2. | Christmas Changes
Praca, którą się zajmował dawała mu naprawdę mnóstwo satysfakcji. Najstarszy z Holmes'ów właściwie poślubił swoją pracę, a ta stała się dla niego absolutnie wszystkim – sensem całego życia, istnienia. Tylko ona pozwalała mu się spełniać i była jedynym powodem dla którego wstawał każdego ranka i wychodził z domu na ulicę pełną debili. Skutecznie broniła go przed najgorszą w jego mniemaniu rzeczą - zależnością emocjonalną. Uczucia uczyniłyby go żebrakiem na łasce innych. Świat mamił głupich ludzi wizją szczęśliwej starości u boku ukochanej osoby i gromadki wnuków... ale Mycroft był ponad tym wszystkim. Prócz niego, prawdę znały sądy rodzinne, domy dziecka, areszty śledcze, ośrodki dla ćpunów, więzienia... Skretyniali dorośli wbijali dzieciom do głów bzdury o życiu, a one je przyjmowały bezkrytycznie, bo ich umysły były chłonne jak gąbki - na pochwałę masz reagować radością, a na krytykę smutkiem. Kolejne pokolenie złotych rybek, zależne od emocji i opinii innych. Aby być silnym, trzeba było odrzucić uczucia. Uczucia to słabość. Samotność wcale nie była taka zła. Nie musiał słuchać cudzego pieprzonego gadania, przed nikim niczego nie udawał, miał tylko własne problemy na głowie. Po prostu był sobą od stóp do głów.
Dlatego też gdy tylko nadarzyła się okazja, mężczyzna niepostrzeżenie wymsknął się od wigilijnego stołu i schował się w gabinecie, w którym mógł w błogim spokoju zatracić umysł w ważnych, państwowych dokumentach. Zdecydowanie wolał spędzać czas owocnie, mając za towarzystwo jedynie długopis i świstki papieru, niż słuchać opowiadającego głupie anegdotki doktora Watsona...
– Jeszcze tu jesteś? – delikatny, męski głos przerwał ciszę panującą w gabinecie. Głos tak bliski, tak wyczekiwany, tak podniecający.
– Nie przypominam sobie, byśmy przeszli na 'ty' – poprawił go szorstko Mycroft, nie podnosząc wzroku znad papierów. – Pracuję, inspektorze Lestrade.
– Och... Co z tobą? – zapytał jasnowłosy i siadł na krawędzi potężnego, dębowego biurka.
– Wyjdź, proszę – powiedział ze stoickim spokojem Holmes, zaciskając spoconą ze zdenerwowania dłoń na jednym z pozłacanych długopisów, jakimi pisali wyłącznie wysoko ustawieni urzędnicy państwowi.
– Nie chcesz, żebym wyszedł.
– Chcę – zapewnił go, a jego głos lekko zadrżał, zdradzając kłamstwo.
– Powiedz to patrząc mi w oczy – poprosił.
Niedoczekanie! Mycroft doskonale wiedział, że jeśli tylko na niego spojrzy, cały jego rozsądek uleci w jednej chwili i ponownie zrobi coś, czego będzie żałował przez następnych kilka miesięcy. Nie mógł ponownie do tego dopuścić. Miał swoje zasady, których skrupulatnie trzymał się choćby nie wiem co. Jedna z nich brzmiała - nie ulegaj własnemu ciału, zawsze kieruj się rozumem.
– Przestań... idź stąd, Gregory – powiedział tylko cicho, zaciskając mocno powieki. Czuł jego zapach, który powoli doprowadzał go do szaleństwa. Musiał się uspokoić. Dlaczego tak łatwo tracił nad sobą kontrolę w jego towarzystwie? Nie był w stanie pojąć, czemu jego ciało reagowało w tak zwierzęcy, banalny sposób - zupełnie, jakby racjonalne myślenie automatycznie wyłączało się gdy ten był w pobliżu.
– Dlaczego tak bardzo się bronisz?
– Mam swoje priorytety, a ty nie jesteś jednym z nich... Z resztą nie muszę ci się z niczego tłumaczyć. Daj mi pracować. Nie mam czasu.
– Nie jestem priorytetem, tak? Wcześniej ci to jakoś nie przeszkadzało, panie Chodzący Rządzie Brytyjski – mężczyzna parsknął śmiechem, przysuwając swoją twarz do jego tak, że Mycroft poczuł ciepły oddech na policzku. – Oboje tego chcemy, Holmes. Anglia poradzi sobie bez ciebie przez parę minut – wymruczał mu wprost do ucha. Silne dreszcze raz po raz przechodziły przez ciało urzędnika, powodując w spodniach bolesny brak miejsca.
– Nie zawsze dostaje się to, czego się chce – wymamrotał, nadludzką siłą zmuszając się, żeby nie odwrócić twarzy w jego stronę.
I wtedy jasnowłosy to zrobił. Obrócił dłonią twarz Holmesa i pocałował go. Gorąco i namiętnie. Przyjemna fala ciepła rozeszła się po całych ich ciałach, gdy tylko wargi, a następnie języki splotły się ze sobą. I już – Mycroft zapomniał o całym świecie; że była wigilia; że powinien zająć się ukochaną praca; że uczucia były słabością; że na dole w salonie kręcił się ciekawski Sherlock, który mógł lada moment wpaść do gabinetu i przyłapać ich na gorącym uczynku. Wszystko przestało mieć znaczenie. Jego ręce machinalnie splotły się na karku mężczyzny. Oddał mu pocałunek, dużo namiętniej niż zamierzał. Dreszcze raz po raz przechodziły przez jego ciało. Przez chwile miał wrażenie, że Gregory samym pocałunkiem jest w stanie doprowadzić go do szczytowania. Inspektor usiadł mu okrakiem na kolanach, a jego ciepłe ręce znalazły się pod starannie wyprasowaną koszulą drugiego.
Tyle emocji...
– Przestań – warknął niespodziewanie Holmes i z trudem wyplątał się objęć mężczyzny.
– Myślałem... przecież...
– Źle myślałeś – sapnął, wstając od biurka i włożył wymiętoloną koszulę na powrót do spodni – albo w ogóle tego nie robiłeś, jak większość ludzi. Nie chcę cię, Gregory. Nawet cię nie lubię. Po za tym nie jesteś w moim typie – wyjaśnił opanowanym, wyprutym z emocji głosem, którego tak skutecznie uczył się używać od dziecka. Odwrócił się plecami do jasnowłosego, zwracając twarz ku widocznym przez okno ośnieżonym łańcuchom górskim.
– W takim razie, kto jest w twoim typie? – zapytał wyzywająco.
– Nikt – rzucił szorstko wyższy i obdarzył Grega pełnym pogardy spojrzeniem. – Natomiast wiesz, kim ty dla mnie jesteś? Zerem. Nic nie znaczącym pupilkiem mojego brata, którego jestem zmuszony tolerować ze względu na biologiczne pokrewieństwo. I szczerze żałuję, że nie umiem cofnąć czasu, oraz wszystkiego co między nami zaszło. To był błąd, którego nigdy więcej nie zamierzam popełnić. Nie powinien cię w ogóle do siebie dopuścić. Nie łudź się, że masz w sobie coś wyjątkowego i to dlatego ci uległem. Miałem po prostu gorszy dzień, a ty napatoczyłeś mi się na drogę. Ty również jesteś w wielkim błędzie, jeśli myślisz, że cokolwiek dla mnie znaczysz. Nawet się nie znamy, Gregory. Co mogę o tobie dzisiaj powiedzieć? Że jesteś marnie zarabiającym policjantem, z nad wyraz przeciętnym ilorazem inteligencji. Zwykłym szarym idiotą, nikim ważnym. Z podkreśleniem na nikim. Kto naprawdę przejąłby się, jakbyś dzisiaj umarł, co? Sherlock? Błagam... Może John popłakał by parę dni, ale nie oszukujmy się... wszyscy mają cię głęboko w dupie. Wszyscy. Dlatego jeszcze raz, grzecznie cię proszę... wyjdź stąd i przestań marnować mój czas.
Lestrade nic już nie odpowiedział. Spojrzał tylko z ogromnym smutkiem na zacienioną sylwetkę mężczyzny, wstał z biurka i wyszedł spokojnie z gabinetu, jak go o to proszono.
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi odbijał się bolesnym echem w głowie Mycrofta przez ładnych parę minut. Chciał za nim pobiec, zawołać go, pocieszyć, przytulić, przeprosić, pocałować... ale nie mógł. Do oczu napłynęły mu łzy, kiedy dotarło do niego, że to już naprawdę koniec. Koniec momentów, w których naprawdę czuł, że żył; w których miał wrażenie, że jego skute lodem serce, zaczęło się powoli roztapiać. Zwykłe przepraszam nie wystarczy, po tym co zrobił i dobrze o tym wiedział. Ale musiał tak postąpić, prawda? Musiał wygrać wewnętrzną walkę i ostatecznie osiągnął swój cel. Jednak skoro wygrał, dlaczego czuł niewyobrażalny żal?
I nagle znienawidził siebie, znienawidził z całego serca, choć jeszcze przed chwilą czuł się fantastycznie. Nie miał już nic, nie miał nikogo... to on był nikim.
Wkrótce otrząsnął się z bezruchu i otarł wierzchem dłoni mokre policzki, parę raz pociągając zaczerwienionym nosem. Łzy również były dla niego czymś nowym. Woda po prostu wypływała strumieniami z jego gałek ocznych, jakby był kosmitą wydzielającym płyny. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek wcześniej płakał w swoim życiu, a z pewnością nie w takich ilościach.
Wyjął z pobliskiej szafki butelkę whiskey. Usiadł na kanapie, upijając spory łyk wysokooktanowej substancji, służącej do rozszczepiania mózgu. Podobno nie można pić, gdy ma się problemy, które nie posiadają rozwiązania... ale co innego mógł zrobić? Poczuł gorzki smak goryczy na języku. A jednak przegrał. Co? Swoje życie. Uświadomił sobie, że bez tego mężczyzny naprawdę stał się niczym, bo przypadkowo oddał mu całe serce i wiedział, że on go już nigdy nie odda. Ogarnęła go pustka. Siedział i wpatrywał się w sufit. Wiedział, że nie może nic zrobić i ogarnęło go to przerażające poczucie bezsilności, które zżerało go od środka. Gregory zabrał jego cząstkę, bez której nawet on nie był w sanie funkcjonować.
Więc nie robił już nic. Tylko wpatrywał się sufit.
━━ ▼△▼ ━━
Wiem, jestem okropna! A miało być świąteczne, całkowicie pogodne opowiadanie...
Dla pocieszenia dodam, że w następnym rozdziale wszytko naprawię! I zafunduję wam dużą dawkę cukru!
xx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top