XV | Zamknij ryj i walcz |
Siedziałam na attyce machając nogami nad krawędzią i patrząc na ludzi krążących w dole. Dziś było wyjątkowo spokojnie. Nudziłam się i z nudów zaczęłam obracać pustą strzykawkę zastanawiając się czy szukać kolejnej dawki czy po prostu kogoś sprowokować.
Amon podszedł cicho jak zwykle. Zawsze miał w zwyczaju pojawiać się bez ostrzeżenia, jak duch. Nie obróciłam się, tylko wzruszyłam ramionami.
-Musisz nauczyć się robić trochę więcej hałasu. Kiedyś w końcu cię nie usłyszę i wbije ci nóż między żebra.
Białowłosy zaśmiał się cicho stając obok.
-Ty zawsze wiesz, kiedy się zbliżam.
-No pewnie - mruknęłam, zerkając na niego kątem oka. -Czego chcesz?
Nie odpowiedział od razu. Wyciągną rękę i rzucił czymś w moją stronę. Złapałam to zanim dotknęło ziemi. Spojrzałam na przedmiot i uniosłam brew.
-Co to za gówno? - Zapytałam, obracając w dłoni nóż z czarną rękojeścią. Był lekki, idealny do szybkich ciosów. Na ostrzu widniał grawer, płomień, prosty, ale wyraźny.
- Pasuje do ciebie- odparł jak by to wszystko wyjaśniało.
Zaśmiałam się pod nosem, unosząc ostrze na wysokość oczu.
-Płomień? To dlatego że mam wybuchowy charakter?
-Raczej dlatego że kiedy coś zaczynasz wszystko kończy się w ogniu. - odpowiedział z uśmiechem opierając się o attykę.
-Och, jak poetycko - zakpiłam chowając prezent za pasek. -Nie sądziłam, że potrafisz być taki .... Hojny. Coś znów brałeś?
- Może po prostu uważam, że wyglądasz nieziemsko z bronią w ręku.
-Ha, dobre. Ale wiesz co? Masz rację - rzuciłam zeskakując na dach. Stanęłam przed nim uśmiechając się kpiąco. - Teraz mogę cię zadźgać z większą klasą.
Amon zaśmiał się cicho wyciągając papierosa i zaciągną się z typowym dla siebie spokojem. -Spróbuj, jeśli myślisz, że dasz radę.
-Może kiedyś- odpowiedziałam ruszając w kierunku włazu. -Dzięki za zabawkę. Zobaczymy, jak się sprawdzi.
Usłyszałam za sobą cichy śmiech. Wiedział, że nie żartuje.
***
- Myślisz, że dasz radę, Fauer? - zapytał Domas, unosząc drewniany miecz w geście prowokacji.
- Nie pierdol, walcz- odparłam, zaciskając drżące dłonie na rękojeści swojego miecza.
Nie czekał na kolejne słowo. Rzucił się na mnie, wymierzając szybki cios w bok. Zablokowałam go, a siła uderzenia przeszyła moją rękę aż po bark. Odpowiedziałam uderzeniem w jego łydkę, zmuszając go do cofnięcia się.
- O to chodzi? - rzuciłam z nutą wyższości i próbując opanować lekkie drżenie w głosie.
Nie brałam nic od kilku dni. Nie miałam, jak się wymknąć do miasta. Za każdym razem, gdy tylko zamierzałam w stronę drzwi ktoś lub coś uniemożliwiało mi wyjście.
- Jeszcze zobaczymy, kto będzie się śmiał na końcu - odparł, atakując ponownie.
Tym razem celował w moją głowę. Uniknęłam o włos, wykonując zwód i uderzając go w żebra. Zatoczył się, ale nie upadł.
- Niezła jesteś, muszę przyznać - sapnął, wycierając pot z czoła. - Ale wiesz, to tylko trening. Może lepiej odpuść, zanim się zbłaźnisz?
- Zamknij ryj i walcz - rzuciłam zimno, czując, jak moje ciało drży coraz bardziej.
Domas zaatakował z jeszcze większą siłą. Trafił mnie w ramię, wytrącając na chwilę z równowagi. Zabolało, ale to nie miało znaczenia. Adrenalina buzowała w moich żyłach, a każdy jego ruch zdawał się tylko wzbudzać we mnie coś głębszego, mroczniejszego.
Zaatakowałam szybko, zbijając jego miecz z drogi i uderzając go w żebra. Upadł na kolana, a jego oddech stał się ciężki. Zawahał się, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
- Amae, to tylko ćwiczenia - powiedział, ale jego głos był słabszy niż wcześniej.
Zignorowałam go. Podeszłam bliżej, unosząc miecz. W mojej głowie coś szeptało, kusiło, zachęcało. Czułam, jak znajome pragnienie krwi wypełnia mnie od środka, jakby dawna ja przejmowała kontrolę.
Unosząc miecz, spojrzałam mu prosto w oczy. Był przerażony.
- Co ty robisz- wyszeptał.
Zamarłam. Słowa uderzyły mnie jak cios w brzuch. Strach w jego oczach sprawił, że poczułam się, jakbym obudziła się ze snu. Patrzyłam na drewniany miecz, który trzymałam w dłoniach. Zabawka, którą mogłam zmienić w narzędzie zbrodni. Ale to nie był prawdziwy wróg. To był Domas.
Opuściłam broń, cofając się. Moje dłonie drżały.
- Amae! - krzyknęła Astrid, biegnąc w moją stronę, ale nie mogłam na nią spojrzeć.
Odwróciłam się i uciekłam, zostawiając ich za sobą.
Wpadłam do swojego pokoju, trzaskając drzwiami. Osunęłam się na podłogę, patrząc na swoje drżące ręce. Czułam je. Wciąż czułam, jak zaciskają się na mieczu. Wciąż czułam dawne pragnienie krwi i głód narkotykowy.
***
Wieczór zapadł szybciej niż się spodziewałam. Niebo zrobiło się granatowe, a na dziedzińcu zapalono pochodnie. Ich blask wpadał przez okno mojego pokoju, tańcząc na ścianach jak wspomnienia, których próbowałam się pozbyć.
Siedziałam na łóżku, trzymając w dłoniach nóż. To był ten sam, który nosiłam od lat, który dostałam od.... Wygrawerowany płomień był prostym symbolem. Kiedyś miał dla mnie znaczenie. Teraz wydawał się cięższy, jakby wiedział więcej o mnie niż ja sama. Nie mogłam go odłożyć. Trzymałam go jak by to miało mi pomóc, że wszystkim.
Cisza w pokoju była niemal namacalna. Dźwięk mojego oddechu stawał się coraz bardziej nieregularny. Miałam wrażenie, że coś się w mojej głowie budzi, że Amon obudził we mnie to z czym walczyłam od dnia opuszczenia podziemi.
Miecz, który trzymałam w dłoniach w trakcie walki, wciąż był obecny w moich myślach, a każdy ruch Domasa powracał w obrazach - jakby nie mogłam się uwolnić od tej siły, która kazała mi zadać cios.
Płomień na ostrzu zaczynał migotać w świetle świecy. To już nie był tylko symbol. To był znak. Znak, że nie umiem uciec od przeszłości. Znak, że to wszystko wraca.
Zacisnęłam palce na ostrzu, czując, jak krawędź wbija się w moją skórę. Ból był subtelny, kilka kropli krwi spłynęło prosto na podłogę, ale nie pomagały mi się uspokoić. Wręcz przeciwnie - sprawiały, że cała moja postać drżała, jakby ciało walczyło z umysłem. Walczyło z czymś, co było częścią mnie od zawsze.
-Nie chcę tego... nie chcę tego...- szepnęłam do siebie, ale wiedziałam, że te słowa nie zmienią niczego.
Płomień. Przypomnienie. Znowu walczyć, znowu przetrwać, ale za jaką cenę? Zostać tym, kim byłam w podziemiach? Tą, ćpunką, która nie miała litości? Czy wciąż potrafiłam być kimś innym?
- Wchodzę - powiedziała Astrid, nie czekając na moją odpowiedź. Zawsze taka była - bezpośrednia, czasem do bólu.
Zamknęła drzwi, opierając się o nie przez chwilę, jakby musiała zebrać siły. Jej spojrzenie spoczęło na ostrzu w mojej dłoni.
- Wiesz, że nie możesz wrócić do tego, co było - zaczęła cicho.
Parsknęłam śmiechem, bardziej z frustracji niż rozbawienia.
- Nie mogę? - spojrzałam na nią ostrym wzrokiem. - A co, jeśli nigdy nie odeszłam? Jeśli w środku dalej jestem tą samą zepsutą wersją siebie?
Astrid podeszła bliżej, usiadła na krawędzi łóżka. Nie wyglądała na zaskoczoną ani zdenerwowaną. Znała mnie zbyt dobrze, może nawet lepiej niż ja sama chciałam się znać.
- Ama, nie udawaj, że jesteś w tym sama - powiedziała spokojnie. - Wiesz, że nie jesteś.
- Nie jestem? - rzuciłam z goryczą. - To zabawne, bo czasem mam wrażenie, że to wszystko było tylko moim ciężarem.
- Naprawdę? - zapytała z wyraźną nutą irytacji. - Myślisz, że ja i Erica zapomniałyśmy, co robiliśmy? Myślisz, że to nie ciąży mi każdego dnia? -Jej słowa były jak uderzenie. Wiedziałam, że ma rację, ale wciąż próbowałam uciec od tego.
Wszyscy mieliśmy krew na rękach - ja, Astrid, Erica, Amon. Byliśmy jak maszyny, które istniały tylko po to, by zabijać.
- To był inny czas - powiedziałam w końcu, bardziej do siebie niż do niej.
- Nie, Amae, to była nasza rzeczywistość - odpowiedziała ostro. - Ale nie musimy pozwolić, żeby definiowała to, kim jesteśmy teraz.
Odwróciłam wzrok, czując, jak w gardle rośnie mi gula.
- Amon nie uważał, że możemy się zmienić - wyszeptałam. - Powiedział kiedyś, że to, kim jesteśmy, to nasza prawdziwa natura. Powiedział, że zawsze wrócimy.
Astrid wciągnęła głęboko powietrze, a jej spojrzenie stało się twardsze.
- Mój brat nie zawsze miał rację - powiedziała, a w jej głosie była mieszanka bólu i determinacji. - I ty też nie musisz mu wierzyć.
Zacisnęłam dłonie w pięści, próbując stłumić rosnącą we mnie wściekłość na Amona, na Astrid, na samą siebie.
- Nie rozumiesz - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. - On był jedyną osobą, która naprawdę mnie widziała. Która widziała nas wszystkich.
- I co z tego? - Astrid podniosła głos, a w jej oczach błysnęły łzy. - Myślisz, że to coś zmienia? Że to usprawiedliwia to, co z tobą zrobił?
Zamilkłam, nie mając odpowiedzi. Astrid wstała, podeszła do mnie i spojrzała mi prosto w oczy.
Gdyby tylko wiedziała jak blisko jest teraz jej brat. Gdyby wiedziała, że...
- Amae, byliśmy w tym razem - powiedziała, jej głos złagodniał. - I razem możemy z tego wyjść. Ale tylko jeśli przestaniesz się oszukiwać.
Patrzyłam na nią przez dłuższą chwilę, czując, jak wewnętrzna walka, którą toczyłam od lat, jak walka któreś niedawno rozpoczęłam na nowo zaczyna mnie przerastać.
Drzwi otworzyły się z hukiem, a w progu stanął Levi. Jego wyraz twarzy był nieczytelny, ale oczy... w tych oczach było coś, co przyprawiło mnie o dreszcz.
- Co tu się dzieje? - zapytał spokojnym, ale napiętym głosem, przesuwając wzrokiem po mnie, Astrid i nożu w mojej dłoni.
Astrid odsunęła się od łóżka, jakby chciała zrobić miejsce na to, co miało się zaraz wydarzyć.
- Nic, co by cię dotyczyło - rzuciłam ostro, wbijając w niego spojrzenie pełne gniewu.
Levi zmrużył oczy i powoli zrobił krok w moją stronę.
- Oddaj nóż - powiedział cicho, ale w jego głosie pobrzmiewała nuta rozkazu, której nie dało się zignorować.
Zacisnęłam dłoń na rękojeści, czując, jak gniew we mnie narasta.
- Nie masz prawa mi rozkazywać! - warknęłam, podchodząc o krok bliżej. - Ty nie masz pojęcia, co się we mnie dzieje.
- Amae, przestań - wtrąciła Astrid, jej głos był miękki, niemal błagalny.
- Przestań? - zaśmiałam się gorzko, przenosząc wzrok na nią. - Może ty powinnaś zamknąć ryj.
Astrid zamarła, a Levi wykorzystał moment. Zrobił krok do przodu, jego ruchy były szybkie, niemal niewidoczne.
- Oddaj nóż, zanim zrobisz coś głupiego - powtórzył chłodno.
- Spróbuj go wziąć! - wrzasnęłam, unosząc nóż wyżej.
Zanim zdążyłam zareagować, Levi był już przy mnie. Chwycił mnie za nadgarstek, wykręcając rękę w sposób, który zmusił mnie do upuszczenia noża. Upadł z głuchym stukotem na podłogę. Szarpnęłam się, próbując się wyrwać, ale jego uchwyt był zbyt mocny.
- Puść mnie! - krzyknęłam, czując, jak wściekłość rozsadza mnie od środka.
- Dość! - rzucił Levi, a jego głos przeszył powietrze niczym bat. - Fauer, opanuj się!
Astrid podeszła bliżej, jej ręka zawisła w powietrzu, jakby chciała mnie dotknąć, ale nie była pewna, czy to dobry pomysł.
- Amae, to nie ty - powiedziała cicho, jej głos był pełen napięcia.
Spojrzałam na nią, potem na Leviego. Moje serce waliło jak młot, a oddech był szybki i płytki. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz wybuchnę.
Levi schylił się, podnosząc nóż z podłogi.
- Tego nie powinnaś mieć - powiedział krótko, chowając nóż do swojej kieszeni.
W tamtej chwili wszystko we mnie pękło. Zalała mnie fala wstydu, gniewu i czegoś, czego nie potrafiłam nazwać, a wszystko było pięknie dokraszone głodem.
- Nienawidzę was! - wrzasnęłam, zanim wybiegłam z pokoju, trzaskając drzwiami.
Przebiegłam przez korytarz, ignorując spojrzenia innych. Nie mogłam tam zostać. W mojej głowie wciąż brzmiały słowa Leviego i Astrid, ale jedyne, czego pragnęłam, to cisza. Cisza, w której mogłabym zniknąć.
Wspinaczka na dach była jedynym sposobem, by uciec od wszystkiego. Gdy tylko poczułam chłodny powiew wiatru na twarzy, moje myśli zaczęły się porządkować. Wciągnęłam głęboko powietrze, wyciągając z kieszeni papierosa. Zapalniczka w mojej dłoni zaskoczyła za pierwszym razem. Dym wypełnił moje płuca, a napięcie w ciele powoli zaczęło ustępować.
Siedziałam na krawędzi dachu, z nogami zwisającymi w dół. Świat poniżej wydawał się spokojny, jakby moje problemy wcale nie istniały. Wzięłam kolejny mach, wpatrując się w ciemne niebo.
- To ma ci pomóc? - zabrzmiał znajomy, chłodny głos za moimi plecami.
Przewróciłam oczami, nawet się nie odwracając.
- Wiesz, że są miejsca, gdzie cię nie chcą, prawda? - rzuciłam sarkastycznie. - To jedno z nich.
Usłyszałam, jak stawia kilka cichych kroków. Stał za mną, ale wciąż nie mogłam dostrzec jego twarzy.
- Siedzenie na krawędzi i palenie to twój pomysł na ucieczkę? - zapytał, ignorując moje zaczepki.
Odchyliłam głowę, wydmuchując dym w jego stronę, choć wciąż nie patrzyłam w jego kierunku.
- Masz lepsze pomysły kapitanie? - spytałam, unosząc brew. - Może pogadamy o moralności, co? Ty i ja. To by dopiero było zabawne.
W końcu stanął obok mnie, patrząc na mnie tym swoim wiecznie krytycznym spojrzeniem. Jego ramiona były skrzyżowane, a twarz jak zawsze niewzruszona.
- Wiesz, że to nie rozwiąże niczego - powiedział. - Nikotyna ani narkotyki nie zmienią tego, co zrobiłaś.
Spojrzałam na niego kątem oka, wciągając kolejny dym.
- A kto powiedział, że chcę coś zmieniać? - rzuciłam z nutą wyzwania. - To, co zrobiłam, było prawdziwe. Byłam sobą. Może lepiej, żebyś się przyzwyczaił.
Levi zmrużył oczy, jakby chciał mnie przejrzeć na wylot.
- Więc to jest prawdziwa Amae? - zapytał chłodno. - Ta, która traci kontrolę i prawie zabija swojego towarzysza?
Zacisnęłam zęby, czując, jak gniew znowu we mnie wzbiera. Zdmuchnęłam popiół z papierosa, patrząc na niego wyzywająco.
- Może. Może to właśnie jestem ja. A jeśli ci się to nie podoba, to twój problem.
Przez chwilę milczał, a jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej przenikliwe.
- Nie, Amae - powiedział w końcu cicho, ale z wyczuwalnym autorytetem. - To nie ty. To strach. Próbujesz uciec przed czymś, co cię przerasta, i myślisz, że gniew, papieros czy narkotyki cię uratują. Ale to nie działa.
Parsknęłam śmiechem, pełnym złości i niedowierzania.
- Ach, pan doskonały ma teraz diagnozy? - rzuciłam, gasząc kiep na cegle dachu. - Wiesz co? Nie jesteś moim terapeutą. Może zajmij się sobą, co?
Czarnowłosy wyprostował się, jego twarz jak zawsze pozostała niewzruszona, ale w oczach widziałam coś innego - coś, co sprawiało, że poczułam ukłucie niepewności.
- Nie potrzebuję być twoim terapeutą - powiedział cicho. - Ale nie pozwolę ci zniszczyć siebie ani tym bardziej innych. Zrozumiałaś?
Odwróciłam wzrok, patrząc na ciemne miasto poniżej. Gniew powoli ustępował miejsca zmęczeniu, którego nie chciałam przyznać przed sobą.
- Idź sobie - powiedziałam w końcu. - Nie musisz mnie ratować.
- Może i nie muszę - odparł, odchodząc kilka kroków. - Ale będę. Choćbyś mnie znienawidziła.
Patrzyłam, jak jego sylwetka znika w mroku, a ja zostałam sama z ciszą i dymem unoszącym się w powietrzu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top