V |Oczy mam tutaj|

Zapadł zmrok, a obóz zaczął powoli nabierać kształtu. Namioty ustawiono w cieniu wysokich drzew, konie spokojnie skubały trawę, a ciche trzaski ogniska przeplatały się z przytłumionymi głosami zwiadowców. Refleksy płomieni tańczyły na twarzach towarzyszy, malując ich w ciepłych, pomarańczowych tonach. Atmosfera była spokojna, niemal sielankowa – w granicach możliwości, jakie oferował świat poza murami.

Moje ciało domagało się odpoczynku, a zmęczone mięśnie przypominały o każdym wysiłku tego dnia. Głowa natomiast była pełna myśli, które krążyły bez ładu i składu. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, a cichy szum nocnych odgłosów tylko podsycał to wrażenie. Wtedy zauważyłam staw. W jego gładkiej, nieruchomej powierzchni odbijały się pierwsze gwiazdy. Wyglądał jak skrawek innej rzeczywistości, jak obietnica chwili spokoju.

Spojrzałam w stronę Astrid i reszty – byli pochłonięci rozmowami i przygotowaniami do kolejnego dnia. Levi zniknął gdzieś z mapami, a Domas i Per zdawali się bawić lepiej, niż sytuacja mogłaby na to pozwalać. Nie zwróciliby uwagi, gdybym na chwilę zniknęła.

Ruszyłam w stronę stawu, ostrożnie mijając drzewa. Powietrze pachniało wilgocią i ziemią. Im bliżej byłam wody, tym bardziej czułam, jak napięcie opuszcza moje ramiona. W końcu dotarłam na miejsce i zatrzymałam się, wpatrując w spokojną taflę. Było w niej coś hipnotyzującego, jakby ta cisza mogła pochłonąć każdy ciężar, jaki niosłam przez cały dzień.

Zdjęłam buty, potem powoli resztę ubrań, wystawiając skórę na chłód nocnego powietrza. Przez chwilę poczułam zimny dreszcz, ale zaraz potem ogarnęło mnie ukojenie. Woda była cicha i zdawała się mnie zapraszać.

Zrobiłam kilka kroków i weszłam do stawu. Chłód uderzył mnie od razu, wywołując gęsią skórkę, ale po chwili moje ciało przyzwyczaiło się do temperatury. Woda była jak kojąca kołdra – wystarczyło zanurzyć się głębiej, by poczuć, jak napięcie z mięśni powoli znika. Westchnęłam cicho, pozwalając sobie na chwilę zawieszenia, samotności i ulgi.

Leżąc na plecach, pozwoliłam, by woda mnie unosiła. Patrzyłam w rozgwieżdżone niebo, próbując nie myśleć o niczym. Przez moment świat za murami wydawał się odległy, a ja mogłam uwierzyć, że jest tu coś więcej niż strach i walka.
Leżałam w wodzie, pozwalając, by zimna powierzchnia koiła moje zmęczone ciało. Moje myśli dryfowały gdzieś daleko od obozu, od tytanów, od wszystkiego. To była moja chwila – rzadki moment ciszy i spokoju, którego nikt mi nie odbierze.

A jednak.

Usłyszałam cichy szelest w krzakach. Drgnęłam, podnosząc głowę i zmrużyłam oczy, próbując dostrzec coś w ciemności. Przez chwilę wydawało mi się, że to może tylko wiatr, ale potem rozległ się tłumiony chichot. Serce zaczęło mi bić szybciej, tym razem nie z powodu relaksu, a czystej irytacji.

– Kto tam? – rzuciłam, mrużąc oczy w stronę źródła dźwięku.

Chwila ciszy, a potem... kolejny śmiech. Tym razem wyraźniejszy. I znajomy. Domas. Za nim Per. Widziałam ich sylwetki, kiedy wychynęli z cienia drzew. Jeden z nich trzymał moje ubrania, wymachując nimi triumfalnie.

– Serio? – syknęłam, czując, jak fala gniewu przejmuje kontrolę nad moim chwilowym spokojem.

– Cóż, Amae, pomyśleliśmy, że to dobry moment na trochę zabawy – odezwał się Per, ledwo powstrzymując śmiech.

– I tak nie potrzebujesz tego teraz, prawda? – dodał Domas, udając niewinność, choć jego oczy błyszczały od rozbawienia.

Zacisnęłam zęby i przyglądałam się im przez chwilę, próbując uspokoić wzburzony oddech. Woda sięgała mi nieco powyżej piersi, ale wiedziałam, że jeśli wyjdę z niej tak, jak teraz, to dam im dokładnie to, czego chcieli. Czystą satysfakcję.

– Oddajcie je, kretyni, zanim zrobię wam coś, czego będziecie żałować – syknęłam, czując, jak moje uszy zaczynają piec z wściekłości.

Ale oni tylko roześmiali się głośniej. Domas rzucił Perowi spojrzenie, jakby właśnie wymyślili coś jeszcze głupszego i zanim zdążyłam się zorientować, obaj zniknęli między drzewami, niosąc moje ubrania ze sobą.

– Świetnie – mruknęłam pod nosem.

Chwyciłam się za głowę, próbując wymyślić, co teraz zrobić. Woda była zimna, a powietrze zaczynało mnie szczypać. Nie miałam wyjścia. Zacisnęłam pięści i ruszyłam w stronę brzegu. Jak tylko ich dopadnę, pożałują tego żartu.

Wciąż ociekałam wodą, kiedy zbliżyłam się do obozu. Zimny wiatr smagał moją skórę, ale nie przejmowałam się tym. W mojej głowie kotłowały się myśli o zemście na Perze i Domasie. Tego nie odpuszczę. Krocząc w stronę ogniska, już wyobrażałam sobie, jak łapię ich za kołnierze i każę odszczekać ten głupi żart.

Weszłam między drzewa, a przed sobą zobaczyłam grupę siedzącą przy ognisku. Rozmowy ucichły w jednej chwili. Wszyscy spojrzeli na mnie. Pierwsza zareagowała Astrid – w jej oczach błysnęła mieszanka niedowierzania i rozbawienia, choć na jej twarzy utrzymywała się pozorna powaga. Emil odwrócił wzrok, jakby bał się, że jego oczy zaraz wypalą się od tego widoku. Liv zasłoniła usta, żeby powstrzymać śmiech, a Per i Domas – ci dwaj idioci – siedzieli, jak gdyby nigdy nic, próbując udawać niewiniątka.

A potem mój wzrok padł na Leviego. Był opanowany, jak zawsze, ale tylko na pierwszy rzut oka. W jego oczach błysnęło coś, co można by nazwać... zmieszaniem? A może irytacją? Niezręcznie przesunął wzrok na moją twarz, ale widziałam, jak przez chwilę jego spojrzenie zatrzymało się gdzieś niżej. No pięknie, oto mój wielki dowódca. Patrzący na moje nagie piersi.

Oczy mam tutaj – powiedziałam spokojnie, wskazując palcem na swoje własne, a potem ruszyłam w stronę ogniska, ignorując wszystko poza wściekłością. Per i Domas zaczęli chichotać, ale ich śmiech urwał się gwałtownie, kiedy stanęłam za nimi i z całej siły zdzieliłam obu po głowach.

– Idioci – syknęłam, pochylając się nad nimi. – Macie szczęście, że nie zrobiłam wam tego ostrzami.

Levi wstał powoli, jego twarz wróciła do zwykłego, chłodnego wyrazu. Oczywiście, mistrz samokontroli. Podszedł do mnie, ignorując resztę, która ledwo powstrzymywała się od śmiechu.

– Fauer – powiedział krótko. Jego głos był chłodny, ale wciąż wyczułam w nim cień irytacji. Zdjął swoją pelerynę i rzucił mi ją z irytacją. – Ubierz się. Jesteśmy na misji, nie w cyrku.

Złapałam pelerynę, owijając się nią, zanim spojrzałam mu prosto w oczy. Uśmiechnęłam się lekko, bardziej zuchwale niż wdzięcznie.

– Dzięki, kapitanie – rzuciłam, przeciągając ostatnie słowo z nutą sarkazmu. – Ale wiesz, nagiej kobiety to chyba nie widziałeś, skoro tak cię to rozprasza.

Przez chwilę jego twarz pozostała niewzruszona, ale widziałam, jak z jego szczęki znika napięcie. Po prostu odwrócił się i odszedł, rzucając przez ramię:

– Następnym razem kąp się po swojej zmianie wartowniczej.

Nie wiedziałam, czy się złościć, czy śmiać. Jedno było pewne – tej sytuacji nikt tu szybko nie zapomni.

Nocne powietrze było chłodne, a cisza wokół niemal dzwoniła w uszach. Stałam na swojej warcie, otulona peleryną Leviego, która wciąż pachniała jego obecnością – czymś czystym i ostrym, jak stal. Pachniała dyscypliną, jakby była jej materialnym odzwierciedleniem. Zmarszczyłam nos, próbując o tym nie myśleć, ale peleryna była ciężka, większa niż moja, a chłód nocy zdawał się przedzierać przez jej materiał prosto do mojego ciała.

Wciąż czułam wstyd i lekkie rozbawienie na wspomnienie wcześniejszej sceny. Tak, Amae, wejście nago do obozu to najlepszy sposób na zapamiętanie przez wszystkich. Przypomniałam sobie wzrok Leviego, ten błysk zawahania, zanim wrócił do swojej typowej chłodnej maski. Było coś dziwnego w tym, jak zareagował, choć trudno mi było powiedzieć, co dokładnie. W końcu to Levi. Człowiek, który z kamiennej miny mógłby zrobić swoje godło.

Per i Domas, mimo że dostało im się ode mnie, pewnie nadal zaśmiewają się pod nosem, myśląc o tym, co zrobili. Idioci. Gdybym miała teraz okazję, z pewnością dowiedzieliby się, że moja zemsta nie kończy się na paru ciosach w tył głowy.

Zerknęłam w stronę obozu. Ognisko dogasało, rzucając słabe, migotliwe światło na sylwetki tych, którzy jeszcze spali. Wszystko wyglądało spokojnie, ale nie mogłam sobie pozwolić na rozluźnienie. Tytani mogli być mniej aktywni w nocy, ale to nie oznaczało, że nie byli zagrożeniem. Muszę być czujna. Nie mogę dać się zaskoczyć.

Zadrżałam, ale to nie był chłód. Było coś w tej nocy, coś, co sprawiało, że czułam się nieswojo. Może to świadomość, że za tymi drzewami kryje się świat, który chce nas zabić. Może wspomnienie tego, jak kilka godzin temu widzieliśmy tytanów na własne oczy. A może to tylko moje ciało, wciąż spięte po wydarzeniach przy stawie.

Westchnęłam, odrzucając te myśli. Nie czas na takie rzeczy, Amae. Skup się.

Cisza wokół była prawie niepokojąca. Jedynym dźwiękiem był cichy szelest liści poruszanych wiatrem. Mimo wszystko coś we mnie kazało mi rozglądać się częściej niż zwykle. Moje dłonie instynktownie zacisnęły się na rękojeściach ostrzy przy pasie. Jeśli coś się tu zjawi, będę gotowa.

Poczułam, jak ciężar tej nocy zaczyna mnie przytłaczać. Sama z własnymi myślami, z poczuciem bycia obserwowaną przez coś, czego nie mogłam dostrzec. Ale przecież taka właśnie była ta robota. Czuwać. Być gotową. I przeżyć kolejny dzień.

***

Stałam obok swojego konia , patrząc na wierzchowca Leviego. Był gigantyczny – wyraźnie zbyt duży jak na niego, ale równie dobrze pasujący do całego jego stylu. Przesadna powaga. Zdecydowanie za dużo jak na jednego człowieka.

Zaśmiałam się cicho, ledwie powstrzymując uśmiech.

– Twój koń chyba trochę za duży, co? – mruknęłam, zerkając na niego kątem oka. – Może wolałbyś jakiegoś kucyka?

Levi odwrócił głowę, patrząc na mnie przez chwilę jak na coś, czego chce się pozbyć. Chwilę później zacisnął zęby.

– Zamknij się, Fauer – syknął zimnym tonem. – Wiesz, że nie masz o tym pojęcia.

Zaśmiałam się, nie dając się przestraszyć. Co on mi może? Tylko znowu gadać o jakichś głupich rozkazach, jak zawsze.

– Wiesz, Levi – dodałam, podchodząc bliżej, żeby obejrzeć lepiej jego konia – Zdecydowanie lepiej wyglądałbyś na jakimś małym kucyku. Chyba to by do ciebie lepiej pasowało. Nie masz chyba za dużo do pokazania... poza tymi swoimi chłodnymi oczami i wielkim ego, co?

Zanim zdążyłam dodać coś więcej, Levi był przy mnie. W jednej chwili złapał mnie za szczękę, mocno ściskając. Zaskoczyło mnie to na tyle, że poczułam, jak w moich oczach miga wkurwienie, ale nie dałam tego po sobie poznać. Nawet jeśli trzymał moją twarz w dłoni, nie miało to dla mnie znaczenia. Przecież wiedziałam, że nie jest mi w stanie nic zrobić.

– Wiesz, co, Fauer? – Jego głos przeszył mnie jak zimny nóż. – Następnym razem dwa razy się zastanów, zanim otworzysz ten swój wredny pysk. Wiesz, kto tu jest przełożonym, prawda?

Nie drgnęłam. Moje wargi zacisnęły się w uśmiechu.

– Przełożonym? – parsknęłam cicho, patrząc mu w oczy. – Chyba wciąż nie wiesz, z kim masz do czynienia. Większość ludzi w tym korpusie traktuje cię jako jakiegoś bohatera. Możesz być mistrzem w walce, ale nie będziesz w stanie rozkazać mi, jak mam oddychać.

Jego ręka zacisnęła się jeszcze mocniej, jakby chciał wycisnąć z moich ust te wszystkie słowa, które tak bardzo go drażniły. Chyba nie spodziewał się, że będę tak odporna.

– Lepiej tego nie testuj. – Jego ton zmienił się na jeszcze bardziej lodowaty, a w oczach pojawiła się wściekłość. – Na tej wyprawie nie będziesz nikim innym, jak moim podwładnym. Wiesz, że będziesz musiała słuchać.

Moje oczy nie opuszczały jego twarzy, chociaż miałam wrażenie, że próbował mnie zdominować. W końcu puścił mnie, ale tylko po to, by wyjść przed szereg. Mimo to, za każdym razem, gdy go widziałam, czułam w nim coś, co sprawiało, że nie potrafiłam się mu podporządkować. Wtedy już wiedziałam – nie pójdziemy tak łatwo na kompromis.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top