Rozdział 5
Cisza stawała się nie do zniesienia. Przynajmniej z perspektywy wpatrującego się w milczącego kolegę, Edda. Elektroniczny prędkościomierz zatopiony w lewym, dolnym rogu przedniej szyby niczym żywcem wyjęty z komputerowej gry, nieprzerwanie wyświetlał liczby trzycyfrowe. Prędkość, z jaką się poruszali, była niepokojąca. Podobnie jak brak jakichkolwiek oznak świadomości ze strony kierowcy.
– W porządku stary? – Eddy ostrożnie zadał pytanie, aby przypadkiem nie przestraszyć zastygniętego w jednej pozycji kumpla.
– Popierdoliło cię?! Nic nie jest w porządku! – John odpowiedział mu niemal natychmiast, po czym nerwowo oblizał spierzchnięte usta. Edd zadziałał niczym włącznik, który dezaktywował w nim jakąś wewnętrzną blokadę. Zerknął na swoje odbicie. Jego twarz była szara jak papier toaletowy na stacjach kolejowych w latach dziewięćdziesiątych. – Kurwa! – warknął do lusterka. – Jak mogłem nie zauważyć, że od jakiegoś czasu na osiedlu robiło się coraz ciszej... A teraz zobacz! – Wrócił wzrokiem na jezdnię. – Jest kompletnie pusto! Nie ma żywego ducha. – Zaśmiał się histerycznie. – Żywego ducha... Dobre sobie. – Ponownie oblizał wargi. – Wszyscy zamienili się w żywe trupy, które wpierdalają wszystko, co się rusza... Tak... Jebana apokalipsa! – rechotał do siebie.
– John? – Eddy obawiał się, czy jego kolega, aby nie tracił zmysłów.
– Co? – rzucił jak gdyby nigdy nic.
W jego oczach majaczył zalążek histerii. Edd natomiast zachował zimną krew. Jeśli taka była potrzeba, potrafił myśleć trzeźwo. Ścisły umysł, stworzony do racjonalnej kalkulacji. Zdążył zorientować się, że wirus, o którym mówiono od dłuższego czasu, okazał się czymś więcej niż (jakkolwiek irracjonalnie by to brzmiało), jedynie nieznaną śmiertelną chorobą. Zdawał sobie sprawę, iż jego matka najpewniej nie żyje i ku swojemu zdziwieniu odkrył, że z jakichś niewytłumaczalnych na ten moment powodów zdążył się z tym pogodzić. Wiedział, że w tym momencie należało skupić się na Johnie. Stanowiło to główny priorytet, o ile nie chciał skończyć na pierwszej lepszej ścianie, rozsmarowany pomiędzy powyginanymi blachami. Miał Johna za twardego faceta, ale najwyraźniej obecne wydarzenia całkowicie go przerosły. Zastanawiał się, co powinien zrobić, a myśleć musiał szybko, bo John w każdej chwili, mógł stracić panowanie nad pojazdem.
Samochód gwałtownie zahamował, przewalając jego wnętrzności i cofając resztki treści pokarmowej do gardła. Wyciągną przed siebie ręce, mając wrażenie, że zderzy się z przednią szybą, ale pas skutecznie go przed tym ochronił.
– Co do... - zaczął.
– Niech to szlag! – przekrzyczał go John. Na co Edd aż podskoczył. John tymczasem, pochylony wciskał się pod kierownicę, próbując coś dosięgnąć. Jego gabaryty nijak mu to ułatwiały. Bo rzucał przy tym przeróżnymi bluzgami, sapiąc jak nieleczony astmatyk. – Gdzie on do cholery jest? – darł się do spodniej części tablicy rozdzielczej. Wygramolił się w końcu z ciasnej przestrzeni i oniemiały spojrzał na trzymany w dłoni telefon. Ekran był całkiem rozbity, co znaczyło, że musiał wpaść pod pedał gazu. Opuścił szybę. Zniszczone urządzenie pofrunęło za okno, ginąc w przydrożnych zaroślach. Zaparł się na kierownicy, opuszczając głowę pomiędzy ramiona. – Zapomniałem... Kurwa jego mać! Zapomniałem!
Edd milczał, oczekując zdezorientowany na rozwój wydarzeń.
John siedział, mamrocząc coś do ciebie, aż w końcu wyprostował się, sięgając do kieszeni spodni. Wyjął z niej wymięty kawałek gazety, rozprostował go i wręczył Eddyemu.
– Wpisz ten adres na GPS. Jedziemy po Loritę.
Nie pytając kim jest Lorita, bez słowa zrobił to, co kazał mu kolega. John wszedł w tryb osoby, mającej cel... Cel, który należało osiągnąć za wszelką cenę.
***
Licznik prędkościomierza zjechał do czterdziestki. Zawieszenie zakołysało się na progu zwalniającym, zamontowanym przed długim mostem, oddzielającym peryferia od centrum. Przejeżdżając ponad szeroką rzeką, zanieczyszczoną odpadami kwitnącej cywilizacji, czuli się, jakby wkraczali do odrębnego świata. John, któremu udało się dojść do siebie, uważnie lustrował wzorkiem przestrzeń przed maską. Edd z szeroko otwartymi oczami, zerkał przez ramię, na porzucone wzdłuż pobocza samochody. Puste drogi, zastąpiły ulice zastawione opuszczonymi w pośpiechu pojazdami. Niektóre z pootwieranymi drzwiami i bagażnikami, inne z włączonymi wciąż światłami i odbiornikami radiowymi. Motocykle leżące na boku, oparte o latarnie i przydrożne drzewa, rozsypane zakupy, bułki rozdziobywane przez stada wron, pęta kiełbasy rozwleczone przez bezdomne koty i pozostawione samym sobie psy. Lawirowali pomiędzy całym tym posępnym, przygnębiającym świadectwem ludzkiej histerii i bezradności, przypieczętowanym szklącymi się na jezdni plamami skrzepłej krwi.
– I to wszystko wydarzyło się w przeciągu jednej nocy – skomentował ponuro Edd, nie kryjąc przerażenia.
– Nie przyjacielu. To zaczęło się dużo wcześniej. Teraz patrzymy tylko, jak osiąga swoje apogeum.
Wjechali na estakadę przecinającą osiedla wysokich wieżowców, rozciągniętą nad zielonymi terenami rekreacyjnymi, będącymi teraz gigantycznym parkingiem dla zaszytych w domach mieszkańców. Kolorowe auta upchane bezładnie jedne przy drugich, na wyjeżdżonej setkami kół trawie, wyglądały z góry jak nieudana rozgrywka Tetrisa. Nad miastem wznosiły się kłęby czarnego dymu, unoszące się znad dziesiątek pożarów, wznieconych przez wyrzucane w pośpiechu niedopałki papierosów, zwarcia elektryczne, niedopilnowane przez nikogo piece w kotłowniach i Bóg raczy wiedzieć jak jeszcze.
John zaczął oswajać się z kolosalnym problemem, jaki brutalnie wdarł się do jego poukładanego życia. Z niewyobrażalnym, upiornym scenariuszem, którego bohaterem się właśnie stał. Musiał wziąć się w garść. Dla Lority, dla Edda i dla samego siebie.
Pogrzebał trochę przy radiu, ale na każdej stacji odpowiadał mu jedynie przejmujący szum. Świat wokół nich zamarł w bezruchu. Czarny Mustang był na tym makabrycznym obrazku jedynym, poruszającym się elementem.
***
„Na następnym skrzyżowaniu... jedź prosto" Obwieścił pusty kobiecy głos.
Dojechali do rzeczonej krzyżówki.
„Jedź prosto". Powtórzyła kobieta.
Ale John nie mógł jechać prosto, bo na środku skrzyżowania ktoś zostawił dziecięcy wózek. Nie mógł jechać prosto, bo choć nie chciał z początku tego przed sobą przyznać, widział, jak wózek nieznacznie się poruszył. Zatrzymał się na pasach i wlepił wzrok w stylizowany kosz na trzech szprychowych kółkach, stojący samotnie w centralnej części drogi.
– John... - zaczął niepewnie Edd.
– Tak... wiem.
Musiał się zastanowić. Podjąć decyzję. Zielona linia wyznaczająca trasę migała natarczywie na GPS'ie, nieubłaganie wskazując kierunek jazdy.
– Objadę go od lewej. Najbliżej jak się da, a ty zajrzysz do środka – zdecydował.
– O nie stary. Z jakiej racji to muszę być ja?
– Bo ja prowadzę? – Wskazał otwartymi dłońmi na kierownicę.
– No nie wiem... Nie wiem, czy to jest dobry pomysł... Może po prostu... - Edd czuł jak dotychczasowa złuda zaradność i odwaga, zaczęły rozmywać się, ustępując miejsca nerwom.
– Niech cię szlag Eddy! – warknął ostro John i ruszył zdenerwowany, zajeżdżając od prawej. Vis-a- vis wózka opuścił szybę, wystawiając głowę za okno. Zaglądnął do środka, ale pobladły szybko docisnął gaz, kierując się w kierunku wskazanym przez nawigację.
Edd nie odważył się zapytać. Spojrzał w boczne lusterko, czego od razu pożałował. Z wózka wyleciał wielki, nastroszony kruk, ciągnąc za sobą lśniące od płynów ustrojowych, niewielkie ludzkie jelito.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top