Rozdział 2
W weekendy większość osób spędzało czas poza miastem lub w domowym zaciszu. Sklepy i szkoły były pozamykane, toteż na osiedlu panowała zwykle względna cisza. Kiedy pogoda dopisywała, słychać było jedynie grillowiczów i dzieci bawiące się na podwórkach, tudzież ujadanie psów zabieranych na dłuższe spacery. Tej niedzieli, pomimo pięknej pogody było jednak wyjątkowo spokojnie. Zupełnie jakby wszyscy sąsiedzi spakowali się i pojechali na wakacje.
John skończył pić poranną kawę. Ostatnio spędzał mniej czasu przed telewizorem, a więcej przy książkach, z których to czerpał wiedzę potrzebną do pisania. Skończył właśnie czytać przewodnik po zwierzętach Madagaskaru i bogatszy o nową wiedzę, uchylił okno, wpuszczając trochę świeżego powietrza do gabinetu. Rześkim krokiem ruszył z pustym kubkiem ku zmywarce. Upchał go na siłę w jedyne wolne miejsce, załadował tabletkę, włączył i... Nic .
- Co do... ?
Otworzył zmywarkę zaglądając do środka. Zapach stęchłych resztek uderzył go w nos. Zdegustowany cofnął głowę.
- Boże! Chyba muszę częściej to uruchamiać – stwierdził z obrzydzeniem.
Ponownie zamknął drzwiczki i wcisnął START. Odczekał chwilę... Znowu nic.
- Do jasnej cholery! Co jest z tym ustrojstwem!? - Zaczął zawzięcie uderzać palcem w przycisk startu, powtarzając jak mantrę – Działaj, działaj, działaj...
Urządzenie trwając w ciszy i bezruchu, pozostawało jednak głuche na jego prośby.
Po raz ostatni trzasnął dłonią w panel sterowania. Podniósł się i wlepił wzrok w chromowane drzwiczki, zastanawiając się co robić dalej. Do serwisu zadzwonić nie mógł, bo przecież była niedziela. Żaden mechanik nie będzie specjalnie przerywał weekendu i fatygował się do zepsutej zmywarki, tym bardziej, że ta była jeszcze na gwarancji, a co za tym idzie, serwisant nie dostanie gotówki do ręki. Oczywiście nie miał też pojęcia jak sam mógłby to naprawić. Tak więc...
- Dobra. Trzeba to zmyć ręcznie – osądził .
Zanurkował pod zlew w poszukiwaniu płynu do naczyń. W pierwszej kolejności, musiał odstawić śmietnik, który torował mu drogę ku spiętrzonej stercie butelek. Zauważył przy okazji, że ze śmietnika też już nieźle zajeżdżało.
- Co my tu mamy... – Podnosił kolejno każdą butelkę. – Płyn do czyszczenia kuchenek, do udrożniania rur... - mamrotał pod nosem. – Cif, mleko... - Nad tym zatrzymał się nieco dłużej. – Nie wiem skąd ono się tu wzięło. - Machnął je do śmietnika i szperał dalej. – Płyn do mycia szyb, płyn do mycia naczyń! – Wylazł z pod zlewu, odstawił śmietnik na miejsce i przetarł nieco przykurzoną butelkę – Płyn do naczyń o zapachu cytryny. Data ważności luty 2028. – przeczytał na etykiecie. – Dobra, może być. – Wzruszył ramionami i wziął się za przekładanie części brudnych naczyń do zlewu. W pierwszej kolejności, wyłożył te najbardziej zabrudzone, z pozasychanym żarciem, bo nie mógł już wytrzymać towarzyszącego im smrodu. Zalał je szybko gorącą wodą. Odczekał kilka minut po czym zmienił wodę. Dolał parę kropli płynu i zaczął zmywać. Z początku szło mu dość opornie, później jednak przyspieszył co niestety okazało się poważnym błędem. Jedna ze szklanek pękła mu w dłoni. Woda szybko zabarwiła się na czerwono. John syknął i wyciągną rękę ze zlewu. Wewnętrzna część lewej dłoni była rozcięta od palca wskazującego po nadgarstek. Krew równym rytmem kapała na podłogę. Z podłużnej rany wystawał kawałek szkła. Odruchowo wyciągnął niepożądane ciało obce, przez co krew zaczęła sączyć się jeszcze intensywniej.
- Jasna cho... - złapał pierwszą lepszą szmatkę, którą ciasno obwinął sobie rękę. Ruszył pędem do korytarza. W szufladzie pod lustrem powinien mieć apteczkę. Powinna tam być, ale jej nie było. Przetrząsnął całą szafkę. Jednak poza pastami do butów, sznurówkami i innymi pierdołami nie znalazł nic co mogłoby mu pomóc. Pobiegł do łazienki i wystawiwszy zranioną dłoń nad wannę, odwinął prowizoryczny opatrunek. Nasiąknięty posoką materiał upadł na dno z nieprzyjemnym chlupnięciem. Z rany nieprzerwanie ciekła krew. John wsadził ją pod strumień wody, ale to tylko pogorszyło sytuację. Owinął ją więc czystym ręcznikiem i wrócił do korytarza. Przez chwilę szukał kluczyków. Zawieruszyły się gdzieś w szufladzie, którą jeszcze niedawno przetrząsał. Kiedy w końcu je znalazł , niezdarnie nałożył adidasy i wybiegł na podwórko. Mustang stał na podjeździe. Nim do niego wsiadł, wcisnął przycisk na breloczku, zmuszając ukryty w ogrodzeniu silniczek do otworzenia bramy. Wyjechał z posesji zostawiając za sobą tumany kurzu. Nie dbał o to czy zamknął bramę. Nie zastanawiał się nawet czy zamknął dom. Musiał teraz jak najszybciej znaleźć się w szpitalu.
***
Pod Szpitalem Uniwersyteckim panował istny chaos. Parking załadowany był do oporu, po trawnikach kręcili się podenerwowani ludzie, karetki mijały się na wąskim podjeździe.
Czyżby coś mi umknęło? - pomyślał szczerze zdumiony.
Nie miał jednak czasu na wnikliwsze kontemplacje. Zaparkował przy krawężniku, nie bacząc na zakaz. Wyskoczył z auta i pomknął do głównego wejścia. Wydało mu się nieco dziwne, iż pomimo tłumu na parkingu, poczekalnia była właściwie pusta. W środku znajdowało się może parę osób z czego połowę stanowiły pielęgniarki i pielęgniarze, czy jak tam nazywa się męskich przedstawicieli tegoż zawodu. Razem z nim wszedł tylko jeden mężczyzna, który również wydawał się tym wszystkim zaskoczony. Nim zdążył się zorientować w sytuacji, gdy dopadła do niego jedna z pielęgniarek.
- Proszę pana! Proszę opuścić szpital! – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Z jakiej racji? Potrzebuję pomocy. – Pomachał jej zakrwawionym ręcznikiem.
- Przykro mi, ale będę nalegać.
- Nie interesuje mnie to! Jestem ubezpieczony i żądam żeby udzielono mi pomocy!
- W tej chwili jest to niemożliwe proszę pana. – powiedziała niby przepraszająco, ale dla Johna brzmiało to bardziej jak „Wynoś się stąd człowieku. Nie trać mojego czasu".
- Niemożliwe? W szpitalu? Jaja sobie pani robi? – Mimowolnie rozejrzał się raz jeszcze po pomieszczeniu. Drzwi na oddziały były zamknięte. Kilka osób, którym udało się dostać do poczekalni, podobnie jak on wykłócało się z równie nieustępliwym personelem szpitala.
- Mamy sytuację wyjątkową. Nie możemy wpuścić nikogo na oddział – wyjaśniła.
- To niech opatrzą mnie tutaj.
- Nie mamy w tej chwili wolnego personelu.
- A pani to niby kto?
- Ja muszę zająć się teraz utrzymaniem porządku. Rozumie pan? Sam pan zresztą widzi, że nikt nie może przejść przez tamte drzwi. – Wskazała na dwuskrzydłowe wejście na oddziały.
John nie miał zamiaru rezygnować. Sam przecież nie mógł zszyć sobie rany.
- Droga pani... Ja pani chętnie pomogę wygonić stąd tych wszystkich ludzi, jeśli mnie pani tylko opatrzy.
- Nawet gdybym chciała – Uniosła ramiona w geście rezygnacji. – to i tak nie mam przy sobie żadnych potrzebnych środków ani narzędzi.
- Więc proszę je przynieść.
- Tak jak powiedziałam... Nie wolno wchodzić na oddział. To nie tyczy się tylko pacjentów ale i pielęgniarek. – Otarła pot z czoła. Najwyraźniej już od dłuższego czasu musiała sterczeć w poczekalni i pozbywać się ludzi takich jak on. – Mogę dać panu coś na uspokojenie. Mam tabletki w recepcji.
- Nie potrzebuje niczego na uspokojenie! Chcę tylko żeby ktoś opatrzył mi rękę!
- Proszę na mnie nie krzyczeć. Mi też nie jest łatwo. Niechże się pan więc uspokoi.
- Jak niby mam się uspokoić , skoro rozwaliłem sobie rękę, tłukłem się tu przez ponad pół godziny, do tego zakrwawiłem sobie tapicerkę w moim nowym aucie! Wie pani ile ono kosztowało?!
Pielęgniarka przewróciła oczami. Jej cierpliwość wisiała na włosku. Lada chwila mogła się urwać i wybuchnąć w kontakcie z rzeczywistością, która najwyraźniej zaczynała ją już przerastać.
- Wie pan co... Napiszę tu panu receptę. – Sięgnęła po jakąś książeczkę i długopis. – Niech pan pojedzie do apteki, kupi co trzeba i wróci do mnie. Może być?
John wziął receptę i chwilowo pozbawiony argumentów, podrapał się po skroni.
- W inny sposób panu nie pomogę – dodała kobieta.
- No dobra. Niech już będzie.
- W porządku. Tu ma pan adres apteki która to panu wyda. – Wskazała na dolny róg kartki. – Gdzie indziej pan tego nie dostanie. A z tą pieczątką – Wskazała wyżej. – muszą to panu wydać. To tak na wszelki wypadek, gdyby mieli jakieś wątpliwości. Po powrocie proszę pytać o Loritę Rodriguez.
- Dobrze. Dziękuję.
Zgiął receptę wpół, wsadził do kieszeni i wyszedł na parking.
***
Wszystkie okienka w aptece były obstawione długimi kolejkami. Nikt nie wydawał się chętny do przepuszczenia mężczyzny z zakrwawionym ręcznikiem. Stanął więc na końcu jednego ogonka i przycisnął owiniętą dłoń do koszulki. Z minuty na minutę czuł jak narasta w nim frustracja.
Co do diabła dzieje się w tym mieście?
Kiedy już wydawało się, że spędzi wieczność na przesuwaniu się ślimaczym tempem po wyszczerbionych od butów płytkach, zauważył jakieś poruszenie przy jednym z sąsiednich okienek.
Bez zastanowienia opuścił swoje miejsce i poszedł sprawdzić co się dzieje.
Okazało się, że jakiś dziadek wykłócał się o cenę leków, które podała mu farmaceutka. Żądał jej obniżenia lub tańszych zamienników. Kobieta tłumaczyła mu cierpliwie, że to nie ona ustala ceny, a zamienników dać nie może, bo na tego typu leki musiałby mieć nową receptę. Dziadek odparł, że nie ma zamiaru wracać do lekarza po kolejny świstek. Tymczasem aby dodać całej scenie nieco więcej pikanterii, ludzie w kolejce ciskali w niego nienawistnymi tekstami.
To moja szansa. Pomyślał John i podszedł do okienka.
– Zapłacę za pana, jeśli doliczy pan do rachunku tę receptę.
Starszy człowiek spojrzał na niego sceptycznie.
- Wie pan ile kosztują te leki? – zapytał, mierząc Johna wzrokiem.
- Cena nie gra roli. – Wskazał na czerwony opatrunek. – Trochę mi się spieszy.
- W takim razie, nie mogę się nie zgodzić. – Mężczyzna wyglądał na troszkę wstrząśniętego widokiem takiej ilości krwi.
- Świetnie – odparł John i włożył do okienka swoją receptę. – Proszę to doliczyć.
Kobieta w grubych okularach przejrzała ją, spojrzała na rękę Johna i zniknęła na zapleczu.
Kilka minut później szedł już do samochodu z siatką pełną leków i opatrunków. Aż do parkingu towarzyszył mu starszy mężczyzna.
- Bardzo panu dziękuję.
- Nie, to ja dziękuję – odpowiedział John
- Po prostu znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. – Staruszek uśmiechnął się szeroko. – Przez to co podają media ludzie ostatnio trochę powariowali i z lekarzami i z aptekami jest coraz ciężej. No ale, cóż... – Machnął ręką. - Do widzenia i jeszcze raz dziękuję.
- Do widzenia – odparł John. Po czym, po raz kolejny tego dnia wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku szpitala.
Po drodze zaczął się martwić, czy w ogóle będzie miał gdzie zaparkować. Przecież za pierwszym razem musiał zatrzymać się na zakazie, bo wszystkie miejsca były zajęte, a w czasie kiedy realizował receptę sytuacja na parkingu mogła się pogorszyć. W końcu, w ciągu godziny sporo się może wydarzyć. Mogli przyjechać nowi pacjenci, których nie wpuszczono na oddział. Rodziny i znajomi wpadli odwiedzić swoich bliskich i zostali odesłani z kwitkiem, a teraz kręcą się pod szpitalem. Nie wyobrażał sobie popylania z sąsiedniej ulicy, z krwawiącą ręką i siatką pełną bandaży.
Trudno. Pomyślał. Najwyżej kogoś zastawię.
Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że przed szpitalem nie ma nawet kogo zastawić. Parking był całkowicie pusty. Nie licząc kilkunastu wozów policyjnych i żółtej taśmy rozciągniętej dookoła jego granic z policjantami ustawionymi wzdłuż niej co kilka metrów, niczym pachołki na autostradzie.
- Zaczynam naprawdę odnosić wrażenie, że nie wiem o czymś bardzo istotnym – wybąkał do kierownicy.
Ostrożnie podjechał do najbliższego radiowozu, zatrzymał się i opuścił szybę.
- Przepraszam! – Zagaił do opartego o maskę policjanta. – Mógłby pan podejść?
Mundurowy pośpieszył ku niemu, poprawiając po drodze przekrzywioną kaburę. Nachylił się do okna i ściągną czapkę.
- Starszy posterunkowy Jaden Chan, w czym mogę pomóc?
- Prawie jak Jackie Chan – pomyślał John , wychylając się do policjanta o azjatyckich rysach i mało nie zarechotał. – Może mi pan powiedzieć co się tutaj wyprawia? – zapytał bez cienia rozbawienia w głosie. Co jak co, ale modulacja głosu wychodziła mu bezbłędnie w każdej sytuacji. Potrafił przykładowo w głębi duszy cieszyć się z czyjegoś nieszczęścia, podczas gdy na jego twarzy przewijały się uczucia smutku i współczucia. Podejrzewał, że dar ten odziedziczył po matce, która to nigdy nie okazywała prawdziwych uczuć, byleby tylko dostosować się do otaczających ją ludzi. Nienawidził tego jej... zakłamania, ale zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy był taki sam jak i ona. – Z godzinę temu było tu mnóstwo ludzi. Stało się coś?
- Szpital jest obecnie objęty ścisłą kwarantanną i zamknięty do odwołania.
- Kwarantanną? Byłem tu wcześniej. Pielęgniarka miała opatrzyć mi rękę. – Pokazał policjantowi siatkę z apteki. – Pojechałem tylko odebrać receptę i miałem wrócić... Zaraz... Jeszcze raz. Kwarantanną? – Pogubił się trochę w tym wszystkim.
- Poinstruowano nas tylko, abyśmy zabezpieczyli teren i odesłali cywili do szpitala św. Anny.
- Świętej Anny? To ponad pięćdziesiąt kilometrów stąd. Co to za kwarantanna tak w ogóle? Coś się stało?
- Nie mogę niestety udzielać żadnych informacji w tej sprawie.
Johnowi wydawało się, że posterunkowy sam chyba nie wiedział do końca, co się dzieje. Postanowił więc nie drążyć tematu.
- To mam teraz jechać do Świętej Anny?
- Będzie pan musiał. Takie mamy rozkazy. Część personelu również tam przewieziono, tak więc powinni tam panu pomóc.
John zabębnił palcami zdrowej ręki o kierownicę.
- W takim razie, nie mam wyjścia. No cóż. Mimo wszystko, dziękuję.
- Proszę tylko uważać po drodze.
- Dziękuję. Będę uważał – mówił zasuwając szybę.
***
Prowadzenie sportowego samochodu jedną ręką, nie było łatwe. Mimo, iż jechał obwodnicą to jego licznik nie przekraczał setki. Przy sporej, jak mu się wydawało, utracie krwi i wiążącym się z tym osłabieniu, nawet wspomaganie kierownicy nie pomagało. Cały czas myślał też o zamknięciu szpitala i tajemniczej kwarantannie. Przez ostatnie dwa tygodnie, bez przerwy pisał i nie miał za specjalnie czasu na przeglądnięcie prasy czy oglądanie wiadomości. Nawet telefon sobie wyłączył, żeby Tony Raft przypadkiem go nie gnębił. Zwolnił nieznacznie, wrzucił kierunkowskaz i zatrzymał się na poboczu. Załączył światła awaryjne i zaczął grzebać przy radiu.
- Jak to się ustawia? – Jak dotąd korzystał tylko z wejścia USB, bo prowadząc samochód lubił słuchać muzyki. Obsługa radia była mu obca. Nigdy nie puszczali tam muzyki jaką lubił, a poza tym, męczyły go dysputy na temat polityki. Tym razem, potrzebował jakiejkolwiek stacji, byle by tylko dawali tam jakieś informacje. Wciskał po kolei różne opcje na panelu dotykowym, aż w końcu usłyszał niewyraźny głos spikera. Włączył dostrajanie i podkręcił dźwięk. Zapowiedź jakiegoś hitu z listy Top 20. Miejsce drugie: kaskada dziwacznych dźwięków, głosu śpiewającej kobiety i łopoczących rytmicznie basów.
– Matko Boska! Teraz się czegoś takiego słucha? - Ściszył muzykę, wyłączył światła awaryjne i włączył się do ruchu. Miejsce pierwsze okazało się równie ujmujące jak drugie. Gdyby nie to, że gościu w radiu podał dwóch różnych wykonawców, John uznałby, że obie piosenki nagrała jedna i ta sama osoba. Do tego głucha jak pień.
Zaczynał robić się śpiący i spostrzegł się, że jedzie coraz wolniej.
- Gdzie ten cholerny zjazd? Zaraz tu odpłynę.
„Od trzech dni informujemy państwa o tajemniczym wirusie, który pojawił się w różnych częściach świata." - Otrząsnął się i podgłośnił radio. - „Przypomnijmy, że pierwsze doniesienia odebraliśmy niemal jednocześnie z kilku różnych krajów Europy. Mimo wcześniejszych zapewnień epidemiologów, doniesienia o pojawieniu się wirusa, odnotowano także na innych kontynentach. W większości tych miejsc ogłoszono już wstępne przygotowania do epidemii.– Jakieś zakłócenia z innej stacji. - Dalej jednak nie podaje się żadnych szczegółów dotyczących samego wirusa. Początkowe informacje, jakoby miałby to być nowy szczep wirusa grypy, zostały zdementowane. Nie wiemy co to za wirus, w jaki sposób się przenosi, ani czy zagraża on bezpośrednio życiu. Nie podano też dokładnych objawów towarzyszących zakażeniu, co w wielu miejscach doprowadziło do paniki i masowych rejestracji w ośrodkach zdrowia, przez co funkcjonowanie kilkuset placówek na świecie zostało czasowo zablokowane. W ciągu ostatnich dwóch dni, kilkadziesiąt szpitali zostało zamkniętych do odwołania. Pacjenci i lekarze zostali poddani kwarantannie. Zabroniono udzielania jakichkolwiek informacji na ich temat. Dostaliśmy też nieoficjalną informację, że głowy kilkunastu państw udały się wczoraj w rejony północnej Alaski oraz Islandii. Nie jest to jednak informacja potwierdzona." - Klakson wyjący po lewej, zagłuszył część relacji. John znowu nieumyślnie zwolnił. O mały włos nie przegapił też swojego zjazdu. - „... postaramy się na bieżąco informować państwa o wszystkich wydarzeniach związanych z nieznanym wirusem. Kolejny specjalny serwis informacyjny za pół godziny."
John wjechał na parking Św. Anny. Z trudem znalazł wolne miejsce i z niemniejszym wysiłkiem się w nie zmieścił. Wyłączył radio, zgasił silnik i tępo wpatrzył się w przednią szybę. Nie mógł uwierzyć, że w czasie kiedy on pracował nad swoją książką, na świecie działy się takie rzeczy. Zamknięty w czterech ścianach, był całkowicie nieświadom tego wszystkiego. Gdyby nie rozciął sobie ręki, najpewniej dalej siedział by w domu, nie mając o niczym pojęcia.
- Tak mi się właśnie wydawało, że coś za cicho ostatnio na osiedlu – wybełkotał do siebie.
Z otępienia wyrwał go, nagły pulsujący ból w dłoni.
Ostrożnie uchylił drzwi, żeby nie zarysować sobie lakieru o sąsiedni samochód i ślamazarnie wysunął się na zewnątrz. Obwiniętą ręcznikiem rękę wciąż trzymał przyciśniętą do brzucha, natomiast w drugiej ściskał siatkę z apteki, toteż drzwi zamkną za sobą pośladkiem. Przeszedł bokiem pomiędzy samochodami i pomknął przez oddzielający go od szpitala skwerek. Wspiął się po schodach i przepchnąwszy się przez tłum ludzi , wypadł do głównego holu. Wyglądało na to, że cała okolica na hura, postanowiła wybrać się do szpitala.
Rozglądał się niespokojnie, w poszukiwaniu kogokolwiek w białym kitlu. Ręka zaczynała go rwać ostrym, promieniującym w górę ramienia bólem. Bał się, czy aby nie dostał jakiegoś zakażenia od resztek starego żarcia, które panoszyły się w zlewie.
W tłumie ludzi mignęła mu ubrana na biało postać. Torując sobie drogę łokciami, sforsował ruchliwą ludzką przeszkodę i zderzył się z panią Rodriguez. Wyglądało na to, że mimo wszystko szczęście mu sprzyjało.
Pielęgniarka obróciła się w jego stronę.
- Ah, to pan! – Otworzyła szeroko oczy.
- Obiecała mi pani opatrzyć rękę. Więc jestem.
- Jakim cudem udało się panu z powrotem do mnie trafić? – Powiodła wzrokiem po zatłoczonym korytarzu.
- Najwyraźniej mam więcej szczęścia niż myślałem. – Wyszczerzył się. – To jak? Możemy coś z tym zrobić? – Skierował wzrok na ręcznik. – Boli jak diabli.
- Oczywiście. Skoro obiecałam – odparła pospiesznie. Chwyciła go za ramię i zaczęła przeciągać przez tłum. – Niech pan idzie za mną.
Udało im się przedrzeć do pokoiku o jakże wdzięcznej nazwie „POMIESZCZENIE SŁUŻBOWE". Tak przynajmniej głosiła tabliczka na drzwiach. Wnętrze przypominało jednak zapuszczony składzik, przeznaczony do składowania wszelkiego rodzaju śmieci należących do konserwatorów i innych majstrów.
Pielęgniarka posadziła Johna przy rozklekotanym stoliku, na równie rozklekotanym krześle, a sama przysunęła sobie dwie skrzynki po wodzie mineralnej, ustawiając je jedna na drugiej, dnem do góry.
- Przepraszam za te warunki. – Wydawała się trochę zawstydzona faktem, że musi opatrywać pacjenta w takim miejscu.
John czuł bardziej, coś na kształt zakłopotania. Przypomniał mu się bowiem pewien film dla dorosłych, gdzie ponętna pielęgniarka, zaciąga przystojnego lekarza do składziku na miotły, opiera go o ścianę i zaczyna dobierać się mu do spodni. Odsunął od siebie tę myśl, czując, że chyba się czerwieni.
- Mi to nie przeszkadza. Ważne że ktoś w końcu zajmie się moją ręką – zagaił dla niepoznaki.
Kiwnęła głową i poleciła mu, położyć rękę na stoliku, a sama zabrała się za wypakowywanie medykamentów.
- Nie wygląda pan najlepiej – mówiła, skrupulatnie przeglądając zawartość siatki. Zerkała na niego kątem oka. - Nie ma pan przypadkiem gorączki?
John spąsowiał jeszcze bardziej.
- Nie – wyjąkał, czując jak krew napływa mu do rozpalonych policzków. – Zgrzałem się tylko. To wszystko – skłamał.
Pielęgniarka pokiwała głową. Wszystko czego potrzebowała, leżało już na stole.
Niespiesznie zaczęła, odwijać prowizoryczny opatrunek. Odgarnęła ostatni kawałek ręcznika i rozprostowała go pod jego ręką.
- Lepiej niech tutaj leży. Lepiej tak, niż kłaść rękę na brudnym stole. – Pochyliła się i przyjrzała uważnie otwartej, krwawiącej wciąż ranie. – Nie wygląda to za dobrze – podsumowała. – Co pan sobie w nią zrobił?
Zdrową ręką potarł się o tył głowy.
- Zmywałem naczynia i niechcący rozwaliłem szklankę– wyjaśnił trochę zawstydzony.
- Muszę przyznać, że ma pan wyjątkowy talent do prac domowych. – Uśmiechnęła się pobłażliwie.
Odwzajemnił uśmiech.
Kobieta odkręciła butelkę wody destylowanej i otworzyła opakowanie z gazą.
- Może troszeczkę szczypać - ostrzegła.
- Spokojnie, dam radę. Jestem dużym chłopcem. – Zaśmiał się.
Obdarzyła go nieokreślonym spojrzeniem, uśmiechając się z politowaniem.
Przechyliła butelkę, wylewając trochę wody na ranę. Kawałkiem gazy, ostrożnie zaczęła ścierać zaschniętą krew, rozmazaną na całej dłoni. Kiedy skończyła, przyjrzała się ranie raz jeszcze, sprawdzając czy w środku nie został przypadkiem żaden odłamek szkła. Na wszelki wypadek nabrała trochę wody do strzykawki i wycisnęła ją w sam środek rozcięcia.
John dyskretnie zacisnął zęby.
Otworzyła kolejną buteleczkę, zawierającą środek do odkażania ran.
- Tym razem może bardziej szczypać – powiedziała i poczekała, aż John skinieniem wyrazi gotowość. Następnie szybkim, aczkolwiek precyzyjnym ruchem chlusnęła na rozcięcie przeźroczystą cieczą.
Jękną, skrzywił się ale nie zacisną ręki. Bardzo tego chciał, bo piekło jak cholera, ale powstrzymał się nie chcąc wyjść na mięczaka.
- Teraz najgorsze – oznajmiła wyciągając zestaw do szycia z igłami różnej wielkości i syntetyczną nicią chirurgiczną. – Zrobię panu mały zastrzyk ze znieczuleniem. Wtedy będzie trochę mniej bolało, jak będziemy szyć.
Sądził, że po znieczuleniu nie powinno boleć wcale. Z jej słów wnioskował jednak, że całe życie był w błędzie.
Odczekali chwilę, aż środek zacznie działać i rozpoczęło się zakładanie szwów. Udawanie twardziela nie wychodziło mu już tak dobrze, jakby sobie tego życzył, bo mimo iż nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, to wiercił się jakby siedział na rozżarzonych węglach.
- No i po krzyku - oświadczyła kończąc ostatni szew. – Faktycznie jest pan już dużym chłopcem. Dzielnie pan to zniósł.
Na zakończenie posmarowała ranę jakąś maścią i poleciła mu, przyglądać się jak zakładać opatrunek, by mógł go sobie codziennie zmieniać.
- Nie musi pan przychodzić na zdjęcie szwów bo syntetyki same się rozpuszczą. Ważne tylko żeby utrzymywać ranę w czystości – poinstruowała go. – W razie jakby coś się działo – Wyciągnęła karteczkę i zanotowała na niej jakiś numer – to proszę do mnie zadzwonić. Sam pan się dziś przekonał, że nie dzieje się tu najlepiej – zawiesiła na chwilę głos. – Nie wiadomo czy i tego szpitala nie zamkną. Ten wirus za szybko się rozprzestrzenia. Nikt nie wie nawet co to jest.
Wyprostował się zaintrygowany. Przecież od niej mógłby się dowiedzieć czegoś więcej na temat rzeczonego wirusa. Pracowała w szpitalu. Musiała coś wiedzieć.
- Właśnie. Może wyda się to pani dziwne, ale do dzisiaj nie wiedziałem nic o żadnej epidemii.
Wyglądała na zdziwioną.
- Widzi pani... Jestem pisarzem i przez ostatnie tygodnie, siedziałem zaszyty w domu. Praca tak mnie pochłonęła, że cała ta historia przeszła mi koło nosa. Gdyby nie to – Podniósł zabandażowaną dłoń. – to pewnie pisał bym dalej i nie miał o niczym zielonego pojęcia.
- Tak mi się właśnie wydawało, że skądś pana kojarzę.
- John North. Miło mi. Pewnie czytała pani... - zaczął, chcąc jak najszybciej skończyć ten przypadkowy wątek.
- „Podróż przez tundrę" – dokończyła za niego. – i kilka innych.
- Czyli jednak pani czytała.
- Oczywiście. Lubię pana książki. Może jak to wszystko się skończy poproszę pana o autografy.
Musiał przyznać sam przed sobą, że zdążył polubić jej uśmiech. Zaczął się nawet zastanawiać czy pani Rodriguez ma jakiegoś faceta. Dyskretnie zerknął na jej dłonie. Nie zauważył żadnej obrączki ani pierścionka. Nie był jednak pewien czy w pracy może ona nosić biżuterię.
- Pewnie chciałby pan dowiedzieć się, co się właściwie wydarzyło. Dużo panu nie powiem, bo wiem tyle co inni, ale dla pana to chyba i tak sporo.
Potwierdził skinieniem.
- To tak na szybko, bo muszę już iść do pacjentów. W czwartek rano w wiadomościach podali, że w Europie odnotowano przypadki zarażenia nowym wirusem grypy. W piątek rano, mówiło się już o przypadkach zarażenia tym samym wirusem na pozostałych kontynentach. Następnie zaczęto dementować powyższą informację, jakoby miała to być grypa. Do wieczora przez szpital uniwersytecki, przewinęły się nam setki przestraszonych osób. Cześć z nich opisywała rzekome dziwne objawy które ponoć u siebie zauważyła, a reszta koniecznie chciała zaszczepić się przeciwko grypie. Szczepionki rozeszły się w niecałą godzinę. Pozostali pacjenci musieli zakupić własne, tak więc w aptekach też nie mieli tego dnia lekko. W sobotę przed świtem, do szpitala przyjechały dwie karetki. Udało mi się zobaczyć jedną z przywiezionych osób. – Zamilkła. – Chyba nie powinnam tego panu mówić.
- Przecież nikomu nic nie powiem – obiecał poruszony całą historią.
Potrzebowała chwili żeby wszystko sobie przemyśleć.
- No dobrze. Nikomu to raczej nie zaszkodzi. Tak więc pacjent którego widziałam, miał dużą otwartą ranę na szyi i niestety chyba umierał. Być może nawet już nie żył kiedy go przywieźli. Nie widziałam dokładnie. Ten drugi ponoć, również był w ciężkim stanie. Do południa karetka przywiozła jeszcze cztery podobne przypadki. Wszyscy lekarze zostali wezwani do szpitala. Nic nam właściwie nie mówiono. Zabroniono tylko wchodzić na trzecie piętro, gdzie jest oddział zakaźny i powiedziano, że musimy zostać na noc w szpitalu. O piątej nad ranem z góry zbiegł jeden z lekarzy i powiedział że zamykają oddziały. Pytaliśmy co z pacjentami, ale on tylko zamkną główne wejście i zaryglował je czymś od środka. Nie wiedzieliśmy co się dzieje, próbowaliśmy dodzwonić się do ordynatora, ale ten nie odpowiadał. Później trzeba było radzić sobie z pacjentami którzy chcieli dostać się do szpitala, więc nie mieliśmy czasu dowiedzieć się niczego więcej. Kiedy pan pojechał po receptę, w szpitalu zjawiła się policja i zaczęła wypraszać wszystkich ze środka. Był z nimi jakiś człowiek ubrany w garnitur i kilka osób w białych kombinezonach. Powiedzieli nam, że obejmują szpital kwarantanną i kazali przenieść się tutaj. Tyle wiem.
John pokiwał głową.
- Ja słyszałem tylko w radiu, że kwarantanną objęto już kilkadziesiąt szpitali na świecie, a nawet jakieś plotki, że kilka wysoko postawionych szych, wywieziono na Alaskę. Nie sądziłem jednak, że jest, aż tak poważnie. Na ulicach jest co prawda jakieś poruszenie, ale póki co nie wydaje mi się żeby można było nazwać to paniką – przerwał na chwilę. – Choć pewnie ci ludzie nie wiedzą tego co pani i teraz też ja.
- Mówili coś o pandemii? – zapytała.
- Coś tam chyba wspominali, że niedługo to ogłoszą. Nie wiem, nie znam się na tym - podsumował.
- W razie jakby dowiedział się pan czegoś jeszcze, czy mógłby pan do mnie zadzwonić? Wiem, że to trochę niestosowna prośba, bo właściwie pana nie znam, ale przez najbliższy czas się stąd nie ruszę, a chciałabym być na bieżąco.
Dzięki tej prośbie, John wydedukował że młoda pielęgniarka, jednak nikogo nie miała. Być może nawet żadnej rodziny w okolicy, skoro poprosiła go o dostarczanie jej informacji i pewnie to głupie, ale ucieszył się na tę myśl.
- Oczywiście, jak się tylko czegoś dowiem, to dam pani znać. Nie ma problemu – zarzekł się.
- Dziękuję.
- Mogę jeszcze raz zapytać o pani imię? Całkiem wyleciało mi z głowy.
- Lorita.
Jeszcze raz pozwoliła mu zobaczyć swój uśmiech.
- Tym razem zapamiętam. – Uniósł się powoli. – To ja już się będę zbierał i tak zająłem pani za dużo czasu. – Zaczął pakować wszystko do siatki.
- Na pewno zastanawiają się już gdzie zniknęłam. – Również się podniosła. – Ale to nic. Przynajmniej miałam okazję trochę odpocząć.
Pożegnali się i wyszli na zatłoczony korytarz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top