| O gwiazdach, które połączyły dwie dusze. |
‣ Rozdział 8 ‣ O gwiazdach, które połączyły dwie dusze ‣
Bal był dla niego katorgą.
Wszystko działo się jak za kotarą — słyszał to, ale czuł się oddzielony, nieobecny. Muzyka grana przez najwybitniejszych artystów z całej Arei, niezliczone pokazy taneczne oraz inne przedstawienia, które szykowane były od wielu miesięcy, nie docierały do niego. Nawet rozmowy kogokolwiek wokół zdawały się przelatywać tuż obok jego uszu, omijać go. Czuł się wypruty, pusty, jakby czegoś mu brakowało. Ale w końcu tak też było.
Tej nocy, gdy znów został usadzony obok swojej przyszłej żony, Kalei, tym razem z daleka od Hyunjina, który siedział po drugiej stronie sali bankietowej, czuł się chyba jeszcze gorzej, niż kiedykolwiek wcześniej. Tego dnia, gdy pod osłoną nocy i mając księżyc za świadka, razem z mieszkańcami odmówił przysięgę, poczuł, że w przyszłości naprawdę zostanie królem, że będzie musiał zapanować nie tylko nad Terrą, ale w pewnym stopniu i nad Areą. Jego dziecięce, błogie i beztroskie dni dobiegały końca, a to wszystko ostatecznie miało się zakończyć w dniu, w którym miał poślubić siedzącą obok niego Silvankę.
Szczerze próbował żywić do niej niechęć, jednak nie potrafił. Kalea w końcu nie była winna jego bólom, które były tak silne, że zdawały się ściskać jego biedne serce. Dziewczyna była przecież tak samo przymuszana do tego małżeństwa, jak on, lecz mimo wszystko chciał ją nienawidzić za to, że nie mógł kochać, kogo kochał. Potrzebował zwalić na kogoś winę, poczuć, że to nie z jego sercem było coś nie tak, bo w końcu takie zdanie miałaby większość mieszkańców całej Arei. To, co czuł było dla nich chore, niezrozumiałe, a on przecież chciał jedynie szczęścia.
Pragnął po prostu miłości, rzeczy tak ważnej i nieprzewidywalnej. Czyż to naprawdę nie jest zdumiewające, że czasem powoduje ona szczęście niepojęte, a czasem wręcz odwrotnie — przypadki smutne, nieszczęścia. Wystarczy tylko, aby padła na jedną, nieodpowiednią osobę, a cały świat potrafił się rozsypać na kawałki.
Tak właśnie czuł się Jisung. Jego serce rozpadało się z każdym dniem, godziną, minutą coraz bardziej. Nie potrafił myśleć o tym, że poślubi naprawdę piękną istotkę — bo istotnie, Kalea była naprawdę piękną kobietą, o wysmukłej i wysokiej sylwetce, szczupłym ciele i przy tym atrakcyjnej twarzy — nie, jedynym co liczyło się dla niego, był ten chłopak, który siedział po przeciwnej stronie sali, również nie potrafiąc się skupić na tym, na czym miał. Kalea de Lessa mogła być piękną księżniczką, o bujnej burzy brązowo-złotych loków i przeszywającym na wskroś spojrzeniu wielkich, kawowych oczu, jednak to nie jej w swoim życiu potrzebował książę Terry. Potrzebował być kochanym, pragnął kogoś, kto mógł być dla niego oparciem i właśnie tak czuł się przy Hyunjinie. Dopiero w jego ramionach potrafił zapomnieć o wszystkim, poczuć się sobą — kimś, kto nie musiał udawać, a mógł kierować się sercem, jedynym prawdziwym kompasem.
Stoły były przepełnione jedzeniem, o jakim nawet on nigdy nie śnił. Sprowadzono smakołyki ze wszystkich stron świata, by jeszcze bardziej zjednać ludność. Zgrabne służące nadworne co chwilę dolewały grzejącego w gardło wina do szklanych kielichów, zaś młodzi chłopcy donosili coraz to nowsze jadła, zapełniając stoły aż po brzegi. Takiej uczty Jisung miał nie zaznać przez długi czas, nawet podczas własnej koronacji. To wydarzenie wymagało nakładu pieniędzy, a przepych, z jakim wszystko zostało urządzone jedynie potwierdzał, że z królewskiego skarbca zniknęła niejedna moneta.
On w rzeczywistości jednak nie potrafił przełknąć ani kęsa z wyśmienitych potraw, które z każdą minutą coraz to bardziej zapełniały kolejne stoły. Nawet wino, które już zwykle przychodziło mu pić z oporem, zdawało się przechodzić przez jego gardło z jeszcze większym trudem. Piekło go, nie smakowało, skłaniało do wymiotów — a to wszystko tylko przez to, że czuł, że zawodzi innych. Nie był księciem, jakiego oczekiwano, a teraz miał zawieść wszystkich jeszcze bardziej, bo w końcu prawda o jego sercu mogła wyjść na wierzch w każdym momencie. Tego właśnie bał się najbardziej — że Hyunjin odkryje prawdę, a wtedy ich przyjaźń również się zakończy. Czy naprawdę mogło być aż tak źle?
Nawet podczas wielkiego tańca, w którym uczestniczyły wszystkie zgromadzone pary, nie potrafił się skupić na swojej partnerce. Podczas gdy skrzypce, wiolonczele, altówki, pianino i inne niezliczone instrumenty muzyczne wygrywały znajomą melodię tradycyjnego tańca, zarazem przedstawiając ją w nowy, nieco bardziej rześki sposób, wzrok Jisunga uciekał we wszystkie strony. Nie potrafił prowadzić Kalei w tańcu, a co dopiero patrzyć w jej oczy. Poprzedniego wieczora to on był trzymany w czyiś ramionach podczas tańca — tam, gdzie czuł się najbezpieczniej, a teraz to on musiał grać tą rolę, choć nie potrafił. Spojrzeniem szukał jedynie wśród tłumów swojej siostry i przyjaciela, kołyszących się w rytm tradycyjnego tańca layeskiego, który pochodził z dalekich zakątków Silvy, chcąc dodać sobie choć trochę otuchy. Wystarczyłoby jedno jego spojrzenie, jeden uśmiech mówiący, że jest z niego dumny i wszystko będzie dobrze, a jego serce uspokoiłoby się chociaż trochę.
Po Hyunjinie nie było jednak ani śladu, a to sprawiało, że czuł się samotny, choć tak naprawdę miał przy sobie Kaleę. Samotne było jego serce, które biło jedynie w rytmie tego należącego do Hwanga.
Zagryzł mocno drżącą wargę, znowu odwracając wzrok od młodej kobiety, z którą tańczył. Nie potrafił na nią patrzeć, nie w momencie, gdy jego serce wywijało w jego piersi rytm o wiele skoczniejszy, niż ten, do którego obecnie tańczyli. Może i trzymał dłonie na jej talii, tak jak wczoraj Hyunjin na jego, starając się jako tako prowadzić taniec, jednak nie wychodziło mu to. Jego myśli były gdzie indziej, tak samo jak serce, a to powodowało, że wszystko szło źle.
Ale Kalea w końcu nie była głupia i widziała, że coś jest nie tak. Nie potrafiła patrzeć na to, jak tańczący z nią nastolatek się męczy — bo to było oczywiste, gdyż jego skóra była blada jak ściana, ciemne oczy lekko zaszklone i podkrążone, a wąskie wargi ciągle zagryzane. Martwiła się, choć tak naprawdę go nie znała — taka właśnie była, tego od małego dziecka uczył ją ojciec. Pragnęła z całego serca pomóc swojemu przyszłemu mężowi, którego nie widziała w tej roli i to właśnie dlatego zdecydowała się odezwać.
— Jisung? — szepnęła z początku cicho, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. — Wszystko w porządku?
Mimowolnie skierował wzrok na twarz dziewczyny, niechętnie spoglądając w jej oczy. Nic nie było w porządku.
— Tak — odparł cicho, znowu wbijając spojrzenie w lud. Wzrok Kalei zdawał mu się palić jego skórę.
Wtedy niespodziewanie dłoń starszej dziewczyny wylądowała na jego policzku, zmuszając go do spojrzenia w jej oczy. Może tego nie dostrzegał, ale były one przepełnione troską. I szczerze ona sama też nie wiedziała, czemu martwiła się aż tak bardzo o młodego księcia i czemu pragnęła zawalczyć w imię prawdziwej miłości.
— Ja wiem, że nie chcesz tego ślubu, ale... — i już zbierała w głowie słowa, które następnie miały wypłynąć z jej ust, gdy oczy brązowowłosego rozszerzyły się gwałtownie. To jedno słowo, napomnienie o ślubie sprawiło, że wszystko nagle w niego uderzyło. To było za dużo.
Muzyka ustała wokół w momencie, gdy oderwał swoją dłoń od talii Silvanki i rozplótł ich dłonie.
— Wybacz, Kaleo, ale ja po prostu... — i w tym momencie jego głos urwał się, gdyż jego wzrok padł na kogoś, kogo ciągle szukał. Dostrzegł w tłumie ludzi czarną jak smoła czuprynę Hyunjina, lecz problem tkwił w tym, że nie wyglądał on na niezadowolonego. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się przyjaźnie do jego siostry. Może tak naprawdę jednak udawał, ale tego Jisung niestety nie miał prawa wiedzieć. Widok ten jeszcze bardziej spotęgował w nim wybuch emocji, które uderzyły w niego z siłą potężnego młota. — Przepraszam — tylko tyle zdołał wydusić.
Nic więcej nie przeszło przez jego usta. Posłał jedynie księżniczce przepraszające spojrzenie, po czym nie mówiąc nic więcej, zniknął pomiędzy innymi ludźmi, którzy przygotowywali się do następnego tańca. Dziewczyna została na środku sama, tępo wpatrując się w miejsce, w którym zniknął jej narzeczony.
Emocje znowu w nim wybuchły, przejmując władzę nad jego czynami i organizmem. Słone łzy zaczęły napływać do jego oczu, podczas gdy on przeciskał się pomiędzy ludźmi. Wtedy nie interesowało go to, że jego zachowanie było nieetyczne, mogło zniszczyć jego książęcy wizerunek. Nie potrafił przemóc emocji, które spowodowały to, co zrobił.
Nim ktokolwiek zdołał spostrzec jego ucieczkę, znalazł się już poza zatłoczoną salą. Łzy zaczynały go dławić, dłonie niespokojnie drżeć na wspomnienie przyjaciela tańczącego z jego siostrą, którą trzymał wtedy w ramionach. Gdzieś w głębi serca czuł, że to on powinien zająć jej miejsce, to w końcu on kochał Hyunjina.
Ale w końcu świat miał swoje, inne zasady.
Brzegiem czarnego płaszcza starał się zatamować potok łez. Nogi same prowadziły go do jego komnaty. Jego serce uderzało szybko, a oddech przyspieszał z każdym krokiem. Nie zwracał uwagi na strażników, po prostu pragnąc zostać samemu.
Ślub — to jedno słowo uświadomiło mu, że to co się działo, było naprawdę rzeczywiste. I choć gdzieś w środku wiedział, że Kalea również nie chciała tego ślubu, wręcz przeciwnie, pragnęła mu pomóc, to nie potrafił się przemóc i porozmawiać z nią.
Gdy w końcu dotarł do swojej komnaty, zatrzasnął za sobą drzwi, opadając na nie plecami. Powoli zsunął się na ziemię, chowając twarz w dłoniach. Łzy zalewały jego policzki, ból ściskał serce. Czuł się słaby, bezużyteczny, nieodpowiedni. W końcu to nie było zachowanie godne księcia — uciec z płaczem z okrągłej rocznicy. Podciągnął kolana, opierając na nich swoje czoło.
Emocje, które przedzierały się przez jego dusze, były jak huragan, jaki czasem nawiedzał ahryjski port. Wszystko kotłowało się w nim niczym burzowe chmury, niemalże przecinane nowymi potokami łez. W momencie, gdy poczuł, jak to co zdołał przełknąć podczas uczty, zaczyna mu się cofać pod wpływem ataku paniki, dźwignął się, zrzucając ciężko płaszcz ze swoich ramion. Przyciskając dłoń do ust, rzucił się ku drzwiom balkonowym. I dopiero gdy chłodne, wieczorne powietrze uderzyło w jego twarz, jego oddech w miarę wrócił do normy. Niewiele myśląc, odszukał w murze brakującą cegłę i tak, jak za dziecięcych lat, wspiął się na dach.
Noc była wtedy wyjątkowo jasna. Światła tętniącego życiem i bawiącego się miasta sprawiały, że niebo mieniło się nie tylko niezgłębionym granatem, ale i przyjemnie jaśniejącym kolorem indygo. Dodatkowo górujący nad tym wszystkim księżyc — strażnik wszystkich zbłąkanych dusz — jeszcze bardziej rozjaśniał tę noc. Jego srebrzysty blask odbijał się również w morzu, które błyskało, jak każdej nocy. I choć tysiące wielokolorowych lampionów, które wcześniej zostały wysłane w wieczorne niebo, teraz zniknęły już z pola widzenia, to ocean i tak zdawał się odbijać ich ognisty blask. Mroczne, wysokie cienie gór yhryjskich odbijały się w bezkresie mórz, które falowało delikatnie pod wpływem nocnej bryzy. Daleko na horyzoncie wody oceanu mieszały się z niebem i jedynie pojedyncze, puchate obłoki pokryte nocną zasłoną pozwalały na odróżnienie błękitnego sklepienia od wód oceanu. Nad tym wszystkim — pięknym krajobrazem tej nocy nieśpiącego, portowego miasta Ahre czuwały gwiazdy, dalekie kuzynki księżyca. Migały na niebie, co chwilę wyłaniając się zza pojedynczych obłoczków. To właśnie one od zawsze przykuwały największą uwagę Jisunga. Bo czym były gwiazdy?
Przesunął się nieco wgłąb dachu, podciągając nogi. Odchylił głowę do tyłu, przymykając powieki i wypuszczając ze świstem powietrze z ust. I choć jego powieki były zamknięte, światło gwiazd nadal migało przed jego oczyma.
‣‣
— Moje ręce — zaskomlał jedenastolatek, gdy w końcu udało się mu wspiąć na dach.
Drugi z nich, nieco wyższy i z pewnością silniejszy zachichotał cicho, puszczając dłoń swojego towarzysza. Istotnie pomógł mu wgramolić się na dach, samemu dostając się tam bez — no, może w jego mniemaniu — większych problemów. Ich jedenastoletnie ciała były mniej rozwinięte, z pewnością słabsze i mniejsze, toteż nie dziwnym było, że wspięcie się do nowo odkrytej kryjówki było dla nich niemałym wysiłkiem. Chęć zdobywania nowych przygód i dziecięca ciekawość rekompensowały im jednak to, co znieść musiały ich chude dłonie podczas podciągania się na dach.
Młodszy z nich, sapiąc lekko, usiadł w końcu obok swojego przyjaciela, wciskając mu małą sakiewkę. Nim po raz drugi w ich życiu postanowili wspiąć się na dach, udali się na małą — może i niezbyt legalną wycieczkę do kuchni, z której postanowili ukraść trochę jedzenia. Miejsce to — a w zasadzie brakującą cegłę w murze — udało im się odkryć stosunkowo niedawno i może nie zdawali sobie jeszcze z tego sprawy, ale miało zostać ono ich wspólną kryjówką, miejscem ucieczek i wielu przeżyć już na zawsze.
Mniejszy z nich otarł jedną dłoń o drugą, starając się zniwelować i tak malejący już ból. Wykonywaną przez niego czynność przerwało jednak dość mocne szturchnięcie między jego żebra. Odwrócił gwałtownie wzrok w stronę swojego przyjaciela.
— Co? — mruknął, nie dostając od starszego odpowiedzi. Czarnowłosy pokręcił jedynie z rozbawieniem głową, gestem wskazując rozciągające się przed nimi morze.
Dochodził wieczór, ostatnie promyki słońca muskały jeszcze brzegi morza. Chowało się ono za horyzont z drugiej strony, toteż kraniec morza zaczynał pochłaniać błękit nocy. Jakiś statek płynął jeszcze w stronę portu, w którym zapewne miał spędzić noc.
— Zastanawiam się, jak pięknie muszą wyglądać stąd zachody słońca. Stąd widać wszystko! — odparł, zagryzając delikatnie dolną wargę. Przeniósł wzrok na młodszego o parę miesięcy przyjaciela. Z jego oczu tryskała dziecięca radość, nieokiełznane pokłady ciekawości, niewinności i chęć do życia. — To miejsce jest idealne! I tylko nasze! Możemy tu przychodzić, a nikt nas nie znajdzie.
— Możemy tu przychodzić, gdy coś się dzieje — zaproponował Jisung. — Tylko my dwoje. Zawsze tu.
— Zgadzam się — odparł Hyunjin. — Jeśli tylko będziesz potrzebował mojej pomocy, wejdź na ten dach. Tu nie liczy się świat i żadne nasze spory.
Tego wieczora zawarli kolejną obietnicę, której szczerze pragnęli bronić. I choć lata mijały, naprawdę to robili.
‣‣
Z rozmyślań wyrwał go dopiero cichy dźwięk kroków. Nie otwierał powiek, bowiem nie potrzebował sprawdzać tego, kto wszedł do jego komnaty. W głębi serca już wtedy czuł, że był to Hyunjin — ba, to musiał być on, w końcu ich serca biły jednym i tym samym rytmem, lgnęły do siebie, bolały naraz.
I nie mylił się, bowiem już po chwili tuż po jego lewej znalazł się jego Hyunjin, ten sam, którego poznał ponad siedem lat temu w sali tronowej. Ktoś więcej, niż jego przyjaciel — prawdziwa bratnia dusza, druga połówka. Chłopak bez większych problemów wspiął się na dach, zasiadając po jego lewej. Mocny zapach słonych mórz ogarnął nozdrza młodszego, wprowadzając go w ten błogi, znany mu stan. I może było to paradoksalne, ale łzy znów zaczynały napływać do jego oczu — nie wiedział tylko czy działo się tak przez to, że Hyunjin naprawdę znalazł się obok niego, czy przez żałość jego losu.
Choć czuł jego obecność wieloma zmysłami, bo i jego charakterystyczny zapach, ale również i dotyk, bowiem jego palce delikatnie ocierały się o jego paliczki, tak nie odwrócił wzroku, znowu wbijając go w lśniące nad nimi gwiazdy. Nie potrafił spojrzeć na niego w tym momencie, bo choć jego serce należało do niego od dawna, czuł niezmierzony wstyd, przez to co zrobił i co ujrzał na uczcie. Nagle naszła go jakaś dziwna refleksja, która przeszła przez jego serce, a to wszystko za sprawą tych magicznych, nieznanych i nieodkrytych gwiazd.
— Czemu uciekłeś? — to pytanie przebiło jego duszę. Bo czy wiedział jak na nie odpowiedzieć? W końcu uciekł poniekąd przez niego i nadal nie wierzył w to, że Hyunjin był tuż obok niego. Jego nogi zwisały teraz bezwładnie nad balkonem, a ręka spoczywała tuż obok tej wyższego, leżąc na kamiennym dachu.
Oblizał nerwowo wargi, nadal nie spoglądając na starszego. Coraz dobitniej czuł jednak jego subtelny dotyk obok jego dłoni. Naprawdę znikomy, były to bowiem jedynie lekkie muśnięcia, a w tamtym momencie wywoływały u niego uczucia, których nie potrafił opisać słowami. Pragnął mieć Hyunjina jeszcze bliżej siebie, być obok niego, przy nim. Nie wiedział, jak odpowiedzieć na jego pytanie, ale gdzieś w środku czuł, że to nie słowa, a czyny powinny być odpowiedzią na jego pytanie.
Lecz ku jego zaskoczeniu, Hyunjin również to wyczuł. On również pragnął całym sercem zaspokoić ból mniejszego, zaspokoić szepczące w jego głowie głosy. Chciał go ukryć w swoich ramionach, obiecać, że wszystko będzie dobrze, że zawsze będą razem, cokolwiek by się działo. Dlatego też czując, jak mocno pragnie tego jego szybko bijące serce, nie do końca wiedząc, co robi, powolutku splótł razem ich palce. Był to to gest tak delikatny, że Jisung miał wrażenie, że zaraz rozpłynie się pod wpływem dotyku czarnowłosego. Ból, który powodowała jego osoba znowu odchodził w zapomnienie w momencie, gdy czuł, że Hwang znów jest blisko, że może zaspokoić potrzeby jego serca. Był to paradoks, który coraz mocniej zacieśniał swoje sznury wokół biednego serca Terranina — jedynie ten, który sprawiał mu nieświadomie ból, potrafił go uśmierzyć.
— A czy to ważne? — westchnął, ściskając mocno dłoń wyższego. Nie mógł pozwolić na to, by on zniknął, zostawił go samego na tym dachu. Teraz, gdy oboje wpatrywali się w bezkresne niebo, nie potrafił sobie wyobrazić tego, że znów zostałby sam. — Czemu uciekłeś za mną? Skąd wiedziałeś, że tu będę?
Dźwięk, jaki uleciał z ust Oceańczyka przypominał wesoły chichot połączony z westchnięciem. Delikatnie gładził on kciukiem gładką skórę dłoni Jisunga, nie potrafiąc oderwać od niego wzroku. Doskonale widział zaschnięte już ślady bo łezkach, zaszklone oczy, a mimo to w jego oczach młodszy i tak był najpiękniejszą istotą, jaka istniała. Jego serce uderzało szybciej niż kiedykolwiek, wzrok z zaciekawieniem skanował każdy milimetr twarzy Terranina. Chłonął jego piękno, po kolei wpatrując się w jego pyzate, zaróżowione policzki, co niestety nie było widoczne jedynie przy blasku księżyca, błyszczące, ciemne oczy i drążące usta.
— Wiedziałem, że mnie potrzebujesz — odparł w końcu. Były to słowa tak proste, a jednak tak ważne, potrzebne. Nagle miał wrażenie, że musi powiedzieć Jisungowi tak wiele rzeczy, że chce go mieć przy sobie na zawsze. — Dawno temu obiecywaliśmy sobie, że jeśli będziemy potrzebować pomocy, to przejdziemy tu. Teraz mija przeszło sześć lat, a my siedzimy tu, bo się jej potrzebujemy, nawzajem.
Po tych jego słowach zapadła głucha cisza, która w tamtym momencie żadnemu z nich nie przeszkadzała. Liczyło się to, że byli razem, obok siebie. Może i tak nie potrafili wyznać tego, co kłębiło się w ich sercach, tego cichego „kocham cię", które oboje tam bardzo pragnęli usłyszeć. Cisza ta przerywana była jedynie przez szumiące w oddali morze i ich własne, uderzające zastraszająco szybko serca. Ich splecione dłonie zdawały się nie pozwalać im na żaden ruch. I istotnie, Jisung był w stanie oddać wszystko, by zostać tak na zawsze — przy Hyunjinie, bez przeszkód, trzymając jego dłoń.
Ale coś trzeba było zrobić.
— Jisungie, proszę, spójrz na mnie — ta cicha prośba uleciała z ust Hwanga. Tak bardzo pragnął zobaczyć zwierciadło duszy Ahryjczyka, jego cudowne, niewinne oczy. Wiedział, że mówiły one wszystko — zdradzały nieme tajemnice, oznajmiały to, co nie potrafiło przejść przez usta.
On jednak nie spojrzał w oczy starszego, nadal przemierzając wzrokiem niebo. Jego serce uderzało niepokojąco szybko, łzy jakby same cisnęły się do oczu. Jaśniejące gwiazdy odbijały się w jego szklistych oczach. W tamtym momencie pragnął powiedzieć mu wszystko, a jednocześnie nie potrafił wydusił ani słowa. Zagryzł mocno dolną wargę, starając się powstrzymać kolejną falę łez.
— Wiesz, Jinnie... — zaczął w końcu, przypatrując się jednej z najjaśniejszych gwiazd. Słowa kłębiły się w jego głowie. Nie wiedział do końca, co chciał powiedzieć, lecz westchnął, chcąc wydusić chociaż tą jedną myśl, która wpłynęła do jego głowy podczas wpatrywania się w gwiazdy. — Zawsze ciekawiło mnie to, czym tak naprawdę są gwiazdy.
Jego wzrok przesuwał się pomiędzy święcącymi w oddali punktami. Jego słowa były prawdą — niejednokrotnie zastanawiał się nad tym, czym były gwiazdy, tak mocno jaśniejące w oddali. Było to nieodkrytą tajemnicą, bo chociaż każdy podtrzymywał swoją wersję, nikt tak naprawdę nie wiedział, co było prawdą. On jednak, mimo wielu opinii zasłyszanych gdzieś na dworze, podtrzymywał tą, którą usłyszał od swej własnej babki. Tliła się ona w jego sercu, sprawiając, że naprawdę zaczynał w nią wierzyć, może w swój własny sposób, ale wierzył, że gwiazdy były jak strażnicy, bo w końcu nie tylko one jaśniały w jego oczach tak mocno.
— Jakiś stary szaleniec z ihryjskiego dworu zwykł głosić na wszystkich ucztach, że gwiazdy to jakieś wielkie gazowe olbrzymy, które emanują światło — zaśmiał się, starając się choć trochę rozluźnić atmosferę. I gdy usłyszał cichy chichot, który uleciał z ust siedzącego obok chłopaka, samemu się uśmiechnął. Trzymanie jego dłoni jeszcze bardziej przyspieszało bicie jego serca, sprawiało, że w końcu czuł, że był blisko Jisunga. Lecz w jakiś dziwny sposób to mu nie wystarczało, pragnął przyciągnąć go jeszcze bliżej, uzmysłowić mu, że wtedy na tej plaży nie kłamał, szepcząc te słowa.
— Moja babcia powiadała, że są to dusze zmarłych, które nad nami czuwają — wydusił w końcu. Musiał powiedzieć to teraz, czuł to. — Nigdy w to nie wierzyłem, aż do momentu, gdy odeszła. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że zawsze opiekowała się mną bardziej, niż moi rodzice i że będzie tak już do końca moich dni. Wiem, że ona gdzieś tam jest, spogląda nam mnie z góry i że już zawsze będzie się mną opiekować, bronić mnie, podpowiadać to, co powinienem zrobić — przystał na chwilę. Potrzebował odetchnąć, pozbierać w głowie wszystkie te myśli. Spuścił wzrok z najjaśniejszej z gwiazd, w której widział swoją własną, kochaną babcię, na swe kolana. Ścisnął mocniej dłoń Hwanga, jakby próbując mu pokazać, że stara się przekazać mu coś naprawdę ważnego. — Próbuję ci powiedzieć, że chociaż jesteś żywy, to też zawsze mnie bronisz, robisz wszystko, bym czuł się dobrze i bezpiecznie — jego głos drżał. Nigdy się tak nie denerwował. — Uczyłeś mnie, gdy nie potrafiłem czegoś zrobić, broniłeś przed innymi szkolącymi się na rycerzy, gdy ci uważali, że się do tego nie nadaję. Gdy czułem się źle, zabierałeś mnie tu i wciskałeś mi te ciastka ukradzione z kuchni, a teraz, gdy wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, to i tak jesteś obok mnie, starasz się pokazać, że wcale nie jest aż tak źle. Zawsze byłeś obok mnie, gdy tego potrzebowałem. Kocham cię, Jinnie. Jesteś moją gwiazdką z nieba.
Dopiero wtedy zdołał unieść wzrok znad swoich kolan. Zobaczył, że Hwang cały czas wpatrywał się w niego z troską. I choć przez chwilę wydawało mu się to złudzeniem, mógłby przyrzec, że oczy Hyunjina też się szkliły. Było to jednak prawdą, bo w końcu w tamtym momencie odczuwali to samo, ich serca biły jednym rytmem.
Czarnowłosy uśmiechnął się szczerze, będąc zbyt oszołomionym słowami mniejszego, by zdobyć się na coś innego. Widział w nim cały swój świat, bo w końcu druga połowa jego serca należała właśnie do niego. Jego oczy były wpatrzone w te młodszego, które istotnie wyrażały wtedy wszystkie jego uczucia. Zdawały się one potwierdzać to, co chwilę wcześniej z wielkim trudem przeszło przez usta Ahryjczyka. Szkliły się one jakby ze wzruszenia, a jego wargi drżały niespokojnie. Ciemnobrązowe włosy opadły mu puklami na czoło. Wyglądał tak niewinnie, tak bezbronnie.
W tamtym momencie Hwang poczuł w głębi serca, że czuł dokładnie to samo. Kochał go szczerze, dlatego go bronił, pocieszał, uspokajał, ale dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, że Jisung był dla niego kimś więcej, niż przyjacielem — bratnią duszą.
To wszystko — nagły wybuch emocji, słowa Terranina, jego widok obok niego i dotyk jego dłoni — pchnęło go do tego, co zrobił. Niepewnie, jakby bojąc się go spłoszyć, wyciągnął swoją drugą dłoń i ułożył ją na policzku młodszego. Pod wpływem delikatnego dotyku czarnowłosego, ciało niższego przeszedł dreszcz. Przysunął się nieco bliżej Hana, nadal nie puszczając jego dłoni.
— Też cię kocham, Sungie — wyszeptał, po czym zbierając w sobie całą swoją odwagę, zdecydował się na coś, czego już nigdy nie miał żałować.
Czując to, jak szybko uderzało jego serce, pochylił się nieco. Czuł ciepło, które biło od policzka Hana. Nie wiedział do końca, co robi i na co się decyduje, ale w tamtej chwili kierowało nim serce, nie rozum. I w momencie, gdy jego usta zetknęły się z tymi niższego, jakby wszystko nagle stało się jasne.
Przymykając powieki, wplątał dłoń w ciemne kosmyki młodszego. Delikatnie musnął jego miękkie wargi, po czym odsunął się, spoglądając w jego oczy.
Zobaczył w nich to, czego szukał — niemej zgody na kolejny krok. I szczerze było to coś, czego młodszy z nich pragnął z całego serca. Chociaż była to chwila, dosłownie moment, zdało mu się, że cały ten ciężar, który od paru dni ogarniał jego serce, nagle zniknął. Rozwiązanie jego bólu, ta felerna prawda — to wszystko stało się dla nich jasne.
W końcu rozwiązaniem byli oni sami i nareszcie zdołali to ujrzeć.
Hwang ponownie pochylił się, ty razem przyciskając swoje usta do warg Jisunga na nieco dłużej. Również młodszy przymknął swe powieki, nie potrafiąc opanować emocji, które szalały w nim jak nigdy wcześniej. Może i nigdy nie przeżył tego, co właśnie się działo, ale wiedział, że to właśnie tego potrzebował, tego przez cało czas pragnęło jego serce i w końcu się to działo. Ułożył swoją drugą dłoń na klatce piersiowej Hwanga. Chwycił delikatnie materiał jego błękitnej koszuli, po czym przyciągnął go jeszcze bliżej.
To był moment, na który ich dusze czekały od zawsze.
Hyunjin delikatnie głaskał głowę swojego przyjaciela, samemu do końca nie wiedząc, co robił. Prowadziło go jego serce, wszystkie czyny płynęły właśnie z niego. Powoli muskał wargi młodszego, pragnąc zapamiętać każdy szczegół tej chwili — strukturę jego warg, ich miękkość czy ciche oddechy uciekające spomiędzy ust brązowowłosego. Jego dłoń zjechała na ciepły od palącego rumieńca policzek Jisunga, podczas gdy niższy z nich mocno zaciskał dłoń na przyjemnym materiale koszuli starszego. Po prostu nie mógł pozwolić na to, by Hyunjin znowu zniknął, znów go zostawił.
Młodszy powoli gonił za ruchami warg Hwanga. Bał się otworzył oczy, jakby wtedy to wszystko miało zniknąć, okazując się nieprawdą, bolesnym kłamstwem, dlatego zaciskał mocno powieki, nie puszczając również koszuli Hyunjina, którą trzymał w swoich małych piąstkach. Cały ich pocałunek był delikatny jak płatki róż — tak, jak ich młodzieńcza miłość.
Po chwili jednak Hyunjin odsunął się, nadal czując, jak szybko uderzało jego serce. Spojrzał wgłąb oczu młodszego, ale nie musiał już z nich czytać — nie, teraz wiedział już wszystko. Nie zdjął ręki z jego policzka, nadal czule gładząc kciukiem skórę Terranina. Jego ciepły, nieco przyspieszony po pocałunku oddech owiewał usta młodszego, powodując tym u niego dreszcze. Już wtedy było mu tęskno do miękkich warg Hana, jakby uzależnił się już wtedy. Wtedy, gdy tak patrzył na niego rozmarzonym i tak szczerze szczęśliwym wzrokiem, Jisung zdał mu się najpiękniejszą istotą w całej Arei.
— Chodźmy na dół — wyszeptał, a jego oddech uderzył w nieco rozchylone wargi Ahryjczyka. — Jest już późno. Powinniśmy położyć spać — Jisung jedynie skinął głową. Tego dnia nie potrzebował już nic więcej.
A nad tym wszystkim w górze czuwała ta jedna, najjaśniejsza gwiazda, pokazując im duszom to, czego potrzebowali, dając im szczęście. I choć tej nocy w końcu czuli się dobrze, to nie wiedzieli, że najgorsze nastąpić miało dopiero nazajutrz.
.............................................
[4410 słów]
Mam nadzieję, że podobał wam się ten rozdział. Szczerze od tej sceny zaczęło się całe ff gdyż iż ponieważ przyśniła mi się ona xdd
No, to tyle. Do następnego,
~ Altrey
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top