Ostroja

Oddychał. Równo, raz za razem. Bez przerwy na westchnienia, szok, reakcje. Po prostu oddychał.
Jak co dzień od kilkunastu lat przychodził do pracy. Witał się i robił swoje.
Była tam jedna kobieta, która ze wszystkich sił starała się wejść w jego pole widzenia, posiąść jego uwagę. Jednak on przez swoje klapki na oczach, jak koń przywiązany do dorożki, kierował się tylko naprzód.
Bez chwili na romanse.
Pracował tam też brat owej nieszczęsnej zakochanej. Widział jak bardzo jego siostra się stara i jak bardzo marnuję czas. Za to nienawidzil tego człowieka.
Szturchał go, mieszał jego papiery, próbował wykurzyć go z zasięgu serca siostry. Jednak owy człowiek jak głaz, stojący w suchym, bezwietrznym miejscu, wydawał się nie zauważać, że coś go dotyka. Jedynie pozostawał niewzruszony.
Jego pracodawca zawsze się nim chwalił, że jest pracowity, często robi nadgodziny bez sprzeciwu i nie wymaga w zamian za to Nic.
Prawda była taka, że nawet gdy chciał mu dać premie do pensji, człowiek ten   nie przyjmować jej, krótko odmawiając. Jak prąd morski, który zawsze płynie tylko w jednym kierunku po określonym szlaku, nie życzył sobie żadnych zmian.
W końcu kobieta, po wielu latach prób, postanowiła podjąć radykalne kroki. Podkradła klucz człowieka i dorobiła sobie dodatkowy.
Pewnego dnia po pracy weszła do jego lokalu i jakby nigdy nic, naga, czekała w jego własnym łóżku.
Gdy i on wrócił do mieszkania, mimo obcych butów w przedpokoju, skierował się do łazienki i spokojnie się umył. Nawet gdy dotarł do swojego pokoju, zdawał się nie rejestrować w głowie obecności kobiety.
Po prostu położył się na łóżku jak zwykle, zaraz przy zszokowanej współpracownicy i zasnął.
Próbowała go zbudzić. Zaczęła krzyczeć, że jest nie czuły. I mimo, że wbrew pozorom porządnie go zirytowała, nawet nie drgnal.
W końcu doczekał się opuszczenia lokalu przez niechcianego gościa. Wtedy też pośpiesznie wstał i zerknął ma zegarek. Była dopiero 21.
Jego dzień nie minął. Ten jeden jedyny dzień w każdym miesiącu jeszcze nie minął.
Wyjął więc z szafeczki nocnej nożyk i przyłożył go sobie prosto do żyły. Oddychał. Tym samym tępem, tak samo głęboko jak codziennie. Potem delikatnie ją naciął. Tak by trysnęła z niej krew, jednak by zbyt jej nie uszkodzić. Nożykiem porobił też lekko głębsze rysy naokoło, tam gdzie nie było tyle ukrwienia. Bawił się, podczas gdy jego własna czerwień subtelnie zabarwiała skórę. Przeszedł go żywy dreszcz. Jednak oddech pozostał niewzruszony.
Gdy wybiła północ posprzątał pośpiesznie i zasnął, tym razem naprawdę.
Dramatyczne. Odraźające. Obrzydliwe. Niemoralne. Ludzie zapewne określili by jego czyny jako takie. Jednak dla niego samego, dlatego człowieka, było to jak oddech. Niezmienne od kiedy tylko pamiętał. Zawsze takie samo. Zawsze tego jednego dnia.
Był to jego cel, zgrabny, pokryty krwią kwiat który zakwitał co jakiś kawałek drogi, zwany życiem.
A on sam skakal z niego, na następny, nie zważając uwagi na nic innego. Dążył tylko do tego, by wypić nektar tej rośliny.
Jednak każda droga się kiedyś kończy.
Jakiś nierozważny człowiek pędził na tyle szybko, by przeciąć jego życie.
Człowiek został potrącony przez samochód.
Jego ukochany kwiat pojawił się pośród trawy z nikond i kwitł z przerażającą prędkością.
Kiedyś z każdym oddechem bał się, iż jakaś osoba może się do niego zbliżyć i ściąć jego rośliny. Nie pozwolić im wzejść, a jego samego zamknąć pod kloszem z dala od nich.
Teraz nie oddychał. Był to koniec. Dla niego. Dla kwiatka.
Powiadają, że gdy twój oddech się zatrzyma, usłyszysz inny. Czyjś obcy. Będzie ci on rozgrzewał do gorączki zimny już kark, a każde słowo, ktore ze sobą przyniesie, będzie twoim rozliczeniem.
Wtedy owy człowiek też go poczuł. Spojrzał na istotę do której należał i z ulgą stwierdził, że to tylko on. Nikt obcy. On sam.
Jednak jedna rzecz nie miała wówczas miejsca. Istota nie wydała z siebie ani pomruku. Po prostu w ciszy patrzyła na drogą im czerwień płatków, a jej niezachwiany oddech wcale nie palił lodowatej skóry.
Był zwyczajny, jak żywej istoty. Niezmienny od lat. Nie splamiony nienawiścią, miłością, goryczą czy szczęściem. Po prostu był.
I nikt nie wie ile to trwało, nikt nie wie jak długo po przyjeździe spóźnionej karetki ta dwójka nadal tam była. Ile jeszcze po zmyciu krwi z asfaltu i ile sztucznych łez potem, za szarym człowiekiem, oni tam przebywali.
Może tak naprawdę była to tyło chwila, a może całe długie lata, zanim skierowali się oni tak, gdzie ich miejsce.
Jedno tylko wiem, od pewnej woli, która przypadkiem zaobserwował tą scenę. A mianowicie to, że nie dostrzegł tam żalu, rozliczeń z czynów czy prośby o kolejną szansę. Jedyne co rzuciło mu się w oczy to roślinka, o wątłej łodydze z cienkimi jak mgła płatkami, zdajacymi się rozmazywać z otoczeniem.
Nie wytłumaczył mi niestety dlaczego nazwał ją tym słowem, z jakiego powodu dany kwiatek miałby się tak nazywać: "Ostroja".

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top