| Ogień zimnej wojny. |

Rozdział 13 ‣ Ogień zimnej wojny ‣

rozdział zawiera krwawą scenę bitwy

Dni powoli mijały, księżyc raz za razem gonił w wiecznej wędrówce słońce, a coś, czego jeszcze miesiąc wcześniej nikt się nie spodziewał, zbliżało się nieubłaganie. Bitwa, jakiej świat nie widział, wisiała na włosku, stała za najbliższym rogiem, ale jednak nikt nie miał pojęcia, kiedy miała nadejść.

Od momentu, gdy mały batalion prowadzony przez księcia Oceanum wrócił z wyprawy zakończonej sukcesem, minęły już ponad dwa tygodnie, które były przepełnione niczym innym, jak właśnie przygotowaniami do bitwy. Legiony braci Lyn oraz wszystkich państw, które nie odwróciły się od świętego przymierza, wyłączając z tego jedynie Oceanum, stacjonowały pod bramami Arhe, podczas gdy wszystkie najważniejsze głowy pięciu dystryktów obradowały każdego dnia. Nikt, kto wiódł jeszcze swój żywot, nie przeżył prawdziwej wojny, batalii pomiędzy dwoma państwami, a nie jedynie miejscowych bitew, walk z plemionami żyjącymi na skrajach Arei, bo w końcu właśnie od tego cały świat miał chronić zawarty przed tysiącem laty pakt. Rycerze byli szkoleni do obrony rodów królewskich, do utrzymywania porządków w miastach, do podbijania nieznanych terenów, a nie faktycznych walk pomiędzy królestwami. Powstanie w Arhe dla wszystkich jego uczestników było pierwszym takim przeżyciem, a świadomość, że następne miało być potężną bitwą, wcale nie była myślą pozytywną.

Bo właśnie tego pewni byli wszyscy i to dawało im pewnego rodzaju przewagę — wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że bitwa pomiędzy sprzymierzeńcami, a Harenae była nieunikniona, jednak w odróżnieniu do poprzedniego razu, w tym wypadku byli przygotowani. To oni czekali, aż nastąpi atak, by dzielnie go odeprzeć, pokonać ich, zdławić ten bunt. Była to jedynie kwestia czasu, bowiem wiedzieli, że Harenaejczycy musieli zaatakować — nie mieli w końcu innego wyjścia, gdyż stracili jedyną kartę przetargową, a dzięki informacjom wyjawionym przez księcia Terry wiedziano, że nie mogli już dłużej zostać w swojej dotychczasowej stolicy.

Hyunjin był jedną z osób, która miała dostęp do wszystkich planów, gdyż po tym, jak uratował syna króla Terry, zyskał w jego oczach jeszcze więcej. Już wcześniej król Jihyun traktował go niczym przybranego syna, gdyż w końcu przez trzy lata sprawował nad nim opiekę, jednak teraz był kimś więcej — albowiem wybawcą jego jedynego, rodowitego syna. Ihryjczyk wykazał się nie tylko świetnymi umiejętnościami rycerskimi, ale i odwagą, męstwem i właśnie dzięki temu podczas narad wojennych równał się z najwyższymi generałami.

Właśnie z jednej z takich narad wracał teraz, cały czas pałętając się w świecie myśli. Bał się tego, co nadchodziło, co niosła za sobą bitwa. Nikt nie mógł mieć pewności co do tego, czy miał przeżyć, czy i jemu był pisany następny dzień. Może dwa razy się mu udało, ale był tak naprawdę jedynie młodym i głupim księciem, i nie mógł przewidzieć tego, czy było mu pisane przeżycie bitwy.

Z krainy myśli zdołał wyrwać go dopiero Jisung, który szedł u jego boku, gdyż zmierzali właśnie do komnaty młodszego z książąt. Rana na nodze Terranina dzięki pomocy nadwornych medyków zaczęła się goić prawidłowo, gdyż infekcja ustała, zaprzestając zagrażać jego życiu. Z każdym dniem brązowowłosy czuł się coraz silniejszy i ostatnimi dniami dawał radę nawet chodzić, co dumnie prezentował, również stojąc wokół stołu, na którym podczas obrad rozmieszczona była mapa całej Arei. Mimo wszystko również był księciem i rycerzem, i nie miał zamiaru rezygnować z udziału w bitwie pomimo tego, co go spotkało. Nie mógł pozwolić na to, by jego poddani cierpieli w czasie, gdy on miał uciekać od bolesnej rzeczywistości.

Szli w ciszy, gdyż panująca w stolicy atmosfera od wielu dni nie była najlepsza. Może wszyscy czuli, że byli na wygranej pozycji, ale świadomość tego, jak wiele żyć mogło zakończyć się na dniach, nie niosła ze sobą radości. I nim poniekąd udzielił się ten nastrój, chociaż w głębi serc cieszyli się bardziej, niż ktokolwiek inny w całej Terrze. W końcu odnaleźli siebie, przetrwali ciężkie chwile rozłąki i mogli z powrotem być razem. I może tak jak w dzieciństwie zakradali się do swoich sypialni, spędzając razem noce, ale jednak słodkie pocałunki dzielone między sobą podczas ciasnego przytulania się były czymś całkiem nowym, i szczerze żaden z nich nie miał nad tym zamiaru narzekać. Właśnie takie było powołanie ich serc i nareszcie zdawali sobie z tego sprawę.

Gdy tylko drzwi sypialni młodszego z nich zamknęły się za ich dwójką, Ihryjczyk westchnął ciężko. Dzisiejsza narada była wyjątkowo ciężka, gdyż silvański posłaniec doniósł, że wojska Harenae były już w drodze, a co więcej — były ogromne. Domyślali się, że Harenaejczycy sięgną broni ostatecznej, zaciągną do wojska i zwykłych ludzi, by tylko stawić czoło armiom pozostałych królestw, ale myśl o tym, że bitwa ta stoczyć miała się już zaraz, dobijała każdego, pojedynczego mieszkańca pozostałych dystryktów.

— Wyglądasz na zmęczonego, Hyunnie — westchnął młodszy z książąt, gdy czarnowłosy oparł swoje plecy o mocarne drzwi, następnie przymykając powieki.

Han miał rację — Hyunjin był przemęczony. Ostatnimi dniami nie potrafił normalnie spać, pomimo tego, że praktycznie każdą noc spędzał trzymając swój największy skarb w ramionach. Po prostu myśl o tym, że przez nadchodzącą bitwę mógł znowu go stracić dobijała go na tyle mocno, by skutecznie odebrać możliwość spania. Musiały mu wystarczać pojedyncze godziny, które to jednak nie sprzyjały wydajnemu funkcjonowaniu, co zdawał się właśnie zauważać jego młodszy przyjaciel.

Nim zdążył rozchylić klejące się do siebie powieki, poczuł bliżej siebie obecność Jisunga, który to widocznie musiał do niego podejść. Samemu nie ruszył się ani trochę, ale po rozchyleniu powiek ujrzał te przepiękne, ciemne jak noc i szczere do bólu oczy młodszego, które w tamtej chwili wyrażały zaniepokojenie, gdyż brązowowłosy istotnie martwił się o Oceanina. Oboje musieli być w dobrej kondycji, by zmniejszyć ryzyko, jakie niosła za sobą bitwa, a ostatnimi dniami Hyunjin coraz bardziej oddalał się od takiego stanu. 

Niższy chłopak jedynie wspiął się delikatnie na palce, następnie zostawiając na ustach starszego jedno, pojedyncze muśnięcie. Pocałunki nadal były dla nich rzeczą nową i chociaż przynosiła ona mnóstwo radości, to jednak niosła za sobą też nutę zawstydzenia i niepewności, którą to właśnie poczuł Han, co widać było po rumieńcach na jego licach. Ułożył głowę na ramieniu czarnowłosego, czekając na to, aż ten obejmie go w talii, co na szczęście faktycznie po chwili się stało.

— Martwię się o ciebie, Jinnie — stwierdził, na co czarnowłosy zagryzł dolną wargę. Było tak wiele rzeczy, które chciał w tamtej chwili powiedzieć, ale żadna nie wydawała się na tyle odpowiednia. — Musisz czuć się dobrze, bo bitwa może nadejść w każdym momencie, a ty wyglądasz coraz gorzej. Boję się o ciebie, że nie dasz rady w takim stanie.

Jedna z dłoni wyższego przeniosła się w górę, lądując pomiędzy brązowymi kosmykami Hana. Przeczesał je delikatnie palcami, następnie słysząc cichy pomruk, jaki uleciał z ust niższego.

— To ty ledwo chodzisz, a upierasz się, że będziesz walczyć — odparł, jednak już po chwili kontynuował, wiedząc, że słowa te zapewne wywołają oburzenie u młodszego księcia. — Wiem, że nie zmienisz zdania, ale chcę ci powiedzieć, że ja też martwię się, jak skończyć może się ta bitwa. Przeraża mnie myśl, ile osób zginie, że wszystko jest niepewne, ale jedno ci przysięgam. Wyjdziesz z tego cały, chociażbym miał oddać za to swoje własne życie.

W tej chwili brązowowłosy odsunął się nieco, a na jego ustach tkwił delikatny uśmiech. Sięgnął ręką wzwyż, następnie odgarniając czarne loki z czoła wyższego chłopaka.

— I to samo tyczy się ciebie, Hyunjin — ogłosił. — Wyjdziemy z tego oboje albo wcale.

‣‣

Wszystko zaczęło się od powrotu posłańca, który zdyszany wbiegł do sali obrad, oznajmiając, że wojska Harenae miały być na miejscu nie później, niż następnego dnia. Potem wszystko potoczyło się szybko.

Kolejne rzeczy działy się, jakby każdy był w pewnego rodzaju amoku — nie myślano nad tym, co robiono, po prostu liczył się fakt, by zdążył z wykonaniem rozkazu. Każdy musiał się przygotować, naszykować broń, wyspać się na tyle, ile było to możliwe, po prostu nastawić się na bitwę, na która niekoniecznie było się gotowym. Od przeszło tysiąca lat tak wielka bitwa nie miała miejsca i chociaż pod murami Arhe stacjonowało obecnie więcej rycerzy, niż kiedykolwiek, tak praktycznie nikt z nich nie brał udziałów w bitwach. Owszem, zdarzały się małe miejscowe pojedynki czy walki z nieucywilizowanymi plemionami, ale to było wszystko — w końcu od tysiąca lat panował pokój, który został zerwany dzień po Święcie Sześciu.

Jisung był przerażony tym, co się działo. I chociaż widział, że Hyunjin usilnie starał się to ukryć, jednak on również odczuwał to samo, co książę Terry. Nieważne, jak wiele lat byli szkoleni do tego, co miało nadejść i jak dobrze byli przygotowani, strach i tak pozostawał. Nikt nie mógł mieć pewności co do tego, czy wyjdzie z tego cało, czy przetrwa bitwę. I chociaż właśnie taka była prawda, to nikt nie mógł się wycofać. Takie było zadanie wobec ludu, wobec przyszłości zjednoczonej Arei — bowiem wszyscy wiedzieli, że gdyby zjednoczone królestwa przegrały te bitwę, porządek na świecie mógłby już nigdy nie wrócić.

I tę noc dwójka książąt spędziła w jednym łóżku, mimo wszystko gdzieś z tyłu głowy pamiętając o tym, że tak naprawdę nie mieli pojęcia, czy nie były to przypadkiem ostatnie godziny ich życia. Jedynie swoja wzajemna obecność umożliwiła im chociaż parę godzin snu, bez których zapewne nie daliby rady walczyć w pełni sił. Mimo wszystko noc a była ciężka i zarówno Jisungowi, jak i Hyunjinowi zdarzyło się przebudzić z koszmarów. Na szczęście mieli siebie obok, by tylko usnąć po chwili z powrotem w ramionach tego drugiego.

Gdy Jisung obudził się rankiem, wcale nie czuł, jakby już za parę godzin miała odbyć się prawdziwa bitwa. Leżał w ramionach czarnowłosego, który nadal spał spokojnie. Wyraz jego twarzy był niezakłócony, jego powieki delikatnie przymknięte. Nie było w nim żadnego nieładu, niepokoju, jakby życia tysiąca ludzi nie wisiało wcale obecnie na włosku. Jisung miał wrażenie, jakby przeniósł się do przeszłości, do dnia, gdy obudził się obok starszego po ich pierwszym pocałunku. Nie było to w istocie wcale tak dawno temu, jednak przez pryzmat tego, co wydarzyło się w ostatnich dniach, wydawało się to odległe, zamierzchłe. I chociaż właśnie takie wrażenie odnosił, to jednak czuł, że od tego czasu uczucie pomiędzy nim, a Hyunjinem jedynie się nasiliło. Może i wiedział, że nie było pewnym, czy przeżyją bitwę, ale jednak miał zamiar dotrzymać danej Hwangowi dzień wcześniej obietnicy — mieli wyjść z tego razem albo wcale.

Rzeczywistość jednakże dotarła do niego w momencie, gdy do jego uszu dotarł dźwięk dzwonów. Były to dzwony króla Lehana, te same, które rozbrzmiały w mieście w dzień jego porwania. Zimny dreszcz momentalnie przeszedł jego ciało, a mu nie pozostało już nic innego, jak obudzić Hyunjina, wiedząc, co miało nadejść już za chwilę.

Potem wszystko działo się szybko — nie było już czasu na pożegnania, rozmowy, zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Oboje musieli się rozstać, by jak najszybciej przygotować się do walk, przywdziać zbroje, zebrać broń, odnaleźć swojego konia. Gdzieś w tłumie oboje dowiedzieli się, że kolejny posłaniec wrócił zdyszany do Arhe, oznajmiając najwyżej postawionym głowom świata, że wojska Harenae były już w odległości godziny, może dwóch jazdy od stolicy Arei. Wszyscy musieli się jak najszybciej stawić za murami, każdy rycerz w pośpiechu przygotowywał się do bitwy, a mieszkańcy miasta barykadowali domy, wiedząc, że jeśli armia zjednoczonych królestw przegra, to będzie to dla nich koniec.

Gdy Hyunjin nareszcie znalazł się na polu bitwy, osiodławszy jednego z koni, niemalże z niepokojem zaczął wypatrywać Hana wzrokiem. Doskonale wiedział, że rana na nodze niższego nadal nie zagoiła się całkowicie, ale jednak Terranin uparł się, że musiał walczyć, powtarzając starszemu, że jakim byłby władcą, gdyby zostawił swój naród w potrzebie. Chciał jednak upewnić się, że Jisung dotarł bezpiecznie na pole bitwy, gdzie zbierało się coraz to więcej rycerzy. Gdzieś z tyłu głowy nadal świtała mu myśl o tym, że mogło to być ich ostatnie spotkanie i nie pogodziłby się z tym, gdyby nie pożegnał się z Hanem na wszelki wypadek, nawet jeśli powinien w tej chwili udać się na wyznaczone mu miejsce.

I gdy w końcu brązowowłosy ukazał się jego oczom, czym prędzej ruszył w jego kierunku. Czas uciekał, a on musiał jeszcze z nim porozmawiać. Jisung dosiadał swojego ukochanego konia, Raziela. Tak jak starszy z książąt, ubrany był w zbroję, a na jego plecach znajdował się kołczan łukiem, którym to Han posługiwał się najlepiej. Zgodnie z umową Jisung miał dowodzić oddziałem łuczników, zaś Hwang miał stawić się w pierwszej linii wraz z królem Jihyunem i jego własnym ojcem oraz wieloma innymi gwardzistami.

Han równie szybko go zauważył, wbijając w niego zaniepokojone spojrzenie. Bo może powiedział Hyunjinowi, że będzie walczył tak czy siak, ale jednak w głębi serca obawiał się tego, co miało nadejść. Strach zwyczajnie zjadał go od środka i nie potrafił tego powstrzymać, gdyż było to naturalną reakcją na to, co miało nadejść już za naprawdę niedługo. Widok czarnowłosego jednak w jakiś magiczny sposób nieco rozjaśnił wyraz jego twarzy, powodując nawet maleńki uśmiech.

— Sungie... — westchnął Hyunjin, gdy tylko znalazł się dostatecznie blisko niższego. Tak wiele rzeczy chciał powiedzieć, przekazać Terraninowi przed tą przerażającą bitwą, a tak mało w rezultacie przechodziło przez jego usta. — Błagam, obiecaj mi, że zostaniesz na wzgórzu razem w łucznikami. Jeśli dołączysz do bitwy, twoja rana może się znów otworzyć, a wtedy...

Jednak w tamtym momencie młodszy uciszył go gestem dłoni. Hwang miał rację — nie mógł wziąć czynnego udziału w bitwie, bo nie wyszedłby z tego na pewno, więc pozostawał mu jedynie ostrzał ze wzgórza razem z innymi łucznikami. To jednak wychodziło mu najlepiej, więc wiedział, że mógł zdziałać tam więcej, niż walcząc na polu bitwy.

— Obiecuję — westchnął, kiwając lekko głową. — Ale ty obiecaj, że wrócisz do mnie cały i zdrowy.

I gdy tylko Hyunjin miał nareszcie odpowiedzieć na te parę słów, do ich uszu dotarł dźwięk rogu, co oznaczało, że musieli już ustawić się na pozycje. Oceanin westchnął ciężko, w głębi serca wiedząc, co mogło ich teraz czekać, po czym pokiwał delikatnie głową, tym samym odpowiadając na pytanie Ahryjczyka.

— Obiecuję — potwierdził na głos, wiedząc, że musiał już wracać na przydzielone mu miejsce. Nim jednak faktycznie nakazał swojemu koniowi odwrót, jeszcze raz uśmiechnął się w stronę Hana, chcąc przekazać mu ostatnią iskierkę nadziei. — Kocham cię, Jisung.

I po tych słowach faktycznie zawrócił swojego konia, wiedząc, jak wiele zła mogło ich teraz spotkać.

Następnie wszystko zdawało się dziać niezwykle szybko, chociaż w rzeczywistości był to dość długi odcinek czasu. Dzwony Lehana nadal biły, bramy miasta zostały zamknięte, a na łąkach otaczających miasto zapanował wręcz chaos. Każdy spieszył do przydzielonego mu batalionu, ostatni raz upewniając się co do tego, czy był przygotowany i po raz ostatni sprawdzając plan działania.

Jisung faktycznie wraz z obietnicą został na wzgórzu, skąd według planu walczyć mieli łucznicy. Może każdy wiedział, że wiele strzał w czasie bitwy lądowało po prostu w ziemi, ale jednak był to ważny element. Łucznicy byli chociaż odrobinę bezpieczniejsi od osób, które musiały ruszyć do boju, stanąć w pierwszej linii i to w jakiś minimalny sposób uspokajało Hyunjina. Nie wybaczyłby sobie tego, gdyby Jisungowi coś się stało — w końcu obiecał mu, że teraz już nikt nie wyrządzi mu żadnej krzywdy.

I chociaż przez pewien czas na terrańskich łąkach zapanował chaos, to jednak ostatecznie wszystko się uspokoiło. Zapanowała kompletna cisza, nawet i dzwony ustały, a każdemu pojedynczemu człowiekowi, który został zmuszony do walki o przyszłość świata zdawało się, że była to istna cisza przed burzą. W końcu każdy z nich wiedział, co nastać miało już za chwile i co było nieuniknione, nieodzowne. Teraz słychać było jedynie szum wiatru, jakby nikt nie śmiał odezwać się chociażby słowem, ale jednak każdy zdawał sobie sprawę z tego, że ten pozorny spokój miał zostać przerwany już w momencie, gdy tylko na łąkach pojawić się miały wojska Harenae.

I może nikt nie byłby w stanie na głos przyznać, jak wielki strach go ogarniał, to jednak przerażenie wzrosło do niemożliwego poziomu w każdym, gdy tylko do uszu ludu dotarł dźwięk pędzących kopyt. Podczas obrad ustalono na podstawie informacji od posłańców, że konnica Harenae nie była zbyt wielka i ich armia skupiała się głównie na tłumie cywilów, którzy zostali zmuszeni do walki. Wprawdzie w wojska zjednoczonych królestw wliczała się jedynie wyszkolona część rycerzy oraz bracia Lyn, jednakże ich liczba nie równała się z potężną armią ludów pustyni. Przez lata szkolono głównie rody arystokrackie, gdyż tego wymagała tradycja. Panował dotychczas na świecie pokój i nie było potrzeby szkolenia potężnych, wielkich armii, toteż liczba wyszkolonych rycerzy była jedynie na tyle duża, by być w stanie chronić rody królewskie, stolice państw oraz większe miasta czy też ruszać w wyprawy w nieznane zakątki Arei.

Serce Hyunjina uderzało jak oszalałe. Przed jego oczyma rozpościerała się potężna, jeszcze opustoszała polana, na której to miała rozpocząć się bitwa. Jego dłonie zaciskały się kurczowo na lejcach, a całe jego ciało mimowolnie drżało. Wiedział, że był do tego wyszkolony, że był świetnych szermierzem, w pełni wykształconym rycerzem, ale nie potrafił opanować strachu, który ogarniał jego ciało. Miał dowodzić jednym z oddziałów konnicy, który miał ruszyć do boju w pierwszej linii. Wiedział, że był odpowiednią osobą co do tego, ale jednak i tak zwątpienie wypełniało go od środka.

Tysiące rycerzy czekało już jedynie na przybycie wrogów. Byli gotowi, przygotowani, tym razem nie było elementu zaskoczenia. To był ten dzień, w którym miały rozstrzygnąć się losy całego świata. Każdy wiedział, że gdyby przegrali, zjednoczona Area byłaby skończona. Zwycięstwo Harenae równałoby się z początkiem chaosu, niepokoju, wiecznej wojny.

I chociaż strach przeszywał ciało zarówno znajdującego się w pierwszej linii Hyunjina, jak i Jisunga, który stał na czele łuczników znajdujących się na wzgórzu, to jednak moment ten, który równał się z końcem wielu żyć w końcu musiał nadejść. Bowiem po godzinach czekania i przygotowań zza horyzontu zaczęła się armia Harenae.

Hyunjin oddałby w tej chwili naprawdę wiele za to, by znaleźć się wraz z Jisungiem gdzieś daleko, w jakimś bezpiecznym miejscu. I choć właśnie takie były pragnienia jego serca, to nie mógł zrobić niczego, by zmienić rzeczywistość. Musiał stanąć do walki. Taka właśnie była jego powinność.

Ze strachem patrzył na to, jak armia Harenae powoli się zbliżała, z każdą chwilą stając się coraz bardziej wyraźna. Moment, na który w przerażeniu czekała cała armia, w końcu się zaczynał, gdyż armia Harenae zaczynała ustawiać się w linii po drugiej stronie łąki. Hyunjin kątem oka widział króla Jihyuna, ojca Jisunga, który stał na czele potężnej armii, którą miał zaprowadzić do boju. To naprawdę się działo — pierwsza od tysiąca lat bitwa pomiędzy królestwami.

Hyunjin tak naprawdę nie wiedział, kiedy wszystko się zaczęło, ponieważ gdy tylko armia Harenae pod przewodnictwem króla Armena ruszyła do przodu, jego serce stanęło, a on zaczął robić wszystko wręcz automatycznie, mechanicznie. Znał doskonale plan i wiedział, że ich wojska miały ruszyć do przodu dopiero po pierwszym ostrzale łuczników. Czekał na dźwięk rogu, który miał oznaczać, że mieli ruszyć do przodu. Jego serce uderzało mocno, gdy tak po prostu wpatrywał się w nacierającą na nich armię, czekając na to, aż pula strzał przeleci nad ich głowami.

W tym samym czasie i serce Jisunga uderzało w zbyt szybkim tempie. Towarzyszyły temu jego krzyki, za pomocą których wydawał rozkazy wszystkich łucznikom. Wiedział, że to na jego znak czekali, trzymając napiętą cięciwę i wyczekując jedynie tego jednego słowa. Czekał, aż armia ludów pustyni znajdzie się w zasięgu ostrzału, samemu trzymając broń w pogotowiu. Jego serce podskakiwało do gardła, gdyż to od niego tak wiele zależało. I gdy tylko uznał, że był to odpowiedni moment, wrzasnął, zezwalając na puszczenie strzał i samemu też ściągając palce z cięciwy, i już po chwili sięgając po drugą strzałę.

Ihryjczyk doskonale widział, jak wiele Harenejczyków padało pod ostrzałem łuczników. Puścił jedną dłonią lejce, sięgając po rękojeść miecza, który po chwili znalazł się w jego dłoni. Z każdą chwilą armia ich przeciwników znajdowała coraz to bliżej i bliżej, a gdy tylko ostrzał się skończył, zrozumiał, że teraz i oni musieli ruszyć do ataku. To była ta chwila i dobitnie to do niego dotarło, gdy tylko zdął róg, a jednostka dowodzona przez króla Jihyuna jako pierwsza ruszyła naprzód.

Wtedy tak naprawdę wyłączył jakiekolwiek myślenie. Nie wiedział, czy zaczęło nim kierować coś całkiem innego, czy był to po prostu instynkt rycerza, ale nie miał jakiekolwiek panowania nad swoim ciałem. Po prostu razem z resztą konnicy ruszył w bój, w nieznane.

Cios za ciosem, krzyki bólu, wrzaski, łkania, cięcia — to wszystko, co do niego docierało. Parł do przodu, starając się zrzucić z koni przeciwników. Uniki robił jakby samowolnie, tak samo jak kolejne pchnięcia mieczem, który zdawał się w tej chwili być przedłużeniem jego ręki.

Krew zdawała się być wszędzie — jakby żyła w tamtej chwili własnym życiem. Wszystko inne przestawało się liczyć, gdyż docierało do niego tylko to, co musiał zrobić. Nie rejestrował nawet swoich kolejnych ruchów — jakby wszystko to działo się automatycznie, niezależnie od niego. Musiał zabijać i nawet jeśli to do niego nie docierało, to właśnie to w tamtym momencie robił. Nie mógł wiedzieć, ile z tych ludzi było zaangażowanych w wojnę, a ile zmuszonych do wzięcia udziału w wojnie — i chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że nie wszyscy byli wini temu, co się działo, to jednak nie miał wyboru, bo by wygrać bitwę, musieli pokonać jak najwięcej Harenaejczyków. Tak działa wojna — tam ludzkie wartości przestawały się liczyć.

Nie wiedział, ile razy klinki innych mieczy dotknęły jego ciała, gdyż przez jakiś czas praktycznie całkowicie przestał rejestrować ból. Liczyło się tylko to, by samemu wykonywać kolejne ruchy mieczem — by zabijać, by wygrać, by wrócić do Jisunga żywym. Cudem nadal utrzymywał się na koniu, a druga z jego dłoni mocno zaciskała się na lejcach, gdyż wiedział, że w dużej mierze powiększało mu to szanse przeżycia, a w końcu obiecał młodszemu, że wróci do niego cały i tak też zamierzał zrobić. Czas mijał, bitwa trwała, a do niego docierały tylko krzyki bólu i dźwięki uderzających o siebie mieczy.

Nie miał pojęcia, ile czasu minęło odkąd rozpoczęła się bitwa — mogły być to dla niego i długie minuty i zaledwie paręnaście sekund. Ciągle wykonywał kolejne ruchy mieczem, starając się ani trochę nie skupiać na tym, że zabijał może i niewinnych ludzi — którzy wcale nie chcieli wojny, którzy zostali do tego zmuszeni. Teraz ważne było to, by wygrać i uratować świat, który znał, w którym żył i w którym miała rozgrywać się jego przyszłość.

W pewnym jednak momencie po raz pierwszy dotarł do niego większy ból. Cięcie w udo sprawiło, że syknął głośno, momentalnie zatrzymując konia. Jego wzrok powędrował w stronę swojej własnej nogi — cięcie to nie mogło być głębokie, jednak ból szybko zaczął rozchodzić się po jego ciele, a krew powoli sączyć się z rany, brudząc przy tym jego spodnie. Było to oczywiste, że prędzej czy później zostanie ranny i chociaż ból momentalnie ogarnął jego ciało, musiał walczyć dalej, odsuwając to na drugi plan. Musieli wygrać, nie było innego wyjścia.

I właśnie wtedy podczas tej krótkiej przerwy jego wzrok spoczął na tym, co go otaczało. Ludzie walczyli wokoło, na śmierć i życie, wiedząc, że mogą stamtąd już nie wrócić. Krew rozlewała się wokoło, kolejne ciosy i pchnięcia padały. W tamtych chwilach ludźmi kierowały zwierzęce instynkty — rządza krwi, potrzeba wygranej. To nie był świat, jaki znał — ale musiał w tym uczestniczyć, by odzyskać go w chociaż małym stopniu.

Nagle jednak jego oczom ukazało się coś, czego się nie spodziwał — albowiem kawałek dalej tuż przed nim walczyły dwie osoby, których twarze znał. I chociaż wiedział, że oboje byli na polu bitwy tak samo, jak on, to jednak jego serce momentalnie stanęło. Był to bowiem król Jihyun, ojciec Jisunga i król Armen — ten sam, przez którego wybuchła wojna, który zadecydował o najeździe, przez którego tysiącletni pakt został zerwany.

Wiedział, że powinien był walczyć dalej — że musiał to robić, zabijać dalej, walczyć o wygraną Arei, ale w tamtej chwili nie potrafił. Rozwartymi szeroko oczami wpatrywał się toczącą się przed nim scenę — w dwóch królów strąconych już z koni, walczących na śmieć i życie. Nie potrafił się ruszyć, pogonić konia, zacząć wykonywać innych ruchów, chociaż wiedział, że atak na niego mógł nadejść w każdej chwili. Nie był w stanie powiedzieć, kto wygrywał przynajmniej do tej jednej chwili.

Gdyż właśnie wtedy król Armen wykonał ostatnie w tym pojedynku pchnięcie, którego władca Terry nie zdołał odeprzeć. Ostrze miecza Harenaejczyka zostało wbite w pierś ojca Jisunga, a spomiędzy jego warg uleciał przeraźliwy krzyk bólu. To był jego koniec.

I nim Harenaejczyk obrócił się, postanawiając wrócić do dalszej bitwy, Hyunjin zdołał wychwycić jedno jego spojrzenie. Było one przepełnione zwycięstwem i Hwang nie zdołał ujrzeć w nim ani krztyny człowieczeństwa. To wszystko, co się działo, wykraczało poza jego wartości, ale w tamtej chwili nie miał wyboru.

I dopiero wtedy zdołał się ruszyć, jakby coś w nim w końcu przestało go blokować. Niemalże niczym oszalały zmusił konia, by ruszył przed siebie. I gdy znalazł się tuż obok konającego króla, zeskoczył z konia, momentalnie go dopadając. Uklęknął , odrzucając miecz na bok i nim zdążył zastanowić się nad swoimi czynami, zaczynając tamować ranę, chociaż doskonale widział, że krwotok był zbyt wielki, by coś to dało.

— Królu Jihyunie! — wrzasnął przerażony. Dopiero teraz zaczynało do niego docierać to, co właściwie się działo. I chociaż umierający właśnie mężczyzna nie był był jego biologicznym rodzicem, to jednak przez trzy lata życia zajmował się nim, będąc też ojcem jego najlepszego przyjaciela i kochanka. To było przerażające, gdyż doskonale wiedział, że nie było już dla niego ratunku.

Jego wzrok uniósł się na twarz konającego mężczyzny, chociaż doskonale wiedział, co mógł tam zastać. Oczy króla były przepełnione bólem, żalem, porażką, gdyż doskonale wiedział, że był to już koniec jego życia, że poległ. Resztkami sił złapał klęczącego nad nim Oceanina za nadgarstek, jakby chcąc pokazać mu, że nie było już sensu go ratować. Czekała go jedynie śmierć, a młody chłopak nadal mógł coś wskórać — odzyskać pokój na świecie, wygrać tę wojnę. Otworzył on usta, a wtedy młody rycerz zrozumiał, co zrobić, szybko pochylając się i nastawiając swoje ucho, by usłyszeć ostatnie słowa umierającego króla.

— Wygraj tę wojnę, dla Arei, dla moich dzieci — wydusił ledwo słyszalnie. — Zaopiekuj się nimi. Jisung nie poradzi sobie sam na tronie. Błagam.

Po tych słowach czarnowłosy szybko uniósł się, zaczynając kiwać głową.

— Obiecuję — przysiągł. W końcu sam obiecał sobie, że nie zostawi już nigdy Jisunga i miał zamiaru dotrzymać tej przysięgi.

Terranin zdołał jedynie uśmiechnąć się przez ból, już chwilę później zaczynając krztusić się własną krwią. Nie minęło parę sekund, a faktycznie odszedł z tego świata, zasypiając już na wieki wieków. Hwang zdołał jedynie przymknąć jego oczy, następnie chwytając z powrotem swój miecz i zaczynając rozglądać się wokoło. Musiał w końcu wrócić do bitwy i spełnić wszystkie dane mu obietnice — wygrać wojnę, wrócić do Jisunga i zaopiekować się nim, nie odstępując go już ani na krok.

Szybko zdał sobie sprawę z tego, że jego konia nie było nigdzie wokoło. Oznaczało to tylko jedno — musiał walczyć z ziemi, narażając się jeszcze bardziej. Nie miał jednak wyboru, a w tamtej chwili poprzysiągł sobie, że spełni wszystkie dane obietnice. Dlatego też ruszył przed siebie, stwierdzając, że to właśnie w tamtym kierunku w dalszy bój udał się król Harenae.

I chociaż już wcześniej rycerski instynkt zdawał się przejąć jego umysł, tak teraz wstąpił w niego istny szał — kolejne ciosy, pchnięcia, uderzenia, cięcia. Ludzie padali, on sam odczuwał ból i z rany na nodze, i z nowych ran, ale w tamtej chwili adrenalina zdawała się odsuwać go od tego. Musiał wygrać i jedynie to liczyło się w tamtej chwili.

I nareszcie po kolejnych minutach ciężkiej walki jego oczom ukazał się on — ten sam król, z którego pałacu uratował Jisunga, który zabił ojca najważniejszej osoby w jego życiu, który wywołał wojnę, która pogrążyła dotychczasowy świat w chaosie. I chociaż wiedział, jak niebezpieczne i ryzykowane było to, co chciał zrobić, to ruszył przed siebie, w tamtej chwili postanawiając, że zabije tego mężczyznę — w imię pokoju, Arei, Terry, Oceanum, wszystkiego co znał i co utracił.

Nim dotarł do mężczyzny, który musiał walczyć właśnie z jednym z Glacianów, gdyż mężczyzna, który upadł ranny na ziemię był naprawdę rosły, Król Armen odwócił się, zauważając go. Nie powstrzymało go to jednak od ataku, pierwszego natarcia, które istotnie wykonał. Został on wprawdzie odparty, jednakże Harenaejczyk zrobił to z trudem, zataczając się lekko do tyłu. Hyunjin istotnie wykorzystał ten fakt, ponawiając atak, który i tym razem został odparty. Właśnie wtedy też starszy mężczyzna sam wykonał pchnięcie, przez co Oceanin odskoczył do tyłu, nagle odczuwając mocniej ból w nodze. Syknął głośno, robiąc wszystko, by jakkolwiek stłumić ból.

— Kim ty jesteś dzieciaku, że myślisz, że jesteś w stanie mnie pokonać?! — wrzasnął król Armen i tym razem to on zaatakował. Hyunjin z trudem odepchnął atak, ciągle walcząc z bólem w nodze i cofając się tym samym w tył. — Z królem, z osobą, która już za chwilę zapanuje nad całym światem.

Hyunjin wiedział, że mężczyzna tymi zaczepkami chciał odwrócić jego uwagę, zdekoncentrować go. I może faktycznie był młody, niedoświadczony, ale był naprawdę dobrze wyszkolonym szermierzem i dlatego też przemilczał to, pozostając skupionym. W tamtej chwili musiał walczyć,  a nie ulegać tam prostym zagrywkom.

Z każdą chwilą odpierał kolejne pchnięcia, już chwilę później samemu atakując. Było to ciężkie, gdyż drugi z nich był silniejszy i roślejszy, chociaż sam nie był drobną osobą. Jego ranna noga drżała, ale mimo tego starał się atakować dalej, wiedząc, że jeśli pokona króla drugiej strony, może to nawet zakończyć bitwę — gdyż był on jedynym dowódcą wojsk Harenaejskich, które bez niego mogły zarządzić odwrót. Dlatego też parł dalej do przodu, chociaż zostawało mu coraz mniej sił, a ból ogarniał go całego. Nie mógł się poddać, musiał walczyć dalej, dla Arei, dla Jisunga.

Jednakże w pewnym momencie Harenaejczyk faktycznie zdobył przewagę. Hwang słabnął, a chwila nieuwagi sprawiła, że miecz starszego mężczyzny został przyparty do jego gardła. Jego serce momentalnie stanęło, a strach ogarnął całe jego ciało, przyćmiewając nawet ból. Nagle uderzyła go świadomość, że jednak mógł przegrać — że i jego koniec mógł nastąpić właśnie teraz.

— Przyniosę twoją głowę temu dzieciaczkowi, dla którego przejechałeś pół świata — wycedził przez zęby, nieco mocniej przyciskając ostrze swojego miecza do szyi Hyunjina. Oceanin doskonale czuł zabrudzoną krwią klingę na swojej krtani, a to wszystko jedynie podsycało w nim uczucie przerażenia. — A potem zabiję i jego, zostając królem Arei. Już nic mnie nie pokona.

I właśnie wtedy coś w Hyunjinie się ruszyło, jakby wzmianka o Jisungu zdołała odblokować w nim nowe pokłady siły i ducha walki. Udało mu się odepchnąć króla Harenae, bez zastanowienia wykonując natychmiastowo kolejny atak. 

— Już nigdy nie tkniesz Jisunga! — krzyknął, nie potrafiąc zapanować nad emocjami, które w nim wybuchły. Po tym nastało kolejne cięcie, którego król Armen nie zdołał odepchnąć. Miecz rozciął skórę na brzuchu mężczyzny, który upadł na kolana, nagle ogarnięty bólem. — Nigdy — powtórzył, wykonując ostatnie cięcie. Nie zastanawiając się już w ogóle nad tym, co robił i jakie mogły być tego konsekwencje, poderżnął gardło Harenaejczyka.

Krew rozbryznęła wokoło, brudząc i jego, a ciało króla Harenae opadło bezwładnie na ziemię. Dopiero wtedy dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił, do czego się posunął. Zaczął ciężko oddychać, jeszcze mocniej zaciskając dłoń na rękojeści miecza. Zabił go, udało mu się.

I nim zdołał otrząsnąć się z szoku, do jego uszu dotarł dźwięk rogu, jakby ktoś obserwujący bitwę z góry faktycznie zauważył, iż król Harenae nie żyje. Nie minęło parę sekund, a Harenaejscy rycerze i wojownicy istotnie zaczęli się odwracać — rzucać broń, uciekać w kierunku, z którego przybyli.

I właśnie wtedy do dotarło do niego, że to koniec. Wygrali bitwę, wygrali wojnę.

...

[5183 słowa]

umm, hey? wiem, że długo mnie tu nie było (heh 4 miesiące), ale było to spowodowane sceną bitwy, która ani trochę nie chciała mi wyjść (dlatego przepraszam, jeśli jest zjebana i nierealistyczna). ale, ale! jako, że wątki wojenne za nami, teraz rozdział powinien być szybciej XD może za miesiąc, może za dwa XDD

mam nadzieję, że się podobało i seeya!

~ Altrey




Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top