🌙

ah,
laissez cela rester
notre secret!

   Erika bardzo lubiła łączyć partykułę "nie" z różnymi słowami. Dawało to bowiem jako takie poczucie władzy; możliwość głupiego poczucia choć ten jeden raz, że da się przez układanie zdań jakoś uporządkować swoje szalejące myśli. Bardzo lubiła także zauważać, jak łatwo można drastycznie zmienić odbiór jakiegoś słowa, dodając do niego tak proste, trzyliterowe i bardzo dźwięczne nie. No bo czymże jest ładnie w obliczu tak ogromnie potężnego nieładnie? Czy nie mocniejsze odczucia występują przy tym drugim? A w dodatku tak zupełnie różne od tych pierwszych...

   I dlatego właśnie ostatnią próbą odratowania się z tej niezmiernie okropnej sytuacji było staranie się wcisnąć "nie" przed najpierw marne Ashkore, a potem tak dziwnie odmienne Lance. Na początku jakoś się udawało. Zaintrygowanie nie-Ashkorem, którego przecież powinna nienawidzić, udawało się ukryć pod pozornym odwzajemnianiem dziwnych uczuć Nevry, który tak bardzo się do niej zalecał, że wolała grać według jego zasad. W końcu przecież miała nadzieję, że te nieśmiałe wyrywanie się jej serca do nie-Ashkore'a jakoś ustanie.

   Nie jest jednak tak łatwo mieć kontrolę nad samą sobą. Jest to, co prawda, bardzo tragiczne, ale Erika bardzo wierzyła, że Ashkore pomaga jej z nie byle jakiego powodu. Chciała, by pod jego maską skrywały się oczy równie tajemnicze co jego aura i usta, które w końcu pięknie wyjaśniłyby, dlaczego i po co ona jest w tym świecie, do którego trafiła jakoś tak przypadkowo. W jej oczach Ashkore był odpowiedzią. A tego właśnie rozpaczliwie szukała i potrzebowała. Odpowiedzi otulonej słodko w swoje imię, wypowiadanej ciepłym, spokojnym głosem. Owszem, chciała niemożliwego, ale to właśnie napędza nas do działania. Chęć i wiara, nawet w te najbardziej odległe rzeczy.

   Dni w Kwaterze Głównej Straży Eel nie były... znaczy, cóż. One po prostu były. Leciały, biegły co sił, uciekały przed Eriką, zanim ta w ogóle dała radę choć raz bliżej się przyjrzeć któremukolwiek z nich. Trwały sobie, mnożąc się, dzieląc, dodając i znikając we własnym tłumie. Nic oryginalnego w nich się nie zdarzało. Mówiąc prosto i bezpośrednio - Erika to w ogóle nie lubiła nikogo z kwatery. Wszyscy byli zbyt. Miiko była zbyt irracjonalna, Ezarel pełny zbyt dziwnych rewelacji na własny temat, Valkyon zbyt stoicki, Leiftan zbyt przewidywalny, a Nevra skrajny. Czuła, że gdyby dało się po prostu zmienić ich charaktery stawiając zamiast tych wszystkich zbyt "nie", byłoby tam o wiele ciekawiej i milej. Była jednak skazana stać po ich stronie. Dobrej i jedynej słusznej stronie...

   No tak, właśnie tak byłoby, gdyby Erika nie miała w nocy koszmarów i mrocznych wizji. Wiedziała, że z Niebiańskim Poświęceniem było coś nie w porządku. Niemożliwe, żeby wszystkim udało się zgodzić. Jakże przecież matki byłyby w stanie poświęcić swoje dzieci ku czemuś, co nawet nie było dla nich ani dla dobra ich potomków? Nie wyobrażała sobie, aby faery były na tyle lepsze od ludzi, by dały radę zjednoczyć się bez żadnych przeciwników.

   Także spotkania z Ashkorem, tak bardzo sporadyczne, otulone nutką strachu, pomieszanym z pociągającą w infernalny sposób niepewnością, jak najlepszą, obleczoną w satynę kołdrą, były jak powrót do dzieciństwa. Chwilowe szczęście, tak szybkie jak mignięcie lampy błyskowej. Beztroska i nadzieja na jakieś zbawienie, magicznie fantazyjny przebłysk czegoś, co potrafiłoby dać jej radość.

   I choć odezwał się do niej raz - ewentualnie dwa razy, zakochała się bez pamięci. Nie była to miłość szczera i piękna. Była brzydka, ohydna wręcz; jednostronna i tak właściwie nieistniejąca. Erika kochała kogoś, kto tak naprawdę nigdy nie istniał. Obdarzała Ashkore'a nie-miłością.

Z tej całej nie-miłości Erika traciła zmysły. Wariowała. Kiedy dotykał ją Nevra, wyobrażała sobie, że dotyka ją Ashkore. Kiedy dotykała sama siebie, nie było dla niej rzeczy bardziej realnej, niż Ashkore, który to robi. Kiedy czytała książki, Ashkore był tym, do którego niemo wyszeptywała uwagi na temat kolejnego rozdziału.

Nie-Ashkore przestało wtedy istnieć. Zapomniała już, jak to jest go nienawidzić.

I kiedy już prawie wydała się jej miłość do niego, Ashkore znów zaatakował Kwaterę Główną. Jakie to szczęście było dla Eriki... nie walczyła przeciwko niemu – a bo po co? Przyglądała się jedynie tej walce, licząc po cichu, że uda mu się wygrać. A może nawet porwałby ją, skoro taka była dla niego ważna? Mogłaby wtedy spokojnie wyznać mu, dlaczego tak bardzo go kocha. Była pewna, że on też kocha ją. W końcu nie pomagałby jej, gdyby tak nie było.

Wtem ziścił się najgorszy z możliwych scenariuszy. Ashkore przegrał, a mało tego, pojmano go! Jakby to nie było wystarczające, to jeszcze zdjęli jego maskę.

Erika była wściekła.

To miał być ich intymny moment. Ich prywatna, jakże piękna i namiętna chwila. Miał wtedy ujawnić swoją twarz i wreszcie odezwać się do niej przez swoje piękne usta i równie cudownie wyjawić jej odpowiedź na wszystko. Ale ci źli musieli to popsuć. Musieli pozbawić ją tego, co tak długo planowała.

Ashkore był bratem Valkyona. Miał na imię Lance.

Nie tak miało to wyglądać. Nie tak miało być.

Jednak kiedy Erika zeszła do lochu, towarzysząc Miiko, rozpierało ją szczęście. Ashkore chciał rozmawiać z nią. Z nią. Z nikim innym. Gdy spojrzała mu w twarz, nie ukryła swojej zachwyconej miny. Włosy miał jasne, dość krótkie i zaczesane niedbale do tyłu; kilka pasm swobodnie spadało na jego ciemne czoło i stanowiło mur grodzący jego chłodne, błękitne oczy od spojrzenia Eriki. Na nosie miał bliznę, szeroką i naprawdę dużą; jakby od rozcięcia. Dla niej był piękny. Najcudowniejszy. Nie tak sobie go wyobrażała, ale nie mogła go winić. Przecież nie oszukał jej celowo.

Przesłuchanie się ciągnęło i ciągnęło. Gardienne nie zadała ani jednego pytania, jednak wiedziała, że Ashkore specjalnie ją zaprosił. Dlatego uważnie przysłuchiwała się każdemu z jego słów, delektowała się tym, że może słyszeć jego głos, do którego było jej tak tęskno. I w końcu stało się to, o czym tak marzyła.

   Mężczyzna się uwolnił. Nie dziwiła się, w końcu to był on. Od razu po opuszczeniu klatki, złapał ją za szyję brutalnie, ale z tak teatralną gracją, że Erika nie zadrżała ze strachu, a z podniecenia. Udawała, że się boi, kiedy banda idiotów z kwatery zleciała się, aby jej pomóc. Wiedziała, że nie odpuszczą, póki nie będzie balansować na granicy życia i śmierci. Dlatego przycisnęła szyję do ostrza Ashkore'a, tak, że rozcięło jej skórę. Czuła się wspaniale.

   Zostawili ją pod groźbą zabicia jej. Prawie się zaśmiała. On by jej tego nie zrobił.

   Zabrał ją na statek. Erika nie myślała wtedy, co będzie, gdzie będzie, jak będzie. Ważne, że w tym momencie była ona i on, razem, tak jak od początku miało być. Popchnął ją na pokład. Nie spodobało jej się to, ale nie narzekała.

   Ale potem nic nie powiedział.

   Wcale nie wyjaśnił jej, czemu znalazła się w Eldaryi. Nie powiedział, że właśnie po nią przyjechał do kwatery, że właśnie z jej powodu tak bajecznie walczył i bohatersko dał się pojmać. Nie mówił, że wszystko to robił dla niej. Był za to bardzo brutalny. Uderzał ją i szarpał, byleby tylko wykonywała jego polecenia. Dlaczego jej to robił? Dlaczego skazywał ją na cierpienie, kiedy ona tak go kochała? Kiedy chciała tylko mu pomóc?

Gdy stał przy sterze, jego wzrok podążał wraz z falami. Gubił się w sklepieniu, by za chwilę wrócić z powrotem na morze, pobłądzić chwilę w pięknie zielonej tafli, a potem znów zatopić się w odległym horyzoncie. W takim momencie Erika nie mogła już gryźć się w język. Chciała go dla siebie. Potrzebowała.

Ashkore, możesz przestać udawać. Jesteśmy sami.

Jej słowa powirowały na chłodnym wietrze i zniknęły gdzieś między trzecim a czwartym podmuchem. Nie dotarły do uszu Lance'a. Udało im się dopiero wtedy, kiedy młoda kobieta powtórzyła jego Zapożyczone Imię tak słodko i pięknie, że drgnął, kiedy opuściło jej usta. Podszedł do niej, powoli i spokojnie, jakby chwilę wcześniej nie pozostawił na jej skórze kilku otarć i siwych śladów.

Nie wiem, za kogo mnie masz, ale ja nie jestem głupi. Oni kazali ci tak mówić. — Mimo że spojrzenie jego błękitnych oczu wciąż skierowane było w Erikę, to słowa te, które tak subtelnie zahaczyły o kwaterę główną, sprawiły, że szatynka spojrzała w kierunku, z którego przypłynęli.

Ja nie wypełniam ich rozkazów — odparła bardzo spokojnie i szczerze. A kiedy mówiła szczerze, jej oczy wyglądały najpiękniej. — Nie jestem z nimi.

Więc co, przeciwko nim?

— Jestem gotowa się do ciebie przyłączyć.

Och, jakże ona długo pragnęła to powiedzieć. Dlatego właśnie każda sylaba – a nawet i litera – z osobna, jak i razem, brzmiały bajecznie i niosły za sobą uroczą obietnicę wierności, która tylko czekała, aby ją wyznać.

Jasnowłosy smok wyprostował się i złapał swoje dłonie za plecami.

Udowodnij.

Nie trzeba było jej powtarzać dwa razy. Uklęknęła na wilgotnych, pachnących solą deskach i pochyliła twarz z niewielkim, lecz tak wiele znaczącym uśmiechem, ku pokładowi. Nie widziała lepszego sposobu, aby ukazać swą nadobną autentyczność. Klęcząc przed nim, dawała mu pozwolenie, aby zrobił z nią co tylko chciał.

Cokolwiek zrobisz i cokolwiek planujesz, możesz mi wierzyć, że będę ci towarzyszyć.

Kiedy zezwolił jej na powstanie, fiolet i błękit jakby zaplątały się w siebie; nie minęło wiele, zanim i ich usta odnalazły do siebie drogę.

Erika zachowała ten moment w sercu. Było to bowiem najpiękniejsze, co spotkało ją z Ashkorem.

Przypłynęli na Memorię, wyspę, na której dusza Eriki zadomowiła się już na zawsze. Tam właśnie spełniły się jej najskrytsze sny. Ona i Ashkore mieli wtedy wszystko. Mieli siebie nawzajem; ich ciała rozkosznie do siebie pasowały, usta nigdy nie tańczyły tak wdzięcznie, a szepty nie rozbrzmiewały tak jowialnie w głowach przez całe wieczory. Gdy mężczyzna wyjawiał stopniowo swoje plany, znajdował w nich miejsce dla Eriki. Nie zwracała uwagi na to, że nagle znajdowała się w ich centrum; to ona była ich głównym wykonawcą. Kluczowe miało być rozbicie kryształu; doszczętne i kończące wszystko.

Erika nie przejmowała się tymi planami. Nie słuchała, kiedy Ashkore zachrypniętym, niskim głosem opowiadał o nich, lecz kiedy tylko wtrącał tam jej imię, drżała, tuląc się do jego ciała, które tak bardzo kochała. Ashkore był dla niej całym światem.

Ale Lance nie był Ashkorem. I wcale nie uważał, że Erika mogłaby znaleźć miejsce dla siebie w jego życiu. Była tylko częścią składową czegoś większego – czegoś, czemu poświecił swoje życie. Ona w istocie była tym, na co czekał; ale wcześniej szans nie widział, aby ona, tak potężny Daemon, mogła się do niego przyłączyć. Jednak pokochała go – czego nie rozumiał. Kiedyś bardzo chciał zrozumieć, co znaczy kochać. Ale kiedyś nie chodził w czarno-czerwonej masce.

Zanim zaatakowali Kwaterę, Erika zapewniała Ashkore'a, że nie pozwoli go skrzywdzić. A on odpowiedział jej pocałunkiem – ostatnim, jaki otrzymała.

Rozbiła kryształ. Zniszczyła doszczętnie. Uwolniła dusze przodków Ashkore'a.

Ale nie tak to miało wyglądać.

Ziemia zaczęła się trząść, niebo rozerwało się jakby na strzępy – ze sklepienia w dół spadały kawałki wszechświata, które chwilę wcześniej pochłonęły wyrwy w podłożu. A kiedy zdezorientowana Erika spojrzała na przerażoną twarz Ashkore'a, wśród setek przerażonych krzyków usłyszała swoje własne myśli.

Zerwała dla niego zakazany owoc. A on od początku nie miał pojęcia, co robi.

personne ne nous
comprendrait,
mon amour

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top