Rozdział 1



14 stycznia 2030

   Topiący się tłuszcz pryskał na kremowe kafelki, zostawiając na nich tłuste, brudne smugi. Poskręcany bekon skwierczał na patelni, zabarwiając ją różnymi odcieniami brązu. W powietrzu czuć było zapach przypalonego mięsa. John uwielbiał kiedy bekon był dobrze wysmażony, chrupki i obficie doprawiony. Nie dbał o cholesterol. Przecież miał raptem trzydzieści lat i poza lekką wadą wzroku, cieszył się wyśmienitym zdrowiem. Trzy razy w tygodniu ćwiczył w niewielkiej przydomowej siłowni, w ostatnią sobotę miesiąca grywał w tenisa , a wieczorami od czasu do czasu lubił wsiąść na rower i objechać okoliczne dzielnice. Nie lubił zaniedbywać swojej kondycji. Nie zamierzał co prawda iść w ślady Schwarzeneggera, ale chciał wyglądać na tyle dobrze, żeby w razie czego nie przysapał się do niego jakiś przypadkowy półgłówek. Choć wyznawał zasadę „Dmuchaj na zimne", uważał, że porządna porcja bekonu na śniadanie była grzechem, na który mógł sobie pozwolić.

   Po obfitym posiłku jak co dzień zaparzył sobie mocną kawę i włączył telewizor. Pięćdziesiąt sześć cali krystalicznie czystego obrazu i idealnie stonowany dźwięk. Tak, John uwielbiał wydawać kasę na takie bajery. Gdyby tylko w ramówce dawali więcej ciekawych filmów, pewnie spędzał by przed nim całe dnie. Tymczasem musiał ograniczyć się do serwisów informacyjnych i kilku w miarę interesujących programów dokumentalnych.

   Prezenterka na kanale czwartym, skończyła właśnie mówić o kolejnych protestach związkowców i przechodziła do następnego tematu, wyraźnie śledząc wzrokiem tekst, wyświetlany dla niej na jakimś małym monitorku. Po prawej stronie ekranu, pojawiła się mapka z symbolem rozgrzanego do czerwoności termometru. 

Znowu to samo. Pomyślał John, pociągając łyk gorącej, czarnej kawy.

„Według przewidywań synoptyków, dodatnia temperatura powinna utrzymać się aż do wiosny. – Uśmiechnęła się sztucznie i dodała od siebie - Tak więc mogę zaryzykować stwierdzeniem, że zimę pożegnaliśmy w tym roku wyjątkowo szybko."

Ambitne stwierdzenie. Pomyślał, po czym zrezygnowany wyłączył telewizor i dźwignął się z fotela. Nieustanne gderanie o wspaniałej pogodzie działało mu powoli na nerwy. Kierował się właśnie ku kuchni, aby dolać sobie trochę kawy z ekspresu, kiedy nieoczekiwanie gdzieś w pokoju rozdzwonił się telefon. Zatrzymał się i rozejrzał dookoła.

- Na miłość boską! Gdzie ja do cholery zostawiłem tę komórkę?

Podążył za dźwiękiem, w jednej ręce wciąż trzymając w połowie pełen kubek. W końcu znalazł to czego szukał. Wyciągnął telefon z kieszeni spodni, byle jak rzuconych na podłogę, o mało nie rozlewając przy tym drogocennego napoju.

- Niech to szlag! – zaklął i ostrożnie odstawił kubek na stolik. – Tak, słucham?

Dzwonił Tony Raft. Jego przewlekle znerwicowany wydawca.

- Cześć John. Chciałem tylko zapytać, jak idą prace z ostatnimi rozdziałami – wysapał do słuchawki.

- Przecież w zeszłym tygodniu mówiłem ci, że muszę zmienić jeszcze kilka scen, zanim wezmę się za zakończenie. Inaczej to się w ogóle nie będzie trzymało kupy. – Na linii zrobiło się cicho. – Tony, do diabła! Jesteś tam?!

Trzaski i świszczący oddech po drugiej stronie sugerowały, że Tony w istocie ciągle tam był. Szperał w jakiś papierach i najwidoczniej na tyle go to pochłonęło, iż zapomniał o trzymanym przy uchu telefonie.

- Tony! – wrzasnął John.

Szelest ustał. Po krótkiej serii sapnięć i zakłóceń usłyszał:

- Nie zapomnij, że gonią cię terminy. Muszę to jeszcze dać do zredagowania i ...

- Jakie znowu terminy?! Premiera miała być w połowie roku, a ostatnie rozdziały miałem ci dosłać w kwietniu. – Odetchnął, ale na niewiele się to zdało. – Do kurwy nędzy, Tony! Jest dopiero połowa stycznia!

- Tak wiem, ale...

- Jak będziesz mnie co chwilę poganiał, to nic dobrego z tego nie wyniknie.

- Ja ci tylko przypominam John.

W tym momencie John miał już jednak dość.

- Słuchaj! To nie pierwsza moja książka i doskonale wiem ile czasu potrzeba mi na napisanie tych rozdziałów. Na tym polega moja praca. Więc przestań z łaski swojej non stop do mnie wydzwaniać, trajkocząc bez sensu, że gonią mnie terminy! – Rozłączył się i cisnął telefon na sofę. – Cholerny kretyn - warknął do pustego pokoju.

   Tony Raft alias „cholerny kretyn" był niskim, łysym spaślakiem cierpiącym na chroniczny pośpiech. Wszystko czego chciał, musiał mieć na wczoraj. Jego nieustanne telefony i e-maile potrafiły , doprowadzić człowieka do szału i skutecznie odebrać ochotę do pisania. John obiecał sobie, że kiedy tylko zakończy kontrakt z tym człowiekiem, natychmiast weźmie się za znalezienie nowego wydawcy. Doskonale wiedział, że nie będzie miał z tym większego problemu, bo jego powieści przygodowe sprzedawały się jak parasole podczas deszczowej jesieni. Wystarczyło tylko skończyć tę jedną książkę i Raft w magiczny sposób zniknie z jego życia.

W tym dniu nie miał jednak zamiaru, zabierać się za jej kolejne rozdziały. Na ten bowiem dzień ułożył sobie zupełnie inny plan. O wiele istotniejszy niż zaspokajanie chorych oczekiwań Rafta. Zamierzał pojechać do centrum i odebrać z salonu swój nowy samochód. Miało to być spełnienie jego marzeń z dzieciństwa. Nowiutki, lśniący Mustang.

Dwa miesiące wcześniej sprzedał, a właściwie oddał za zaliczkę, swoje dziesięcioletnie Audi znajomemu z czasów akademickich. Kumpel pilnie potrzebował jakiegoś samochodu, a że w tamtym czasie na jego koncie nie było złamanego centa, zwrócił się z prośbą do Johna, obiecując, że zapłaci mu całą kwotę kiedy tylko otrzyma pieniądze z kredytu.

John i Eddy poznali się na imprezie w miasteczku studenckim, dokładnie jedenaście lat wcześniej. Obaj studiowali ekonomię. Jednak ich drogi rozeszły się po tym, jak John przerwał drugi rok studiów. Wtedy też jego debiutancka powieść stała się światowym bestsellerem, a on całkowicie poświęcił się pisarstwu i musiał przyznać, że przez lata dorobił się na tym interesie niezłych kokosów.

W czasie kiedy John wydawał nowe książki, Eddy ukończył studia z tytułem magistra i od sześciu lat pracował jako księgowy w jednej z okolicznych firm. Co prawda John nie mógł powiedzieć, że on i Eddy wciąż się przyjaźnili, ale bywało, że trafiali na siebie w jakimś pubie i dyskutowali po parę godzin nad kuflem złotego trunku. Zazwyczaj były to tylko filozoficzne rozważania pijanych mężczyzn na temat sensu życia i nic ponad to. Mimo wszystko postanowił wtedy pomóc koledze i jak się później okazało, była to decyzja o dość uciążliwych konsekwencjach. Legendy o pozdzieranych rozkładach jazdy, których odczytanie graniczyło z cudem, zaduchu i tłoku w autobusach, grubiańskich kierowcach, notorycznie wyłączających klimatyzację i śmierdzących podróżnych wcale nie były legendami. Przekonał się o tym, aż za dobrze. Mógł oczywiście korzystać z usług TAXI, ale na myśl o rzeczach, które mogły dziać się wcześniej na ich tylnych siedzeniach, robiło mu się niedobrze. Ludzie zapewne niejednokrotnie tam rzygali, bobasy srały a wiecznie spieszący się pseudo biznesmeni zostawiali, cuchnące tanie żarcie. Może i był przewrażliwiony, ale z dwojga złego, wolał stać pomiędzy szarymi obywatelami ze skasowanym biletem w kieszeni, trzymając się żółtej rurki, niż siedzieć w żółtym śmietniku, wdychając zapach historii wszystkich kursów.

***

   John sięgnął po Iphona i z irytacją pomieszaną ze zdenerwowaniem odkrył, że najbliższy autobus odjeżdżał dopiero za półtorej godziny. Był to jeden z uroków posiadania domu na przedmieściach. Podminowany całą sytuacją, zaklął pod nosem i zaczął przeglądać sieć w poszukiwaniu numeru miejscowego TAXI. Pobłądziwszy trochę po zakątkach Internetu, nadusił w końcu na symbol zielonej słuchawki.

Kobieta która przyjęła jego zgłoszenie, oświadczyła, że taksówka podjedzie w ciągu dziesięciu do piętnastu minut. Uznał więc, że warto przejść się jeszcze po paczkę Marlboro, bo czekanie wydawało mu się dużo bardziej atrakcyjne z papierosem w zębach.

Po szybkich zakupach w osiedlowym sklepiku, wyćwiczonym ruchem wydobył z paczki jednego papierosa i odpalił go wysłużoną benzynówką. Skierował się z powrotem ku własnemu podjazdowi, ciągnąc za sobą gryzący tytoniowy dym. Taksówka czekała obok bramy. Kierowca wyglądał trochę jak podstarzały tirowiec, zmęczony życiem i wiecznym narzekaniem jędzowatej żony. Aby zbytnio nie drażnić jegomościa, John przywitał się szybkim „dzień dobry" i ładując się na tył podał mu adres docelowy.

Jechali w milczeniu przy akompaniamencie nieokreślonej muzyki ludowej wydobywającej się ze zdezelowanego radia. Po trzech brzmiących identycznie utworach zatrzymali się w końcu pod salonem Forda. John podziękował i zapłacił za kurs, prosząc aby kierowca zachował resztę. Miał nadzieję, że wywoła tym jakąkolwiek pozytywną reakcję wąsatego mężczyzny, bo owa „reszta" znacznie przekraczała rachunek, ale przeliczył się. Facet po prostu wziął kasę, kiwną głową i odjechał z naburmuszoną miną.

Ciekawy człowiek. Pomyślał.

Przy głównym wejściu dostrzegł wyglancowanego dealera z szerokim bananem na twarzy.

- Pana samochód jest już gotowy. Wczoraj do nas przyjechał – obwieścił rozradowany, szczerząc się do Johna jak pacjent na fotelu dentystycznym po zbyt dużej dawce gazu rozweselającego. Każdy by się cieszył na myśl o wysokiej prowizji jaką dostanie ze sprzedaży tak drogiego samochodu i John nie miał mu tego za złe.

Mustang czekał na niego na parkingu po drugiej stronie salonu. Czarny lakier lśnił w promieniach słońca, podobnie jak chromowane sportowe felgi osadzone w cieniutkich, sportowych oponach. Jak zahipnotyzowany podszedł bliżej, stawiając niepewne, krótkie kroki. Przejechał ręką po wypucowanej nowiutkiej karoserii. Gdyby nie to, że miał trzydzieści lat, niechybnie zacząłby skakać jak dziecko. Wiek nakazywał mu jednak zachować pozorny spokój .

- Proszę. Może pan zajrzeć do środka. Jest otwarty. – Usłyszał gdzieś zza pleców.

Oczywiście, że mógł. Nawet miał taki zamiar. Zajrzałby do środka również bez pozwolenia. Gdyby nastąpiła taka konieczność, pobiłby pracownika salonu byleby tam zajrzeć.

Tymczasem delikatnie otworzył drzwi. Czuł się jak saper rozbrajający ładunek wybuchowy. Jeden niewłaściwy ruch i wszystko szlag trafi.

Wnętrze pachniało nowością i skórą. Obite nią siedzenia, niemal krzyczały do niego, aby posadził na nich swoje cztery litery. Usiadł. Wymościł się wygodnie w fotelu kierowcy. Położył ręce na kierownicy.

- Tak. To jest to – podsumował.

Ustawił lusterko. Oczy błyszczały mu się co jak po sporej dawce marihuany. Zaśmiał się głupkowato do własnego odbicia, był tak przejęty, że nie zauważył nawet kiedy podszedł do niego pracownik salonu, trzymający kluczyki w wyciągniętej dłoni. Właściwie to w ogóle by go nie zauważył gdyby tamten nie chrząkną dobitnie. Kluczyki zamajtały Johnowi przed oczami. Złapał je chciwie przez otwarte drzwi.

Młody mężczyzna odsuną się nieznacznie.

- Może się pan przejechać. – zabrzmiało jak głos mamy mówiącej dziesięciolatkowi, że może przejechać się na najlepszej karuzeli w wesołym miasteczku. I to takiej dla dorosłych, gdzie jak głosi tabliczka „Wchodzisz na własne ryzyko".

I jak dziesięciolatkowi nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Zatrzasnął drzwi, włożył kluczyk do stacyjki i odpalił. Osiemset koni ryknęło pod maską tak, że niemal poczuł ten łomot głęboko w żołądku. Miał ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Powoli puścił sprzęgło i wcisnął gaz. Nie chciał przesadzać, jeszcze nie teraz. Wyjechał z parkingu wolno, niczym szlachcic w złotej karecie. Tuż za bramą opuścił szybę i krzyknął zupełnie bez potrzeby:

- Za chwilę wracam!

Płynnie włączył się do ruchu i ruszył spokojnie wąskimi uliczkami z dumą wychwytując spojrzenia przechodniów. Oldskulowa bryka niewątpliwie zwracała uwagę. Zrobił kilka rund i z niechęcią wrócił na parking. Facet od sprzedaży czekał na niego grzecznie, tam gdzie go zostawił. John zaparkował. Drżącą ręką wyją kluczyki ze stacyjki i wysiadł.

- Jak wrażenia? – rzucił młody mężczyzna do czerwonego jak burak Johna , który biegł ku niemu wymachując rękoma.

- Panie! Ja nawet nie wiem co powiedzieć. Niesamowita sprawa. – Zdyszany oddał kluczyki. – Jeszcze nie są moje.

Młodzian włożył je do kieszeni marynarki.

- W takim razie zapraszam do biura. Dopełnimy formalności.

   Owych formalności składających się z kilku dokumentów takich jak: dowód własności, ubezpieczenie, potwierdzenie wpłaty i tym podobne, dopełnili wyjątkowo szybko. Wystarczyło kilka podpisów i John dostał na powrót swoje kluczyki, plus zapasowy komplet. W końcu poczuł, że samochód był już tylko i wyłącznie jego. Wyszedł spokojnym krokiem z salonu i gdy tylko oddalił się na bezpieczną odległość, gwarantującą bycie niezauważonym przez pracowników, puścił się biegiem w stronę auta. Zamaszystym ruchem otworzył drzwi i wpakował się do środka. Pobawił się chwile pedałem gazu żeby poupajać się trochę dźwiękiem silnika i z piskiem opon wyjechał na ulicę. Chciał jak najprędzej dostać się na obwodnicę. Na każdych światłach nerwowo kiwał się w siedzeniu, trąbił na wlekących się przed nim kierowców, aż kilku z nich w odpowiedzi pokazało środkowy palec. Jego jednak wcale to nie obeszło, bo oto tuż za rogiem czekały na niego cztery pasy idealnie równej nawierzchni. Na zielonym skręcił w prawo wjeżdżając na obwodnicę i wystrzelił do przodu jak pocisk: Sto, sto dwadzieścia, sto sześćdziesiąt, dwieście, dwieście czterdzieści – John, ogarnij się człowieku. – Głos rozsądku przemówił kiedy wzrok przestał nadążać za tym co się dzieje. Samochód zaczął zwalniać.

- Udało ci się ty pieprzony farciarzu! – rechotał jak czubek. – Udało się! Masz swojego Mustanga.

   Do domu wrócił późnym wieczorem. Miał za sobą jedno tankowanie i około 300 kilometrów na liczniku. Był zmęczony jak maratończyk po przekroczeniu linii mety. Mustanga zostawił w garażu, przytulił na do widzenia i pomachał mu smutno, zamykając antywłamaniowe drzwi. Zmęczenie i myśl o tym, że kolejne dni nie przyniosą nic poza pracą, pokierowały go ku łóżku. Zasną w mgnieniu oka, jak niemowlę po obfitym posiłku.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top