Rozdział 6 - część III
Szeroką klatkę schodową oświetlało naturalne światło wpadające przez strzeliste okno osadzone na zewnętrznej ścianie półpiętra. Schody umieszczono w znacznej odległości od głównego wejścia, aby zapewnić nieco przestrzeni mieszkańcom parteru. W prostokątnym, zacienionym przedsionku wisiały skrzynki na listy, przywalone zapomnianymi gazetkami reklamowymi. Trzy przypięte do grzejnika rowery miejskie, przewężały przejście i gdyby John mieszkał w tym budynku, na pewno nie omieszkałby zwrócić uwagi ich właścicielom. Tymczasem minęli dwa pierwsze mieszkania, kierując się ku drewnianym stopniom. Klatka musiała zostać niedawno odremontowana. W powietrzu czuć było gryzący zapach bejcy i lakieru, a bieli na ścianach nie znaczyły żadne, szpecące plamy. Tego typu wyschnięta farba zostawiała brzydkie ślady na ubraniach, jeśli oprzeć się o pomalowaną nią ścianę. Coś jak kurz, który ciężko strzepnąć. Aby pozbyć się drażniącego zapachu, w normalnych okolicznościach można by otworzyć okno i wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Tyle że normalne okoliczności stawały się powoli terminem nie mającym żadnego odniesienia do rzeczywistości.
Edd jako pierwszy zaczął wspinać się ku górnym kondygnacjom, starając się robić jak najmniej hałasu. Wyglądało na to, że samodzielnie odgadł plan Johna. Niczego innego nie należało spodziewać się po kalkulacyjnym umyśle księgowego, a zarazem drugiego w kolejności studenta na roku. Jakim cudem Edd stał się jedynie szeregowym pracownikiem korporacji? John nie potrafił powiedzieć. Stać go przecież było na dużo więcej.
Na drugim piętrze cichutko szczęknęła klapka od wizjera. Starsza kobieta chciała przyjrzeć się z bliska mężczyznom, których wpuściła do środka. John pomachał jej w podzięce, nie zwalniając kroku.
Na samej górze czekała ich jednak niemiła niespodzianka. Drabinę, dzięki której w założeniu mieli dostać się na dach, przypięto do ściany grubym łańcuchem. Dla Johna intencje osoby, która założyła nań solidną kłódkę były niejasne, ale nim zdążył wyrazić pretensję, z wyjaśnieniem pośpieszył mu Edd.
- My też przypinamy drabinę. Chodzi o to, żeby dzieciaki nie właziły na dach – powiedziawszy to, podparł się knykciami na biodrach, wlepiając wzrok w metalową klapę, zamontowaną we wnęce pod sufitem.
- Myślisz, że ta starsza babka ma klucz? – John przyłączył się do obserwowania klapy, jakby ta była jakimś rzadkim eksponatem muzealnym.
- Ciężko powiedzieć. – Zainteresowanie Edda przeniosło się ku spiętemu kłódką łańcuchowi. Potrząsnął nim kilka razy, po czym pociągnął za kłódkę mając nadzieję, że może mimo wszystko nie jest zamknięta. – W każdym budynku jest inaczej. U nas na przykład, klucz ma moja sąsiadka. Zwykle jest to jakaś wybrana osoba z klatki. Rzadziej wszyscy. – Wzruszył ramionami. – Bo tak na dobrą sprawę, to po co komu pchać się na dach. Wchodzą tam tylko kominiarze i ludzie od przeglądów. Zresztą, oni też mają swoje klucze.
- Jasne. – John w zamyśleniu przygryzł dolną wargę. – A te klapy? Zamykane na klucz, czy...? - Jego kolega ponownie wzruszył ramionami. – Jasne. W każdym budynku jest inaczej – Powtórzył. Podszedł pod samą klapę. Na jednej z oświetlonych krawędzi znajdowały się dwa zawiasy. Przeciwległą krawędź przykrywał cień, ale także i na niej przytwierdzony był jakiś element, wyraźnie odcinający się od płaskiej powierzchni. Mógł to być uchwyt, zasuwka, albo zamek. Pod jakim kątem by nie patrzeć, nie dało się tego stwierdzić w stu procentach. – Masz telefon?
- Telefon?
- Telefon. Potrzebuję latarki. Chcę zobaczyć co to jest, a za chuja tam nie dosięgnę. Nie wiem po co w kamienicach robią tak wysokie stropy.
Edd wyciągnął z kieszeni czarnego Samsunga. Odblokował go przykładając kciuk do czytnika na obudowie i zaczął gmerać w opcjach. Widać funkcja latarki była mu dotąd zbędna.
- Tak w ogóle, to od jakiegoś czasu nie ma sygnału – obwieścił, przesuwając palce po panelu dotykowym. – Sprawdzałem w aucie zaraz po tym jak wysiadłeś i też nie było. Do tego internet wyświetla brak usługi. - Latarka błysnęła światłem. – Masz. – Podał telefon Johnowi. – Tylko w miarę szybko, bo bateria siada.
- Pewnie jakaś większa awaria. Wątpię żeby ktokolwiek się tym teraz zajął. – Poświęcił na klapę. – Wojsko ma swoje radia i inne duperele, więc im nie zależy... A jak im nie zależy – Poświecił z innej strony - to nikomu innemu też nie będzie. Każdy martwi się o własną dupę. – Zgasił latarkę, podając jednocześnie telefon Eddiemu. – Całe szczęście to tylko zasuwka. Dasz radę ją odsunąć jeśli cię podsadzę?
- Spoko. - John złożył dłonie w kołyskę, tak aby Edd mógł oprzeć na nich stopę. Nie musiał utrzymywać go w powietrzu, wystarczyło szybko podsadzić go do góry, aby ten zdążył przesunąć dzyndzel. Tak też zrobili. Raz, dwa i po sprawie. Czysta robota. Gorzej, że nadal nie mieli klucza od drabiny. - Spróbuj podsadzić mnie jeszcze raz. Otworzę ją i pomyślimy co dalej.
Otwarta klapa w połączeniu z przypiętą drabiną jeszcze bardziej irytowała Johna. Nie sądził, aby ktokolwiek, kto posiadał klucz od kłódki, byłby skłonny im go pożyczyć. Limit zaufania wykorzystali przy drzwiach. Świadczyło o tym nie tylko zachowanie schowanej za wizjerem kobiety, ale i brak zainteresowania ze strony pozostałych mieszkańców. Wiedział, że ich obserwują. W mieszkaniach po obu stronach, ktoś cały czas stał za drzwiami. Ludzie byli ciekawi ich poczynań, ale bali się opuścić bezpieczne cztery ściany. Sam pewnie zachowywałby się w ten sam sposób.
- Jeden z nas będzie musiał tam wleźć i wciągnąć drugiego – stwierdził. – Jestem wyższy, a ty lżejszy. Podniosę cię tak wysoko, jak się da, a ty się jakoś podciągniesz.
- No dobra, tylko jak później wciągnę ciebie? Pomyślałeś o tym?
John skalkulował sobie wszystko w głowie. Jego metr dziewięćdziesiąt dwa i ponad sto kilo żywej wagi, do niepozornego metr siedemdziesiąt z hakiem, szczupłego Edda. Wyglądało to kiepsko, zwłaszcza, że aktywność fizyczna księgowego ograniczała się do przejazdów na trasie praca-dom.
- A dałbyś radę mnie podsadzić?
Edd ocenił jego posturę z powątpiewaniem.
- No... nie wiem.
- Kurwa mać, Edd! Dasz radę, czy nie? Chyba łatwiej jest dźwignąć kogoś do góry, niż wciągnąć.
- Mogę spróbować, ale niczego nie obiecuję.
- Ja pierdolę. Dobra. Dajesz łapy i jedziemy – rzucił, gotowy do podjęcia próby.
Edd złożył dłonie w kołyskę tak, jak wcześniej zrobił to John. Ten wygodnie oparł na nich stopę, chorą ręką podparł się na ramieniu kumpla a drugą wyciągnął nad siebie. Na raz-dwa-trzy odbił się od ziemi, wyrzucony przez kumpla do góry. Złapał się co prawda krawędzi, ale nie chwycił jej na tyle mocno by móc się utrzymać.
- Dobra. Jeszcze raz. Spróbuję podrzucić cię wyżej. Byłoby prościej, jakbyś nie był taki ciężki.
Wkurzały go takie uwagi, z tym że Edd się starał i był mu za to naprawdę wdzięczny.
Ponownie położył stopę na jego dłoniach, lecz nim doliczył do trzech, dwa piętra niżej coś kliknęło. Ciszę zalegającą na klatce, mąconą dotąd jedynie ich paplaniną, oraz głośnym tupaniem, przeszył dźwięk skrzypienia wymagających naoliwienia zawiasów.
Zamarli obaj, nasłuchując. Niewyraźny odgłos kroków i oddech kogoś, kto wypala dwie paczki papierosów dziennie, dochodził z punku centralnie pod nimi. Ktoś opuścił mieszkanie, zaalarmowany wzmagającymi się hałasami, a teraz stał tam i słuchał.
- Wyjrzyj – John ruszał ustami układając je w słowo. Na wszelki wypadek powtórzył tę czynność, ale Edd nie miał większych problemów z odgadnięciem o co też mu chodzi. Na palcach, wolno niczym skradająca się modliszka podszedł do barierki. Wychylił się, dla asekuracji chwytając poręcz.
- Facet, albo baba – oświadczył szeptem. – Stoi przy otwartych drzwiach.
- Jak, facet albo baba?
- Nie wiem. – Wychylił się bardziej. – Ma na sobie szlafrok. Ciężko stwierdzić.
- Nie szlafrok, tylko dhoti! – zawołał z dołu męski głos. – Czego panowie tam szukają?!
- Chcemy dostać się na dach! – odkrzyknął zgodnie z prawdą John.
Usłyszeli kroki wspinające się po schodach. Chwilę później stał przed nimi niski hindus o obrzydliwie żółtych zębach. Niepewnie spoglądnął na Johna, zwracając się do jego towarzysza.
- Po co panowie chcą tam wejść?
- Musimy dostać się do ostatniej kamienicy. Widział pan co dzieje się na zewnątrz, prawda?
Hindus pokiwał głową.
- A mogę wiedzieć w jaki celu?
- Moja znajoma potrzebuje pomocy. Od dłuższego czasu nie mam z nią kontaktu – John nie mogąc wytrzymać ignorowania jego osoby, wyszedł przed Edda.
- Może jest zarażona? – zasugerował ich nowy rozmówca.
- Nie wydaje mi się. Nie jest chora. Chce tylko wydostać się z mieszkania. Mieszka na parterze, naprzeciwko tamtego sklepu. W kuchni ma otwarte okno. Boi się.
Mężczyzna wciągnął powietrze przez żółte zęby, podejmując trudną decyzję.
- W porządku, ale zamknę za wami klapę. Nie interesuje mnie co zrobicie potem. Nie chcę was tu więcej widzieć. Czy to jest jasne?
Przytaknęli.
Nie tracąc czasu, wyciągnął zza połów materiału pęk kluczy. Odszukał odpowiedni i bez słowa odpiął kłódkę. Czym prędzej chciał pozbyć się dwóch podejrzanych typów, ze swojej klatki. Prawdę powiedziawszy, nie wydawał się wierzyć w jakiekolwiek z ich wyjaśnień.
- Proszę.
Obaj doskoczyli do drabiny. Z brzdękiem opadającego łańcucha przysunęli ją do otworu w suficie i po kolei wspięli się na dach.
- Dziękuję – zdążył rzucić jeszcze Edd, do stojącego na szczeblach faceta, nim klapa zamknęła się pomiędzy nimi z hukiem. – Jak nie znajdziemy innej drogi na dół, to mamy przejebane – poinformował metalowy kwadrat.
***
Pokonanie niemalże całej długości ulicy nie sprawiło im większych trudności. Przemieszczali się samym środkiem dachów, gimnastykując się tylko podczas przechodzenia z budynku na budynek. Na drodze stawały im murki, kominy, siatki, a nawet gołębnik. Dwa razy trafiła się różnica poziomów. W przypadku pierwszej przedostali się dalej dzięki skrzyni od klimatyzacji. Drugą pokonali używając w tym celu pordzewiałej, montowanej na stałe drabinki. Nim się obejrzeli, dotarli niemal do kamienicy Lority. John starł rdzawy proszek z opatrunku. Nie powinien był dotykać nim skorodowanych szczebelków. Za dużo się nasłuchał o tężcach i innych takich. Nie to jednak było w tym momencie najważniejsze. Dalszą drogę uniemożliwiała im bowiem dwumetrowa luka. Z samochodu nie mogli jej dojrzeć, jako że kolejna kamienica kryła się minimalnie za tą, na szczycie której właśnie stali. John nie ruszył się z miejsca. Zatrzymał się bezpiecznie z dala od spadku. Za to Edd podszedł do samej krawędzi, rozglądając się dookoła z poważną miną. Widocznie nie dojrzał tam niczego niepokojącego, bo wróciwszy do Johna spytał jak gdyby nigdy nic - To co? Skaczemy. – a pewność siebie prawie pchnęła go do działania.
- Chyba sobie kpisz. Na dół, to będzie jakieś czternaście metrów, a ja nie chciałbym stać się integralną częścią chodnika, czy czegokolwiek, co jest tam na dole – na chybił trafił wskazał w kierunku luki.
- Stary. Tego nie da się, nie przeskoczyć. Przelicz sobie stosunek odległości do różnicy wysokości. Nawet dziecko dałoby sobie radę.
John bardzo niepewnie wyjrzał poza gzyms. Zrobił to tak szybko, że jego źrenice nie zdążyły dostosować ostrości do pola widzenia. Coś tam oczywiście widział. Chociażby znajdujący się piętro niżej, pokryty papą, płaski dach, oddalony od nich o cholernie głęboką dziurę. Odszedł od krawędzi, na przemian prostując i zaciskając palce. Kolejny idiotyczny sposób na rozluźnienie, który wziął się u niego nie wiadomo skąd.
- Daj mi sekundę – poprosił.
- Masz lęk wysokości?
- Co? – Udał, że nie słyszy.
- Boisz się wysokości?
- No... I to jest coś, czego nie brałem pod uwagę ładując się na ten przeklęty dach – przyznał się skrępowany własną słabością.
- To po prostu nie patrz w dół.
- I co jeszcze? Może mam skakać z zamkniętymi oczami? – zamachnął się z rozdrażnieniem.
- Weź długi rozbieg i skocz tak daleko jak możesz. Żadna filozofia. Mogę skoczyć pierwszy jeśli jakoś ci to pomoże. Zobaczysz, że to dziecinnie proste.
John nie pamiętał co działo się później. Jego szare komórki wymazały wszystko, co wydażyło się po skoku Edda. Miał mglisty obraz butów uderzających o blachę i tyle. Leżąc na ciepłej papie, z policzkiem przyciśniętym do jej śmierdzącej smołą faktury, myślał tylko o tym jak bardzo bolą go jaja. Skoczył, tyle wiedział na pewno. Wylądował szczupakiem po drugiej stronie, uderzając całym sobą w czarne podłoże. Jęknął zamroczony do kładącego się tuż przy nim cienia.
- Wstawaj. Mamy więcej szczęścia niż rozumu. Na jej dachu jest odsuwany właz. Pod nim widać podłogę ostatniego piętra – mówił do niego Edd – Nie będzie problemu żeby... zeskoczyć. Stary? Dobrze się czujesz?
- Słodki Jezu... Prawie się zesrałem.
- John?
- Jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi do głowy pomysł na podobną akcję, pozwalam ci pierdolnąć mnie w ryj – wystękał, podciągając się do pionu. - Mam wrażenie, jakbym się wykastrował.
- Nie wiem czy chcę o tym słuchać. Chodź. Ten alarm może wyłączyć się w każdej chwili.
CDN.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top