PROLOG

Podziemia skrywały świat, którego nikt nie chciał widzieć. Wąskie uliczki, mokre od wilgoci sączącej się z pękniętych murów, pulsujące szarością i rozpaczą. W powietrzu unosił się zapach pleśni, stęchlizny i niespełnionych obietnic. Światło, choćby to z pochodni, zdawało się umierać na kamiennych ścianach, a mrok otulał wszystko, jakby chciał pochłonąć wszelką nadzieję. W tej ciszy przerywanej tylko kapanie wody i czasem dalekimi odgłosami krzyków  cierpienia. Życie tu było walką, a każdy krok wyzwaniem. Tu, w miejscu zapomnianym przez ludzi z powierzchni toczyła się historia tych, którzy marzyli o czymś więcej.

Noc była cicha, przerażająco spokojna, jakby świat wstrzymał oddech. Rudo-włosa dziewczynka biegła przez wąskie, brudne uliczki na oślep. Każdy krok był dla niej torturą, lecz nie mogła się zatrzymać. Strach był jej jedynym napędem, a świadomość tego, co zostawiła za sobą, przytłaczała jak ciężar, którego nie mogła zrzucić.

Jej potargane włosy lepiły się od potu, a zielone oczy, szeroko otwarte z przerażenia, lśniły w słabym świetle księżyca. Piegi pokrywające dziecięcą twarz były ledwie widoczne spod warstw brudu i zaschniętej krwi. To była twarz pięcioletniego dziecka, które nie znało ani spokoju, ani bezpieczeństwa. Uciekała. Od domu, który nigdy nie był jej domem. Od mężczyzny, który miał ją chronić, ale stał się jej najgorszym koszmarem.

Nagle potknęła się i runęła na ziemię. Upadek był bolesny, a skóra na jej drobnych dłoniach została zdarta do krwi. Dziewczynka  zacisnęła zęby, tłumiąc krzyk. Wszelkie dźwięki mogły ją zdradzić. Ale gdy uniosła głowę, usłyszała coś, co zmroziło jej krew w żyłach. Ciche kroki. Czyżby ją znalazł?

Przywarła plecami do zimnej, wilgotnej ściany, starając się zniknąć w cieniu. Serce biło jej tak mocno, że była pewna, iż każdy w okolicy mógł je usłyszeć. Kiedy dźwięk kroków ucichł, usłyszała coś innego – głos.

— Hej. — Był miękki, przyjazny, ale w tej ciszy brzmiał jak dzwon. Dziewczynka wstrzymała oddech.

Z cienia wyłoniły się dwie postacie. Pierwsza, dziewczyna o białych włosach i szarych oczach, wyglądała spokojnie, jakby nic nie mogło jej zaskoczyć. Miała twarz, która zdawała się uśmiechać nawet bez uśmiechu, ciepłą i pełną zrozumienia. Druga, nieco starsza, z brązowymi włosami i ciemnymi oczami, patrzyła na nią z mieszaniną troski i ostrożności, jakby próbowała ocenić sytuację.

— W porządku? Jak masz na imię ?— zapytała białowłosa, schylając się, aby lepiej zobaczyć dziewczynkę. Jej głos był miękki, spokojny, ale krył coś jeszcze – obietnicę. Obietnicę, że tutaj, w tym miejscu, Będzie mogła przestać uciekać.

-Ja? - zapytała cicho i po chwili namysłu odpowiedziała- Amae - Powiedziała jeszcze ciszej - Amae Fauer

Amae nie powiedziała więcej nawet słowa  patrzyła  tylko na nią w milczeniu, niezdolna wydać z siebie choćby słowa więcej. W jej sercu tliła się iskra nadziei, ale strach wciąż trzymał ją w żelaznym uścisku. Może te dziewczyny były inne. Może im mogła zaufać. Może...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top