Rozdział 2
Syk chłopaka, przytrzymującego mu drzwi nadal dźwięczał mu w uszach.
Z duszą na ramieniu powoli wszedł do środka.
Korytarz jak każdy inny.
Ciemnoszara, grafitowa podłoga, obdrapane skrzynki na listy w kolorze żółtym.
Drzwi zwykłe, smutne.
Szare życie, szarych ludzi w szarym domu.
Tylko jedne drzwi były inne. Pomalowane na pastelowo zielony kolor stanowiły jakby portal do innego świata.
Może lepszego?
Może cieplejszego?
Bardziej wrażliwego na piękno...
Czarnowłosy fukając po nosem zaprowadził Zbigniewa pod właśnie te, kolorwe wrota.
- Właź. - powtórzył skrzypek. Był wściekły. - Co ci strzeliło do głowy? Jest burza. Po co tu ciągle przyłazisz, co? - wepchnął to do środka.
A więc nie anioł, lecz diabeł?
Też dobrze.
Diabły miały równie dużo piękna co anioły. Jednak ich wdzięki były zgoła inne. Diabły były erotyczne, bardziej czułe, ogniste i gorętsze.
Ich pocałunkom nie było końca.
Zaś anioł całował tylko raz. I to był pocałunek na całe życie, taki za którym się tęskni całą wieczność.
- Bo... - zawahał sie.
Bo? Czemu tu przychodził?
Wracał tu codziennie i miał zamiast dalej tak robić.
- Właśnie. - wzrok chłopaka nieco złagodniał. - Nie masz żadnych powodów, żeby do mnie przychodzić. - przedostanie słowo zaakcentował najmocniej. Odszedł kilka kroków, najwyrażniej do łazienki po ręcznik dla panny z mokrą głową.
Pełną loków.
Śpiewak rozejrzał się po wnętrzu.
Było ubogie, ale przytulne. W korytarzu, równym rzędkiem zostały postawione buty. Wśród nich Zbigniew zauważył dwie pary butów na obcasie. Jedne szpilki, drugie koturny.
Serce na chwilę mu się zatrzymało.
Czyżby chłopak nie był chłopakiem a mężczyzną? I miał żonę? Albo narzeczoną?
Rozglądajac się po kuchni, na prawo od przedpokoju, odetchnął z ulgą. Na żółtej ścianie wisiało zdjęcie czarnowłosego chłopaka i...czarnowłosej dziewczyny. Bardzo podobnej do niego.
Rodzeństwo.
Zbigniew pozwolił sobie usiąść na krześle w granatowo-złotym obiciu.
I od razu pożałował.
- Gdzie mi, tym mokrym... - chłopak wrócił z puchatym ręcznikiem, który rzucił Zbigniewowi na głowę, po czym od razu zaczął opiekuńczo osuszać mu głowę, jakby ten był małym dzieckiem.
Przedziwna persona. - Wstawaj i zdejmuj spodnie. - zarządał.
Czuba, jako poeta i artysta wrażliwy nie spodziewał się czegoś takiego.
Tak szybko? Tak bezpośrednio? Tak to się robi?
Bo on na przykład był prawiczkiem.
Skończonym prawiczkiem.
Ale zaraz zobaczył o co skrzypkowi chodzi. Pomachał mu innymi, suchymi spodniami przed twarzą.
- A. - mruknął tylko. Jak mądrze, jak pięknie, jak poetycko.
Na pewno zrobił na nim świetne wrażenie. - Jak masz na imię? - zapytał, przebierając się.
- Po co ci to? - znów wbił w niego niemiłe spojrzenie.
Czuba chciał walnąć jakiś niezły tekst na podryw, ale nic mu się przyszło do głowy.
Na szczęście nie musiał.
- Edward. - mruknął gospodarz. - Dam ci herbaty, bo widzę że sobie z życiem na radzisz. - Syknął po raz kolejny. - Ty jesteś ten śpiewak? - zapytał bezpośrednio, zalewając już raz zużytą torebkę od herbaty wrzątkiem.
Czuba zaniemówił. Czyżby ten skrzypek w jakikolwiek sposób się nim interesował?
- Tak... - odparł zdawkowo.
- Mam plakat i płytę. - powiedział.
Zachowywał się jakby w jego kuchni wcale nie siedział jego ulubiony piosenkarz a jakiś przybłęda z ulicy.
Zbigniew był teraz trochę mokrym włóczęgą.
Włóczęgą, który intensywnie wpatrywał się w swojego wybranka o wyglądzie anioła i temperamencie diabła.
***
Czasami, kiedy spotkasz anioła nie wiesz z kim masz do czynienia.
Nie wiesz, że to anioł.
Myślisz, że to zwykły człowiek.
Idąc z Edwardem na pierwszą randkę, Zbigniew już wiedział, że czarnowłosy stanowczo nie jest zwykłym człowiekiem.
Z góry zakładał, że każdy człowiek jest wyjątkowy.
Ale Edek...
Cóż. On był zupełnie wyjątkowy, specjalny.
I nie wiedzieć czemu cały czas wynajdował powody, dla których nie powinni być parą.
A to, że nie ma czasu.
A to, że w zasadzie to mu się nie chce.
A to, że nie ma ochoty pakować się w związki.
Że będą ich za to dręczyć.
Zbigniew wszelkie jego argumenty zbywał pobłażliwym uśmiechem czy prychnięciem.
Ale na jedno musiał zwrócić szczególną uwagę.
- W zasadzie to nie ma sensu. I tak niedługo umrę. - rzucił pewnego razu Edward, gdy leżeli na kocu, wpatrzeni w niebo.
Poeta podniósł wzrok, zdziwiony jego wypowiedzią. Usiadł patrząc na niego z góry.
- Niby dlaczego?
- Bo jestem chory. - rzucił, niby mimochodnie, jakby go
Wcale nie interesowało co Zbigniew myśli na ten temat.
Ale widać było, że spiął się i zamknął oczy, czekając na odpowiedź.
Odpowiedź, której nie dostał.
Śpiewak zwiesił wzrok, milcząc.
Tej nocy po raz pierwszy wracali tramwajem bez śmiechu.
Po raz pierwszy rozstali się w zupełnej ciszy, gdy Zbigniew odprowadzał Edka pod kamienicę.
A, gdy już wszyscy spali, chłopak gorzko zapłakał w poduszkę.
Bo noc jest najlepszą kompanką dla łez.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top