1.
– Naprawdę to konieczne? – spytałem z oburzeniem, krzyżując ręce. – Nie chciałem nigdzie jechać.
– Oczywiście, że konieczne. Spójrz na siebie! Jesteś zwykłym leniwym brudasem i pośmiewiskiem! – odpowiedziała Tamara, moja matka, z narastającą irytacją. – Przynosisz mi wstyd przed rodziną i znajomymi. Musisz coś ze sobą zrobić, a ten pomysł jest najlepszy! – Jej ton był stanowczy, a spojrzenie przenikliwe, jakby oczekiwała, że od razu zaakceptuję jej "genialny" plan.
Spojrzałem na nią, czując, jak nasze spojrzenia – moje ciemne jak smoła oczy oraz jej pełne determinacji – ścierają się w niekończącej się walce. Jak zwykle próbowała mnie przekonać do czegoś, co według niej miało odmienić moje życie.
To mogły być wspaniałe wakacje. Mogły... Jednak kobieta, w swoim nieustającym zapale do "naprawiania" mojego życia, postanowiła wysłać mnie na jakiś "wspaniały i rozwijający" wyjazd. Oczywiście nie była to wspólna rodzinna wycieczka. Nie, miałem jechać sam na „obóz dla osób uzależnionych”. Jak długo? Kilka dni? Miesięcy? Nie miałem pojęcia. Wiedziałem tylko tyle, że nic nie wiedziałem.
– Nie lepiej po prostu iść na zwykłą terapię zamiast na te dziwaczne obozy? – zapytałem, próbując jeszcze negocjować.
– Nie – westchnęła ciężko, jakby moje opory były już dla niej rutyną. – Nie dość, że musisz wyjść z tego bagna, to jeszcze przydałoby ci się trochę znajomych. Siedzisz w domu kolejny rok! Te wasze terapie... To tylko jakieś głupoty. Sama mogłabym być terapeutką bez żadnych studiów, ale ludzie bardziej ufają tym z dyplomami. Jakby te ich papierki cokolwiek znaczyły...
Tamara naprawdę wierzyła, że moje życie to jeden wielki bunt. W jej oczach celowo robiłem wszystko na przekór – dla samej przyjemności widzenia jej wściekłości. "Przecież ona tak się stara" – taki był jej nieustający argument. A ja? Piłem. Dzień za dniem. Co miałem zrobić, skoro wódka rozwiązywała wszystkie moje problemy? Smirnoff – najlepszy przyjaciel człowieka w czasach kryzysu. Tak, może faktycznie nie miałem jeszcze osiemnastu lat, ale wystarczyło wyjść na ulicę, żeby znaleźć nawet dwunastolatków lejących w siebie to samo co ja.
– Wsiadaj już, mówię ci, będzie świetnie. Poznasz kogoś, pójdziesz na odwyk, zaczniesz wszystko od nowa. – Jej głos był nienaturalnie radosny.
– Jasne – mruknąłem pod nosem, chcąc jak najszybciej zakończyć tę rozmowę.
W końcu wsiadłem do samochodu, niechętnie poddając się jej woli. Ale jedno wiedziałem na pewno: nawet taki obóz nie powstrzyma mnie przed tym, co już stało się moim nawykiem.
Podróż dłużyła się niemiłosiernie. Opierałem głowę o szybę, narzekając na wszystko: na drogę, czas, na cały ten pomysł. W końcu, kiedy już prawie zasnąłem, wyrwał mnie z transu donośny krzyk Tamary i gwałtowne hamowanie pojazdu.
– Jesteśmy! – zawołała triumfalnie, patrząc na mnie z oczekiwaniem, jakbym miał zaraz zacząć skakać z radości. Ale jedyne, na co miałem teraz ochotę, to sen.
– No nie bądź taki – próbowała mnie przekonać. – To tylko kilka dni.
Bez słowa wysiadłem z samochodu. Nie powinienem taki być. W końcu to moja matka. Robiła wszystko, co mogła, bym wyszedł na ludzi. A ja? Ja tylko krzywdziłem ją na każdym kroku.
Sięgnąłem po walizkę, a Tamara poszła porozmawiać z jakimś mężczyzną – zapewne kierownikiem. Wyglądał jak stereotypowy ojciec: siwiejący blondyn z brzuszkiem, ubrany w starą koszulę. W tym czasie wbiłem wzrok w ekran telefonu, próbując odciąć się od otaczającej mnie rzeczywistości. I wtedy usłyszałem czyjś głos.
– Hej! Nex jestem! – Przede mną stała niska dziewczyna z krótkimi, jasnymi włosami. Uśmiechała się szeroko, wyciągając rękę na przywitanie.
Miała około szesnastu lat, promieniowała pewnością siebie. Na jej nadgarstkach brzęczały łańcuszki i bransoletki, a na szyi wisiało kilka kolorowych wisiorków. Okulary w czarnych oprawkach i zielone oczy dodawały jej uroku. Wyglądała... słodko.
Nie wiedziałem, co robić. Nie chciałem się zaprzyjaźniać. To tylko dałoby mojej matce satysfakcję. Ale dziewczyna była uparta. Ostatecznie, z wahaniem, podałem jej rękę.
– Tom – mruknąłem.
– Miło mi! Chcesz poznać resztę? – spytała, wskazując za siebie.
– Nie, dzięki. Może później – odpowiedziałem, mając nadzieję, że zostawi mnie w spokoju.
– Spoko! Jak coś, to jestem. Możesz gadać, kiedy tylko chcesz! – rzuciła wesoło, po czym niemal zderzyła się z moją matką.
Tamara spojrzała na mnie z uśmiechem.
– No widzisz? Już masz znajomą. Kto wie, co z tego wyniknie.
– Mamo! – wybuchnąłem, czując, jak policzki mi płoną. Tamara tylko roześmiała się, jakby to wszystko było jedną wielką zabawą.
– Dobrze, dobrze! Ja już jadę. Przyjadę po ciebie, jak obóz się skończy. – Przytuliła mnie, ucałowała w policzek i wsiadła do samochodu.
Machałem jej na pożegnanie, starając się, by mój wymuszony uśmiech wyglądał choć odrobinę wiarygodnie.
Mimo wszystko...
Wciąż nie wiedziałem, ile dni mam tu spędzić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top