25.

Nie sądziłem, że kiedy powiem o tym, że chłopaki mnie okradali i szantażowali wywoła to aż taką aferę.

Gdybym wiedział, że Mikael będzie wezwany do szkoły, to nic bym nie mówił. Przecież nie chciałem robić mu kłopotu i odrywać od jego zajęć. Ale niestety, nic nie poszło po mojej myśli. Nauczycielka i dyrektor przeprowadzili rozmowy z naszymi ''rodzicami'' i z głównymi zainteresowanymi. Zastanawiałem się, czy to taka standardowa procedura, czy może ma na to wpływ, że z tego co mówił Max, jego ojciec zawsze przekazuje naprawdę spore darowizny na szkołę.

Kiedy wszystko się skończyło Mike odwiózł Maxa i mnie do domu. To była dla mnie nowość, zazwyczaj mieliśmy kierowcę, nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widziałem Mikaela za kierownicą. Chyba nie, w dniu, w którym opuściłem ośrodek, siedział ze mną z tyłu, bo zapinał mi pasy.

W samochodzie panowała bardzo napięta cisza. Mikael nie odezwał się ani razu odkąd, wyszedł z gabinetu dyrektora i oświadczył: ''Wracamy do domu''.

Żaden z nas nie protestował.

- Możesz iść do pokoju, Theo. Niedługo będzie obiad - powiedział, gasząc silnik na podjeździe. - A z tobą Max chcę jeszcze porozmawiać.

Chłopak wyglądał, jakby ojciec właśnie go uderzył. Nie zauważyłem nawet kiedy odpiął pasy, a on już wychylił się między siedzeniami do przodu.

- Co? Myślisz, że to ja kazałem im go szantażować? - zapytał zdenerwowany. - To nie jest moja wina.

Mikael naprawdę podejrzewał, że ten cały szantaż może być sprawką Maxa? Cóż jakby się postarał to z pewnością byłby w stanie coś takiego ogarnąć, ale tym razem wiedziałem, że to nie on jest za to odpowiedzialny.

Tym razem to nie on był odpowiedzialny za coś złego, co mnie spotkało.

- Miałeś pomagać Theo w szkole, przecież znasz jego sytuację. Myślałem, że może na ciebie liczyć.

Nie czułem się dobrze, musząc tego słuchać. Mimo wszystko Mikael był jednak w ogromnym błędzie, zdecydowanie nie mogłem polegać na Maxie. Nie po tym wszystkim, co się stało. Tyle że Mike o tym nie wiedział i sądził, że w razie potrzeby mógłbym liczyć na jego pomoc.

- Jemu to powiedz. - Wskazał na mnie zdenerwowany. - To on nie chce mojej pomocy.

Mężczyzna posłał mu spojrzenie, które jasno mówiło, że dyskusja jest już skończona.

- Porozmawiamy w gabinecie - powiedział na koniec, wychodząc z samochodu.

Mike nie czekał na nas tylko od razu poszedł do rezydencji, my także wyszliśmy na zewnątrz, ale nam już się tak nie spieszyło z powrotem do domu. Było mi głupio, myślałem, że sam sobie poradzę, a tylko narobiłem wszystkim problemów.

No i jeszcze teraz Max będzie mieć kłopoty, bo nie poprosiłem go, żeby mi pomógł...

- Jesteś z siebie zadowolony? - zapytał ze złością.

Nie. Nie jestem. Ja tylko chciałem pokazać, że potrafię poradzić sobie sam.

- A na takiego wyglądam? Myślisz, że chciałem, żeby tak wyszło? - Czułem, że rozpłaczę się, jeśli zaraz nie przestanę o tym myśleć.

- Trzeba było pozwolić mi się tym zająć - warknął nadąsany. - Załatwiłbym wszystko bez angażowania nauczycieli i rodziców.

Gdzieś od strony podwórka, rozległo się szczekanie psa, a chwilę później podbiegł do nas Roger, domagając się, by zwrócić na niego uwagę.

- A co byś zrobił? Pobiłbyś ich? - zapytałem, głaszcząc psa.

- Jak trzeba by było, to bym pobił.

Czekałem na jakąś reakcję, która świadczyłaby o tym, że żartował, ale nic takiego nie nastąpiło. Mówił serio.

- No oczywiście, że tak, przecież ty nie znasz innego rozwiązania jak tylko użycie siły, prawda? - Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że powiedziałem to na głos.

Max ewidentnie nie był zachwycony moimi ostatnimi wyczynami, widziałem jak zaciska pięści. Wyglądał, jakby ledwo powstrzymywał się przed tym, żeby mnie uderzyć. No dobra... nie dziwię mu się.

- Posłuchaj uważnie, bo nie będę się powtarzał - powiedział przez zaciśnięte zęby, zaczynając iść w moją stronę. - Nie zamierzam...

Niestety nie dowiedziałem się, czego konkretnie Max nie zamierzał, bo najwidoczniej nie tylko on zaczynał tu warczeć. Widocznie Roger postanowił uznać go za zagrożenie i stanąć w mojej obronie, bo gdy Max wyciągnął rękę w moim kierunku, on ją ugryzł.

Max krzyknął, a pies od razu go puścił.

- Jasna cholera! I ty, Brutusie? - zwrócił się gniewnie do Rogera, podwijając rękaw.

Rana chyba nie była jakaś poważna, bo poza dziurami w rękawie i zaczerwienioną skórą, nie udało mi się niczego dostrzec. Wyglądało to bardziej tak, jakby pies po prostu zadrapał go zębami.

- Świetnie, jeszcze tego brakowało - warknął i wściekły ruszył w kierunku rezydencji.

Max, chyba po to, żeby opatrzyć rękę, poszedł po schodach na górę, a ja natychmiast ruszyłem jego śladem.

- Teraz już nie chcesz rozmawiać? - zapytałem.

- Nie. Przeszło mi - odparł zdenerwowany.

Przeszło mu? Normalnie pewnie bym się cieszył z takiego obrotu spraw... Tylko że teraz to ja nie chciałem odpuścić.

- Stój! - krzyknąłem za nim. - Porozmawiaj ze mną!

Nie zatrzymał się, ani nawet się nie odezwał. Wkurzyło mnie to, zawsze miał tak dużo do powiedzenia, a teraz nagle postanowiłem się wycofać.

- Max! - Wyprzedziłem go na schodach i stanąłem przed nim u ich szczytu, zmuszając go tym, by się zatrzymał.

Choć ewidentnie nie był z tego powodu zadowolony.

- Czego chcesz? - westchnął zirytowany.

- A ty? - odpowiedział pytaniem na pytanie.

Nie wiedziałem, czemu jego zachowanie nagle zaczęło mnie tak irytować, ale było to nie do wytrzymania. Miałem wrażenie, że zaraz wybuchnę, jeśli on mi wszystkiego nie wyjaśni. Zdenerwowanie buzowało w moim ciele, a zachowanie Maxa tylko potęgowało to uczucie.

- Zejdź mi z drogi - powiedział tonem pozbawionym emocji.

- Nie - odparłem stanowczo.

Próbował mnie ominąć, ale znowu zagrodziłem mu drogę.

- Przepuść mnie - warknął już dużo groźniej.

Nie miałem takiego zamiaru. Max spróbował zepchnął mnie ze swojej drogi, ale ja nie zamierzałem dać za wygraną, póki nie zgodzi się ze mną szczerze porozmawiać. Chciałem odepchnąć od siebie rękę, którą próbował mnie na siłę przesunąć.

Popchnąłem go.

Nie pamiętałem, co działo się dalej. Usłyszałem tylko krótki urywany okrzyk zaskoczenia, a potem wszystkie dźwięki wypełniła mi cisza. Nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć odgłosu uderzenia.

- Max?! - krzyknąłem, gdy w końcu udało mi się odzyskać zmysły.

Na dole schodów leżał nieprzytomny chłopak, nie widziałem krwi, ale jego noga wyginała się pod dziwnym kątem. Miałem ochotę podbiec do niego i nim potrząsnąć, by się obudził, ale nie wiedziałem, czy to mu tylko nie zaszkodzi. Bałem się nawet go dotknąć.

Czy ja go zabiłem?...

- Max! - krzyknąłem jeszcze raz, tym razem głośniej, ale ponownie nie uzyskałem żadnej reakcji.

Spanikowałem. Wiem, że powinienem powiadomić o tym Mike'a, Sunny, kogokolwiek, zadzwonić na pogotowie. Zrobić cokolwiek.

Ale w tamtym momencie nie potrafiłem zrobić niczego, czego można by oczekiwać w takiej sytuacji. Po prostu wybiegłem z rezydencji, pobiegłem do bramy, a potem dalej przed siebie. Nie wiedziałem, co mam teraz zrobić. Nie miałem żadnego planu, ani żadnego miejsca, w które mógłbym się udać.

Poszedłem wzdłuż ulicy, nadal nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Usiadłem na jednym z przystanków autobusowych, które znajdowały się po drodze. Nie wiedziałem, nawet jak daleko znajdowałem się od domu.

A, nie... to nie był już mój dom. Nie od kiedy zepchnąłem Maxa ze schodów.

- Co ja zrobiłem?... Co ja zrobiłem?...Co ja...

Z tego wszystkiego nic ze sobą nie wziąłem. Nie miałem przy sobie portfela, ani telefonu. Autobus zdążył przyjechać, ludzie z niego wysiedli, zdążyli do niego wsiąść i odjechać, a ja zostałem. Poszedłem dalej, nie wiedząc nawet w jaką stronę powinienem zmierzam.

Trochę krążyłem po mieście, straciłem poczucie czasu, więc nie wiedziałem, ile dokładnie minęło. Gdy nogi bolały mnie od marszu, siadałem na jakiejś ławce, żeby odpocząć, a potem znów ruszałem dalej.

W końcu znowu usiadłem na jakimś przystanku, zastanawiając się co dalej. A nawet na nim spałem. Najchętniej kupiłbym bilet i pojechał jak najdalej stąd, ale nie miałem na niego pieniędzy. Byłem głodny i zmęczony.

Siedziałem tak dłuższą chwilę. Zdążyły odjechać dwa autobusy, po czym na przystanek przyszedł jakiś mężczyzna, rozmawiający przez telefon.

- Tak, będę za jakieś pół godziny. Nie musisz się martwić - mówił do telefonu. - Nie trzeba, wrócę autobusem...

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, a potem mężczyzna usiadł na ławce obok mnie. Z kimkolwiek rozmawiał, ten ktoś ewidentnie się o niego martwił. Miło mieć kogoś takiego...

Kiedy na niego spojrzałem pierwszą rzeczą jaką rzuciła mi się w oczy była blizna, którą miał na twarzy. Gdy się do mnie odwrócił, miałem okazję jeszcze lepiej się jej przyjrzeć. Wyglądała jak cięcie.

- Coś nie tak? - zapytał mężczyzna.

Drgnąłem, gdy to powiedział. Dopiero po chwili to do mnie dotarło. On patrzył prosto na mnie, a ja jeszcze bezczelnie mu się przyglądałem i gapiłem na bliznę. Szybko opuściłem wzrok skrępowany.

- Nie, nie, ja tylko... Przepraszam, po prostu...

- To? - zaśmiał się i wskazał na bliznę. - Pamiątka po... takim jednym.

Pokiwałem tylko głową. Nie zamierzałem o nic wypytywać, to musiał być dla niego trudny temat, w końcu kogokolwiek miał na myśli, ten ktoś zrobił mu tę ''pamiątkę'' na całe życie.

- Czekasz na autobus? - zapytał w końcu, próbując ponownie nawiązać rozmowę.

Ta... To byłoby logiczne, w końcu byłem na przystanku. Tylko że nie miałem pieniędzy na bilet, a nawet gdybym miał, to i tak nie miałbym dokąd się udać. Chociaż... może udałoby mi się jakoś dyskretnie wejść i wyjechać z miasta...

- Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

- Jak to nie wiesz? - zdziwił się mężczyzna.

- Ja...

Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć, więc milczałem. Liczyłem na to, że mój rozmówca się zniecierpliwi lub znudzi. Odezwie się lub po prostu nie będzie już chciał ze mną rozmawiać. Ale on okazał się być nad wyraz cierpliwy i czekał aż będę gotowy odpowiedzieć na jego pytanie.

Tylko co niby miałbym powiedzieć? Prawda nie była raczej czymś, co można wyznaczyć zupełnie obcej, niedawno co spotkanej osobie.

- Ja... - zacząłem niezgrabnie. Nie przychodziło mi do głowy zupełnie nic, co tłumaczyłoby moją sytuację. - Ja... chyba uciekłem z domu...

- Coś się stało? - zaniepokoił się. - Rodzice coś ci zrobili?

- Nie mam rodziców...

- A kto się tobą zajmuje? - Mężczyzna wciąż zadawał mi pytania. Chyba lepiej było siedzieć cicho. Nie chciałem, żeby zaczął drążyć i dowiedział się czegoś, co sprawi, że będziemy mieć kłopoty.

Że też musiałem zacząć gapić się na jego bliznę...

- To... dość skomplikowane... - Nie wiedziałem, co innego mógłbym mu odpowiedzieć. No i wydawało mi się to najbliższe prawdy ze wszystkich potencjalnych odpowiedzi.

- Jesteś w rodzinie zastępczej? - domyślił się.

- Coś w tym stylu...

Nie mogłem mu przecież nic powiedzieć o niewolnictwie i o sytuacji, w której obecnie się znalazłem. Podejrzewałem, że raczej nie było to coś, co można by wyjaśnić na jakimś prostszym przykładzie, ale pobyt w rodzinie zastępczej był chyba najbardziej odpowiedni.

- Coś ci tam zrobili? - dopytywał dalej.

- Nie... - odparłem i dodałem po chwili: - To ja jestem problemem.

Co do tego nie miałem absolutnie żadnej wątpliwości, wszystko co się stało było moją winą. To dlatego, że zamieszkałem w rezydencji, Mike musiał wynająć prywatnego nauczyciela, załatwić mi dokumenty i zapłacić szkole, żeby mnie przyjęli. I zrobił to wszystko tylko dlatego, że Gabriel go o to prosił.

A ja jak mu się za to odwdzięczyłem? Nie zrobiłem kompletnie nic, tylko przy stworzyłem mu kłopotów. Przeze mnie wezwali go do szkoły, a teraz jeszcze nie wiadomo co z Maxem. Jestem beznadziejny. Jestem tylko przyczyną problemów.

- Znam to myślenie. - Spojrzałem na niego, gdy tylko to usłyszałem. - Wychowywałeś się w miejscu, które wmówiło ci, że jesteś niczym, więc sądzisz, że nie zasługujesz na nic innego.

Nie był odwrócony w moją stronę, patrzył tylko gdzieś w dal. Mówił tak, jakby wiedział przez co przechodzę. Dlaczego powiedział to tak, jakby potrafił wyobrazić sobie co przeżywam?

- Wyjątkowo trafne... - Tylko to byłem w stanie mu powiedzieć.

- Ze mną było dokładnie tak samo - przyznał z jakąś dziwną melancholią w głosie.

Dziwne, ale teraz jakoś byłem w stanie mu uwierzyć. Choć to, że on był w stanie wyobrazić sobie przez co przeszedłem, nie znaczy, że ze mną było tak samo. Nie miałem pojęcia, czy nasze przeżycia chociaż w jakimś stopniu są podobne, ale raczej wątpiłem, by on też przeżył swoją przygodę z niewolnictwem.

- I co zrobiłeś? - zapytałem, gdy jego milczenie zaczęło się przedłużać.

- Ja nic - zaśmiał się, wzruszając ramionami. Nie takiej reakcji spodziewałem się po tym, co właściwie usłyszałem. - Ale znalazł się ktoś, kto sprawiał, że zacząłem myśleć inaczej.

Mężczyzna odwrócił się w moją stronę, a na jego twarzy dostrzegłem delikatny uśmiech.

- Masz może kogoś takiego? - zapytał łagodnie.

On na pewno kogoś takiego miał. Widziałem, że na jego palcu błyszczy obrączka. Dotknąłem miejsca na nadgarstku, gdzie kiedyś znajdowała się moja papierowa bransoletka.

- Miałem.

- A teraz kogoś masz? - drążył.

Teraz? Dobre pytanie. Chyba nie, na Mike'a nie będę mógł już liczyć, a na Maxa tym bardziej nigdy nie mogłem, chociaż... ostatnio zachowywał się całkiem... znośnie. Może w innych okolicznościach rzeczywiście moglibyśmy się ze sobą dogadać?

A ja go zostawiłem...

- Nie wiem...

Co ja w ogóle sobie myślę? Przecież zepchnąłem go ze schodów, kto wie czy nie zabiłem...

Nagle oboje odwróciliśmy się, gdy naszą uwagę przykuł nadjeżdżający autobus.

- To co teraz zrobisz? - zapytał, sprawdzając godzinę na telefonie.

Może wcześniej nie byłem pewien odpowiedzi, ale teraz już wiedziałem. Nawet gdybym miał zginąć, albo wrócić do ośrodka, muszę się dowiedzieć co z Maxem.

- Muszę sprawdzić, czy nadal kogoś mam - powiedziałem po chwili.

Uciekając zachowałem się jak ostatni idiota, a przecież nie mogłem tego tak dostawić. Zaakceptuje konsekwencję, które czekają mnie po powrocie, ale nie chcę już więcej uciekać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top