Nie- socjopatka

Była piękna. Zjawiskowa i wyjątkowa. Na swój sposób. Wy, może nie uznalibyście ją za ładną. Cóż, to oznaczałoby, że jesteście ślepi. Jej uśmiech był jak promyk słońca w ulewny dzień. Tylko, że słońce razi... więc nikt na nie, nie patrzy... . W jej przypadku, można powiedzieć, że dużo tracicie.

Zawsze samotna, nigdy nie zauważona, przez nikogo. Sama. Zamknięta w swoim laboratorium. Otoczona kwasami.

Ale ona nie była kwasem. Kwasy palą. Skwierczą i parzą. Są niebezpieczne. Nie to co ona.

Lubiła się śmiać i to dodawało jej blasku. Była emocjonalna, starała się, żeby nikt tego nie widział. Była w tym beznadziejna.
W udawaniu tego, którym nie była. Przecież wszyscy wiedzieli.

Żyła wśród nas ale jednocześnie była taka... odległa. Jakby dom miała zupełnie gdzieś indziej. Staraliśmy się to zaakceptować, i wychodziło nam to. A ona wiedziała, że jest dziwna. Więc, jako wdzięczność z jej strony, mogliśmy na niej polegać. A jej pomoc, się przydawała. Zawsze. Zdawało się, że zna nasze uczucia i myśli.

Chciała być lubiana, mieć przyjaciół. Jej jedynymi, byli zmarli. Martwe, blade ciała, bez własnej woli, i możliwości wyboru. Chcąc nie chcąc, byli przyjaciółmi. Wątpię, że mogła z nimi porozmawiać, wyżalić się. Ja nie byłem dobry w takich tematach. Wolałem jej towarzystwo gdy siedziała obok, wpatrzona, w obraz, w swoim mikroskopie.

Ja, byłem jednym z jej żyjących przyjaciół.

Nie istniała dla mnie, dopóki chcąc, nie chcąc weszła do kostnicy, któregoś dnia. I przychodziła tam już do końca. Przyzwyczaiłem się do tego, i nawet polubiłem. Tak jak mówiłem, była pomocna. Robiła dobrą kawę. Lubiła pomagać mi, rozwiązywać moje sprawy. Ale nasze stosunki były ciężkie. Bardzo ciężkie. Nie wiedziałem czego ode mnie oczekuję. Ona chyba też nie wiedziała. Kiedyś dałem jej całusa, bo czułam, że po prostu muszę to zrobić. Musiało ją, to chyba bardzo wzruszyć, bo się rozpłakała

O.

I jeszcze jedno.

Kochała mnie.

Wbrew naszych stosunków wiedziałem o tym.

Wiedziałem o tym, ale nic z tym nie robiłem. Nie wiem dlaczego. Robiłem to, co umiałem najlepiej- obserwowałem. A potem ja, byłem zmuszony odejść. Nie dano mi się nawet pożegnać. Mógłbym jej coś powiedzieć, cokolwiek. Przytulić, dać jeszcze raz całusa. Nie wiem. Naprawdę nie wiem, czemu tego nie zrobiłem.

A nawet gdyby było mi dane, pożegnać się, nie wiem jak bym to zrobił. Czy w ogóle bym to zrobił. Może bym stchórzył i nic nie zrobił. Pozwoliłbym, żeby zrobili to za mnie.

Z perspektywy czasu, pocieszam się myślą, że była odległa. Więc może tam gdzie była naprawdę, bolało trochę mniej?

Nie, nie odpowiadaj, nie niszcz mi nadziei. Proszę. I tak mam jej za mało.

A może w ogóle jej nie bolało, bo ona w ogóle nie istniała?

Kto wie,

może i ja już wtedy nie istniałem?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top