34.

Zgodziłem się, żeby jechać z Noah do miasta, choć wiedziałem, że to będą dla mnie męczarnie. Nawet niezbyt zależało mi na tej nagrodzie-niespodziance. Chyba sam zdawałem sobie sprawę, że muszę walczyć z tym głupim lękiem. Nie mogę całe życie bać się większych zbiegowisk ludzi.

Willa, w której teraz mieszkaliśmy, znajdowała się niedaleko miasta, więc szybko dotarliśmy do betonowej dżungli pełnej wysokich budynków i ruchliwych ulic. Mimo to nie zatrzymaliśmy się. To trochę mnie zaskoczyło, ale nic nie powiedziałem. Zamiast tego obserwowałem krajobraz za oknem. Widziałem śpieszących się gdzieś ludzi, zakochane pary i roześmiane rodziny, spędzające razem czas. Po tych wszystkich latach w ośrodku widok normalnego życia był dla mnie dziwny i obcy. Wkrótce budowle zaczęły się przerzedzać, a my opuściliśmy miasto. To zaskoczyło mnie jeszcze bardziej.

Zauważyłem, że Noah zaczął się denerwować, kiedy stanęliśmy w korku. Bębnił palcami w kierownice i mruczał coś pod nosem. Porozmawiałbym z nim, ale nie chciałem zaczynać dyskusji w takiej atmosferze. Wolałem milczeć. Nie wiem, ile czasu staliśmy tak między samochodami, powoli przesuwając się do przodu, ale na pewno długo. Miałem tego dość, gdzie nie spojrzeć tam rozzłoszczeni kierowcy, wściekle wciskający klaksony.

Jakiś czas później udało nam się dojechać do innego miasta. Wiedziałem, że znajdujemy się dość daleko od domu, chodź nie miałem pojęcia ile dokładnie.

Ulżyło mi kiedy wysiedliśmy z samochodu. Okropnie zesztywniałem od tej jazdy. Nie zdążyłem nawet dobrze się rozejrzeć, a chłopak zaczął mnie gdzieś prowadzić. Na początku nic niepokojącego nie rzuciło mi się w oczy, ale potem zobaczyłem, że zmierzamy w tę samą stronę, w którą idzie tłum ludzi. Przyjrzałem się dokładnie tej budowli, do której wszyscy wchodzili, coś mi przypominała, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co to jest.

Nagle zatrzymałem się gwałtownie. Zaniepokojony Noah odwrócił się w moim kierunku.

- Gdzie my właściwie idziemy? - zapytałem, zbierając się na odwagę.

- Tam. - Wskazał na budowlę.

Złapał mnie za rękę i pociągnął lekko w tamtą stronę, ale wyrwałem mu się.

- Żartujesz sobie? To stadion - powiedziałem, czując narastającą panikę.

- No tak - odpowiedział, jakby nie było w tym nic złego.

Wiedziałem, że z jego perspektywo moja reakcja była mocno przesadzona, ale nie potrafiłem znieść myśli, że znajdę się w tak głośnym i zatłoczonym miejscu.

- Idziemy na mecz? - Chciałem się upewnić.

On tylko skinął głową na potwierdzenie. Zalała mnie fala zimnego potu. Nie dam rady.

- Nie. Nie ma mowy. - Pokręciłem głową. - Tam będzie pełno ludzi.

- Chodź. - Znowu złapał mnie za rękę.

- Nie chcę. - Ponownie pokręciłem głową i spróbowałem uwolnić się z jego uścisku, ale tym razem mi na to nie pozwolił.

Dlaczego tak bardzo mu na tym zależało? Ja nie widziałem w tym nic ciekawego. Miałem tylko jakieś ogóle pojęcie o tym wszystkim, ale nigdy mnie do tego nie ciągnęło. Mimo to Noah z jakiegoś powodu chciał tam iść. No i chciał, żebym poszedł razem z nim...

- Cały czas będę cię trzymał za rękę, jeśli będziesz chciał - powiedział, splatając swoje palce z moimi.

Przestałem próbować mu się wyrwać i niechętnie pozwoliłem zaprowadzić się na stadion. Kompletnie nie pamiętam drogi, jakaś hala, korytarz, sprawdzili nasze bilety, które pokazał im Noah i wpuścili nas na trybuny. Wszędzie byli rozwrzeszczani ludzie, nie milkli nawet na chwilę, a mecz nawet się nie zaczął.

Nie pytałem, co to za sport, niezbyt mnie to interesowało. Zająłem swoje miejsce i siedziałem tam z opuszczoną głową, walcząc z tym by nie zasłaniać sobie uszu. Pewnie i tak wyglądałem dziwnie, ale w ten sposób zwróciłbym na siebie tylko większą uwagę.

Kiedy zaczął się mecz, było jeszcze gorzej. Z każdą chwilą kibice robili się głośniejsi. Krzyczeli, coś śpiewali, rzucali jakiś dziwne hasła, których nie rozumiałem. W dodatku głos, który bez przerwy mówił przez głośniki.

- Nie. Przepraszam, Noah, ale nie dam rady - jęknąłem żałośnie, po czym wstałem i wyszedłem na korytarz.

- Luke! - Usłyszałem za sobą krzyk Noah, ale się nie zatrzymałem. Jego głos i tak szybko zniknął w tym hałasie.

Na szczęście nasze miejsca, były położone blisko wyjścia, z tyłu, praktycznie przy przejściu. Mój pan nie musiał mnie długo szukać, skupiłem się pod ścianą na korytarzu. Nawet nie wiedziałbym jak stąd wyjść, ani trafić do samochodu, ale na pewno nie zamierzałem tam wracać.

Jakoś udawało mi się powstrzymywać płacz, ale kiedy Noah przyszedł i kucnął obok mnie, po moich policzkach zaczęły płynąć łzy.

- Przepraszam, ale tam jest za głośno, za dużo ludzi - powiedziałem, wycierając twarz. - I wszyscy krzyczą...

- Wytrzymałeś siedem minut - oznajmił i pogłaskał mnie po policzku, pozbywając się przy okazji łez. - To i tak o pięć więcej niż przewidywałem.

- To nie jest śmieszne - mruknąłem, pociągając nosem.

Czułem, że się przed nim ośmieszyłem, miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Nie wytrzymałem nawet pierwszej połowy, a już uciekłem na korytarz i się popłakałem.

- A kto tu się śmieje? - zapytał rozbawiony.

- Stwierdziłeś, że będziesz leczyć mój lęk metodą szokową? - odezwałem się, odtrącając jego rękę. - To podłe!

Powiedziałem to pod wpływem impulsu, a kiedy dotarło do mnie, że mogło go to zranić, było już za późno. Wtedy po prostu to że mnie tu przyprowadził, wydało mi się okropnie wredne. Nie wiedziałem dlaczego, mi to zrobił. Zachował się jak zwykły pan, który lubi dręczyć swojego niewolnika.

- Chciałem po prostu zobaczyć mecz - oznajmił, wzruszając ramionami.

- To czemu nie pojechałeś sam? - zapytałem.

- Bo chciałem pojechać z tobą - stwierdził.

Nie brzmiał na urażonego, chociaż nie byłem na dla niego miły. Zacząłem na za dużo sobie pozwalać, gdy przestał traktować mnie jak niewolnika. W ośrodku często mówiono nam, że zbyt dobrze traktowany niewolnik, zapomina gdzie jego miejsce. Byłem przekonany, że mi to nie grozi, a jednak...

Chyba faktycznie zapomniałem, gdzie moje miejsce, kim jestem i do czego mu służę.

- Chodź. - Noah wstał i wyciągnął do mnie dłoń.

- Nie, ja już nie chcę - jęknąłem.

- Wychodzimy. Wyniki sprawdzę sobie w necie.

Przyjąłem jego pomoc, po czym opuściliśmy stadion i wróciliśmy do samochodu.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, zdałem sobie sprawę, że przez tą drogę, którą pokonaliśmy, minęło nas mnóstwo ludzi i wcale nie czułem się nieswojo. Miałem porównanie z zachowaniem kibiców na stadionie, tutaj nikt nie krzyczał, ani nie wściekał się, że gra idzie nie po jego myśli. Było głośno, w niektórych miejscach nawet dość tłoczno, ale nie powodowało u mnie takiego dyskomfortu.

Na stadionie było okropnie, ale co by nie mówić, pomogło mi.

Jechaliśmy w milczeniu. Wstydziłem się tego, że nakrzyczałem na Noah i nie wiedziałem jak mam go przeprosić.

Przyglądałem mu się zastanawiając nad tym, ale gdy tylko na mnie zerknął, szybko się odwróciłem. Wpatrywałem się w okno, aż zdałem sobie z czegoś sprawę.

- To nie jest droga do domu - powiedziałem zdziwiony.

- Wiem - odparł krótko.

Po tonie jego głosu nie potrafiłem, stwierdzić czy jest na mnie zły, czy nie. Zresztą jak zwykle niczego nie potrafiłem z niego wyczytać.

Jak się okazało, dojechaliśmy na miejsce, szybciej niż sądziłem. Chłopak zaparkował i wyszliśmy na zewnątrz. Z miejsca, w którym stałem od razu zwróciłem uwagę na aleję, ciągnącą się w cieniu drzew. Rozejrzałem się, było jeszcze bardzo ciepło, a w powietrzu czułem zapach, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Coś jakby... sól? Tak czy inaczej przywodziło mi na myśl coś słonego.

- Chodź - ponaglił mnie chłopak i ruszył w stronę alei drzew.

Nie musiał mnie długo namawiać, natychmiast poszedłem za nim. Po chwili dotarliśmy do kamiennych schodów i zaczęliśmy wchodzić na górę. Byliśmy już prawie na szczycie, gdy Noah się zatrzymał. Nie wiedziałem, o co by mogło mu chodzić, ale zanim zdążyłem go o to zapytać, chłopak stanął przy mnie i zasłonił mi oczy.

- C-co robisz? - spytałem zaniepokojony.

- Niespodzianka - oznajmił, szepcząc mi do ucha.

- Ale... przecież uciekłem na korytarz... - Moje ręce same ruszyły w kierunku jego dłoni, ale on nie odsłonił mi oczu.

- Ale ze mną pojechałeś. Już to że się zgodziłeś, to duży postęp - odpowiedział.

Nie trzymał rąk mocno i nie sprawiało mi to bólu, ale trochę mnie stresowało to, że nie chciał mi czegoś pokazać. Jego upór sprawił, że w końcu mu uległem.

- Powoli - powiedział, prowadząc mnie na górę stopień po stopniu.

Zapach stawał się coraz intensywniejszy. Po kilkunastu krokach poczułem, że schody się skończyły i stanęliśmy na płaskim, miękkim podłożu. Wtedy chłopak zabrał swoje dłonie, a ja powoli uchyliłem powieki. Moim oczom ukazał się jasny piasek i pomarańczowe niebo. Słońce właśnie zachodziło.

- Plaża? - zapytałem z niedowierzaniem.

To był najpiękniejszy widok jaki w życiu widziałem. Nie pamiętam, kiedy i czy w ogóle byłem kiedyś na plaży, zachody słońca zawsze mi się podobały, wszystko co widziałem do tych czas, było bez porównania z tym na co patrzyłem teraz.

- Podoba ci się? - Uśmiechnął się do mnie.

- I to jak! - powiedziałem entuzjastycznie. Brakowało mi słów, by wyrazić mój zachwyt.

- Chcesz się przejść?

Odpowiedź wydała mi się oczywista, więc tylko pokiwałem głową.

- Zdejmij buty, bo później będziesz miał w nich pełno piasku - poradził, w międzyczasie robiąc to samo.

Zostawiliśmy je w pobliżu schodów i ruszyliśmy boso po piasku. Plaża była pusta i poza nami nie było tam nikogo. Chociaż teraz wiedziałem już, że nawet gdyby byli tam ludzie, nie czułbym się z tym źle. Zanurzając nogi do kostek w wodzie, usilnie próbowałem przywołać jakiekolwiek podobne wspomnienie. Wydaje mi się, że pamiętałem zdjęcie w ramce, stojące w salonie. Mama trzymająca mnie za ręce, gdzie byłem zanurzony po pas w wodzie. Niestety nie byłem w stanie wyraźnie przywołać tego obrazu.

- Dziękuję, że mnie tu zabrałeś - powiedziałem do chłopaka.

- Nie ma sprawy - odparł krótko i zwrócił się do mnie roześmiany. - Miło nareszcie widzieć twój uśmiech.

To szybko sprowadziło mnie na ziemie.

- Przecież często się uśmiecham - stwierdziłem.

- To czemu tego nie widzę? - zapytał i ruszył wzdłuż plaży.

Próbowałem sobie przypomnieć ostatni raz, kiedy okazywałem taką radość. Gdy się wprowadziliśmy i Noah pokazywał mi dom, ogród, altanę, powiedziałem, że mi się podoba. Uśmiechałem się. Ale nie w ten sposób. Od jakiegoś czasu moja radość była przygaszona.

Uśmiechałem się, ale nie w ten sposób.

Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę, a ja próbowałem pokazać Noah, że naprawdę się cieszę.

- Wracamy? - zapytał w pewnym momencie.

Kompletnie straciłem poczucie czasu. Słońce już praktycznie całkiem zniknęła za horyzontem i robiło się zimno. Mimo to nie chciałem jeszcze wracać.

- Nie możemy zostać jeszcze chwilę? - zabrzmiało to dziecinniej, niż bym chciał. Ale chyba podziałało.

- No dobra, ale tylko chwilę. - Uśmiechnął się do mnie ciepło.

Niestety w końcu zaczęliśmy kierować się w stronę samochodu. Chłopak poszedł przodem, a ja zostałem w trochę w tyle. Spojrzałem po raz kolejny ku zachodzącemu słońcu, ale nie było go już widać.

- Noah! - krzyknąłem do niego.

Odwrócił się w moją stronę i zatrzymał.

- Kocham cię - powiedziałem, ale nie byłem pewien, czy mnie usłyszał. Szedłem dalej, aż znalazłem się tuż przy nim. - Słyszysz? Kocham...

Pocałował mnie, nie dając mi dokończyć. Nie spodziewałem się tego i byłem zbyt zaskoczony, by go odwzajemnić. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, chłopak już się ode mnie odsuwał.

Nie o to mi chodziło. Znaczy, nie przeszkadzał mi pocałunek, ale miałem nadzieję, że w końcu mi odpowie. Chociaż żeby powiedział, że może się zachowywać jak mój chłopak, ale to nic poważnego i nie ma nic wspólnego z miłością. To przynajmniej postawiłoby sprawę jasno.

Postanowiłem spróbować jeszcze raz.

- Noah, ko...

Wtedy znowu zaczął mnie całować, a ja z całych sił próbowałem powstrzymać łzy, cisnące mi się do oczu.

Dlaczego nic mi nie odpowiedział?


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top