XI | Wyglądasz, jakby cię konie tratowały |
Siedzieliśmy w ciemnym kącie jednego z tych zapomnianych korytarzy podziemi. Świece rzucały na ściany nieregularne cienie, które zdawały się drgać w rytm naszych oddechów. Astrid poprawiała rękawy swojej brudnej koszuli, a jej białe włosy wydawały się niemal srebrzyć w marnym świetle. Erica siedziała z nożem w dłoni, obracając go w palcach z uśmiechem, który mógł oznaczać zarówno ekscytację, jak i czyste szaleństwo.
Amon był najspokojniejszy z nas wszystkich. Opierał się o ścianę, patrząc gdzieś w dal, ale wiedziałam, że jego myśli krążyły wokół jednego – krwi, narkotyków, władzy.
– To będzie szybkie – powiedział cicho, jakby bardziej do siebie niż do nas. – Oni są tylko strażnikami. Głupi, naiwni strażnicy.
– A jeśli nie będą chcieli oddać tego, co mają? – zapytała Astrid, unosząc brew.
– To wtedy Amae i ja zadbamy o to, żeby oddali – wtrąciła Erica, jej głos pełen entuzjazmu.
Amon spojrzał na mnie z tym swoim charakterystycznym uśmiechem. Wiedział, że nie zawaham się przed niczym, co miałoby zapewnić nam przetrwanie – czy to była krew, czy ból, czy chaos.
Ruszyliśmy w ciszy. Korytarze podziemi były zimne, wilgotne, a zapach zgnilizny mieszał się z metaliczną wonią krwi, która zawsze zdawała się unosić w tym miejscu. Strażnicy, o których mówił Amon, stali przed drzwiami prowadzącymi do magazynu – miejsca, gdzie ukryto transport leków i narkotyków, coś, co było bezcenne w podziemiach.
– Dwa szybkie ruchy – szepnął Amon, kiedy zbliżyliśmy się do celu. – Astrid, odwrócisz ich uwagę. Erica, ty zajmiesz się tym z lewej, a Amae...
– Dokończę sprawę – przerwałam, czując znajome ciepło adrenaliny w żyłach.
Astrid podeszła pierwsza, jej kroki były niemal bezgłośne. Zaczęła mówić coś do strażników, jej głos był spokojny, prawie melodyjny. To była jej siła – potrafiła hipnotyzować, odciągać uwagę w sposób, który sprawiał, że ludzie zapominali o wszystkim innym.
Kiedy strażnik po lewej stronie pochylił się w jej stronę, Erica ruszyła. Jej nóż przeszedł przez jego gardło jak przez masło. Krew trysnęła na ścianę, a on wydał z siebie tylko zdławiony jęk, zanim upadł.
Drugi strażnik zorientował się, co się dzieje, ale zanim zdążył sięgnąć po broń, rzuciłam się na niego. Nóż wbił się w jego brzuch, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż poczułam ciepłą krew spływającą po moich rękach.
Kiedy ciało opadło na ziemię, Amon podszedł do mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu.
– Dobra robota – powiedział, a jego głos był cichy, prawie łagodny.
Astrid otworzyła drzwi do magazynu, a Erica przeszukiwała kieszenie martwych strażników, szukając kluczy.
– To było zbyt łatwe – zauważyła Astrid, przerywając ciszę.
– I dobrze – rzucił Amon, odwracając się do mnie. – Nie zawsze musi być trudno, prawda?
Uśmiechnęłam się do niego, czując, jak adrenalina powoli ustępuje miejsca znajomej pustce. Wiedziałam, że jeszcze dziś wypełnimy ją tym, co znajdziemy w magazynie.
Kiedy weszliśmy do środka, nasze oczy natrafiły na rzędy pudeł pełnych towaru, który mógł kupić nam kolejne dni, może tygodnie w tym piekle. Amon podszedł do mnie, kładąc dłonie na mojej talii.
– Świetnie się spisałaś – szepnął, nachylając się do mnie. Jego wargi musnęły moje, a ja poczułam ten znajomy ogień, który zawsze pojawiał się, gdy byliśmy blisko.
Erica odchrząknęła, a Astrid przewróciła oczami.
– Może załatwcie to później? – rzuciła Astrid, choć jej głos był bardziej rozbawiony niż zirytowany.
– Może – odpowiedział Amon, odrywając się ode mnie z uśmiechem. – Ale najpierw...
Spojrzał na towar przed nami, jego oczy błyszczały jak u drapieżnika.
– ...świętujemy.
***
Obudziłam się jeszcze przed świtem. Moje ciało krzyczało z bólu, ale umysł nie pozwalał mi leżeć. Splotłam włosy w niedbały warkocz i szybko wciągnęłam strój treningowy. Jeśli mam wrócić do formy, nie mogę pozwolić sobie na przerwę.
Wyszłam na dziedziniec, gdzie chłód poranka wdzierał się pod cienką tkaninę ubrania. Chciałam działać. Myśleć mniej, czuć mniej.
Rozpoczęłam rozgrzewkę – przysiady, skłony, szybkie ruchy, które kiedyś przychodziły mi z łatwością. Teraz każdy krok był walką. Mimo to, uparcie kontynuowałam. Wzięłam sprzęt do manewru przestrzennego i ruszyłam na tor.
Pierwszy skok. Linka zahaczyła o drzewo, a ja niemal spadłam na ziemię. Złapałam równowagę w ostatniej chwili, przeklinając pod nosem.
„Jeszcze raz" – pomyślałam. Ale z każdą kolejną próbą było gorzej. Drżące dłonie, spocone czoło, kłucie w boku. Nie mogłam tego znieść. Musiałam działać lepiej, szybciej.
Nie usłyszałam, kiedy podeszła.
– Amae, co ty robisz? – Hange. Jej głos przerwał moje myśli, jak lodowata woda wylana na rozgrzaną skórę.
– Trenuję – odpowiedziałam krótko, nawet na nią nie patrząc.
– Trenujesz? – Jej ton był pełen niedowierzania. – Wyglądasz, jakbyś chciała się zabić.
– A co cię to obchodzi? – Zatrzymałam się i spojrzałam na nią, próbując ukryć wściekłość i wstyd.
Hange podeszła bliżej, jej oczy błyszczały w mdłym świetle poranka. Były łagodne, ale przenikliwe, jakby mogły zobaczyć wszystko, co chciałam ukryć.
– Obchodzi mnie, bo nie jesteś sobą. Patrzę na ciebie i widzę kogoś, kto próbuje coś udowodnić, ale nie wiem komu. Sobie? Nam?
Zacisnęłam szczękę i odwróciłam wzrok.
– Nie zrozumiesz.- odpowiedziała.- Może właśnie teraz jestem sobą.- Odpowiedziałam już znacznie ciszej.
– To mnie oświeć – rzuciła, siadając na pobliskim pieńku. – Co cię pcha do tego, żebyś trenowała jak wściekła, nawet kiedy ledwo stoisz na nogach?
Złapałam powietrze, czując, jak w środku wszystko się gotuje.
– Muszę być lepsza – powiedziałam w końcu, z trudem trzymając głos na wodzy. – Nie mogę sobie pozwolić na słabość. W tym świecie nie ma na nią miejsca.
– Dlaczego? – zapytała łagodnie.
Nie odpowiedziałam tylko pokręciłam z niedowierzaniem głową.
Hange patrzyła na mnie długo, zanim się odezwała.
– Wiesz, co widzę? – zaczęła powoli. – Widzę kogoś, kto próbuje walczyć z czymś więcej niż tylko z własnym ciałem. Coś cię zżera od środka, Amae. Ale to nie jest sposób, żeby to pokonać.
Zaśmiałam się cicho zdając sobie sprawę, że trafiła w sedno.
– To jedyny sposób, jaki znam – odparłam.
Hange westchnęła, opierając łokcie na kolanach.
– Może kiedyś to działało. Ale teraz zatracasz się w tym procesie. I nie mówię tego, żeby cię powstrzymać. Po prostu... widzę, że cierpisz. I jeśli nie możesz być dla siebie łagodna, to może chociaż pozwól komuś innemu ci pomóc.
Jej słowa ugodziły mnie głębiej, niż chciałam przyznać. Patrzyłam na nią przez chwilę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
– Nie potrzebuję pomocy, nigdy nie potrzebowałam – wyszeptałam w końcu.
– Może. Ale pomyśl o tym, Ama – powiedziała miękko, wstając z pieńka. Kiedyś też myślałam, że mogę wszystko udźwignąć sama. Ale czasem odpuszczenie to nie porażka. To siła.
Patrzyłam, jak odchodzi, a jej słowa odbijały się echem w mojej głowie. Może miała rację. Może nie. Ale wiedziałam jedno – coś musiało się zmienić, zanim w tym wszystkim zgubię siebie całkowicie.
Patrzyłam, jak Hange znika za zakrętem, a jej słowa wciąż brzmiały w mojej głowie. „Czasem odpuszczenie to siła." Co ona o tym wie? – pomyślałam z goryczą. Nie była mną. Nie znała mojego życia. Nie wiedziała, jak to jest ciągle uciekać. Przed przeszłością. Przed samą sobą.
Ale czy naprawdę tak było? Czy nie miała racji?
Oparłam się o najbliższe drzewo, pozwalając mięśniom na chwilę odpoczynku. Moje ciało pulsowało bólem, a każda myśl tylko potęgowała ten ciężar. Przez chwilę miałam ochotę wrócić do łóżka, po prostu odpuścić. Ale wtedy to wracało. Wszystko. Twarz ojca. Smród podziemi. To, jak musiałam walczyć, żeby przeżyć.
Zacisnęłam pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę. Nie mogłam. Nie potrafiłam pozwolić sobie na słabość. Moje ciało musiało być silne, bo jeśli nie, to... to co mi zostanie?
„Jeszcze raz" – pomyślałam, próbując odegnać te myśli. Wróciłam na tor. Skoczyłam. Linka zahaczyła, ale znów coś poszło nie tak. Uderzyłam plecami o ziemię, a powietrze uciekło z moich płuc w bolesnym jęku. Leżałam przez chwilę, wpatrując się w poranne niebo.
– Co ja robię? – wyszeptałam do siebie.
Obróciłam się na bok, opierając dłonie o zimną ziemię. Wszystko mnie bolało – nie tylko ciało, ale też coś głębiej. Coś, czego nie umiałam nazwać.
Wstałam chwiejnie, czując kłucie w boku. Powinnam przestać, ale nie mogłam. Czułam, że jeśli teraz się poddam, to już nigdy nie wstanę.
Hange mówiła o sile. O odpuszczeniu. Ale co, jeśli jedynym, co trzymało mnie przy życiu, była ta walka? Co, jeśli... odpuszczenie oznaczało, że przestanę istnieć?
Stanęłam na nogi, chwytając za sprzęt. Musiałam. Po prostu musiałam.
– Jeszcze raz – powiedziałam na głos, zaciskając zęby.Tym razem linka zahaczyła, a ja wzniosłam się w powietrze. Na moment poczułam ten dawny błysk adrenaliny, tę namiastkę wolności. Ale zanim zdążyłam nacieszyć się tą chwilą, coś pękło w mojej ręce. Uścisk się poluzował, a ja z impetem runęłam w dół.
Upadłam. Znów.
Leżałam na ziemi, czując, jak zimno przenika przez cienki materiał mojego stroju. Łzy napłynęły mi do oczu, ale nie pozwoliłam im spłynąć. Zacisnęłam powieki, próbując zapanować nad oddechem.
Hange miała rację. Nie byłam sobą. Ale nie byłam też nikim innym. Kim więc byłam?
Powoli podniosłam się z ziemi, wpatrując się w sprzęt, który leżał kilka metrów dalej. Zmęczenie przejęło kontrolę nad moim ciałem. Ale coś w środku wciąż krzyczało, żeby iść dalej.Czy naprawdę potrafiłabym odpuścić?
Z trudem wstałam. Każdy ruch przypominał mi, jak słaba byłam. To bolało bardziej niż jakikolwiek upadek.
Patrzyłam na sprzęt leżący w trawie. Był stary, zużyty – tak jak ja. Ale nadal działał, nadal mógł coś zrobić, tak samo jak ja. A przynajmniej próbowałam w to wierzyć.
Zrobiłam kilka kroków, by go podnieść, kiedy usłyszałam kroki. Spodziewałam się Hange, wracającej, by znowu zadać mi swoje „łagodne" pytania. Ale to nie była ona.
– Fauer? Co ty wyprawiasz o tej godzinie? – To był Levi.
Odwróciłam się powoli, starając się ukryć grymas bólu, który przebiegł mi przez twarz. Levi patrzył na mnie z tą swoją nieodgadnioną miną, ręce skrzyżowane na piersi. Nawet w tej chwili wyglądał na gotowego do walki.
– Trenuję – rzuciłam sucho.
Levi podszedł bliżej, unosząc brew.
– Trenujesz? Wyglądasz, jakby cię konie tratowały.
– Dzięki za troskę – rzuciłam z przekąsem, podnosząc sprzęt.
– To nie troska. To obserwacja – odpowiedział chłodno. – Nie możesz walczyć, jeśli połamałaś się na własnym torze.
– Nie połamałam się – syknęłam, chwytając sprzęt mocniej.
– Jeszcze – poprawił mnie. – Co próbujesz udowodnić?
– Nic – warknęłam. – Po prostu robię swoje.
Levi spojrzał na mnie uważnie, po czym westchnął.
– Jeśli „robienie swojego" oznacza samodestrukcję, to świetnie ci idzie.
– Nie musisz się wtrącać – powiedziałam, próbując go zignorować i wrócić na tor.
– A jednak to robię – rzucił, stając mi na drodze. – Bo jak rozwalisz się na amen, ktoś będzie musiał cię zbierać z ziemi.
– Poradzę sobie – wycedziłam przez zęby.
– Tak, widzę – odpowiedział z ironią. – Dokładnie to, co powiedziałby ktoś, kto za chwilę zemdleje.
– Nie mdleję!
– Jeszcze – powtórzył, z tym samym irytującym spokojem.
Zamilkłam, czując, jak frustracja narasta we mnie coraz bardziej. Levi patrzył na mnie przez chwilę, zanim w końcu odezwał się niższym głosem.
– Amae, jeśli zamierzasz się zniszczyć, rób to chociaż z głową. Trening to nie walka na śmierć i życie.
– Dla mnie jest – powiedziałam cicho.
Przez moment milczał, jakby ważył moje słowa.
– Jeśli to jest walka, to już ją przegrałaś – rzucił krótko, po czym odwrócił się i ruszył w stronę budynków. – Idź się ogarnąć. Albo przynajmniej zjedz coś, zanim znów wylądujesz w błocie.
Stałam przez chwilę w miejscu, zaciskając dłonie w pięści. Nie wiedziałam, co bardziej mnie wkurzyło – jego słowa czy fakt, że miał rację.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top