Deszcz

Nie umiał myśleć logicznie. Wszystko mu się mieszało. Myśli to przychodziły, jakby nieproszone, to uciekały, jak złodziej z pieniędzmi. Jedyne co wiedział to to, że biegnie, nocą po ulicach Londynu. Zdąży. Musi zdążyć.

Nie ma innej opcji. 

Chyba w całym swoim życiu nie biegł tak szybko. Stróżki potu spływały mu po twarzy mieszając się z delikatnymi kroplami zwiastującymi deszcz.

Buty miał ubłocone.

I chyba gdzieś upuścił parasolkę.

To nic, znajdzie ją później.

Bo aktualnie wszystko, łącznie z parasolką miał gdzieś. 

Wszystko straciło sens, odkąd nie całą godzinę temu dostał wiadomość od siatki bezdomnych swojego brata.

Wbiegł do jakieś bocznej uliczki potykając się o coś. Było zbyt ciemno by mógł zobaczyć o co. Ale, prawdę mówiąc mało go to obchodziło.

Biegł dalej. Minął jakąś samotnie stojącą latarnie, rzucającą na ulicę blade światło. Nagle ujrzał lekko pochyloną sylwetkę mężczyzny. Podbiegł do niego, niemal go przewracając.

- G-gdzie?- wysapał. Jego palce wbiły się mocno w ramiona tamtego, zostawiając z pewnością siniaki- Powiedz m... mi. Muszę wiedzieć g- gdzie.

Jego oczy przyglądały się twarzy obcego. Nie znał tego człowieka. Nigdy wcześniej go nie spotkał. Ale wiedział, że on wie.

Bezdomny wskazał palcem za siebie i rzekł.

- Druga alejka po lewej. Obawiam się, że nie...

Nie słuchając dalej Mycroft Holmes puścił go i znowu rzucił się do szaleńczego pędu.

Minął pierwszą alejkę. Czuł pot spływający mu wzdłuż kręgosłupa. Mimo to nie zwalniał.

Skręcił w długą alejkę. Dobiegł do końca. Zwolnił. To była ślepa uliczka. Rozejrzał się. Pośród kartonów zamieszkiwanych przez szczury i myszy, papierków i innych odpadków rysowała się leżąca sylwetka wysokiego, chudego mężczyzny.

Ukląkł obok i drżącymi rękami począł przeszukiwać fałdy brudnego płaszcza leżącego mężczyzny i wszystko dookoła. Gdzieś mignęło mu parę pustych strzykawek.

„Kartka- myślał jak w amoku- gdzie to cholerna kartka?!"

Jak opętany rozrzucał wszystko dookoła. Na próżno.

Postać obok poruszyła się.

Holmes złapał za rękę swojego młodszego brata.

- Wytrzymaj- poprosił- Karetka zaraz przyjedzie.

Przyjrzał się jego twarzy. Brudne i skołtunione, kiedyś piękne, ciemne i lśniące loki wydawały się nie myte od kilku dni. A może tygodni? Kto to wie...?

Twarz też nosiła oznaki zaniedbania i odwodnienia. Gdzieniegdzie drobne, dawno już zaschłe rany. Oczy. Czerwone, podkrążone i jakby odległe. Jakby miały już okazję oglądać coś lepszego niż ten brudny zaułek. Jakby dawno już nie należały do tego świata.

Sherlock uśmiechnął się z drwiną

- Za późno braciszku- wycharczał przez zaschnięte gardło- Jest za późno i obaj to wiemy.

- Nie- powiedział z desperacją starszy Holmes- Nie wolno ci umrzeć. Rozumiesz? Nie wolno.

Młodszy zaczął się trząść. Starszy bez namysłu zrzucił swoją marynarkę i okrył nią brata, równocześnie podciągając jego głowę na swoje kolana. Wciąż szepczą „Nie wolno ci, nie wolno"

- John odszedł- przerwał mu detektyw- Zostawił mnie dla Mary- roześmiał się, jakby próbował samemu sobie udowodnić, że to śmieszne- Nie mam dla kogo żyć.

Padało coraz mocniej....

- Nie opowiadaj bzdur! Anglia Cię potrzebuję...- „Gdzie ta cholerna Karetka!?"- Ja cię potrzebuję... .

Sherlock zmarszczył brwi, jakby nie rozumiejąc.

- Ty?- spytał szeptem. Nie miał już sił walczyć. Chciał odejść- Nie bądź śmieszny.

Rząd Brytyjski westchnął ciężko. Serce rwało mu się na kawałki. Już wiedział, że karetka nie dojedzie. A nawet gdyby, nikt ich tu nie znajdzie

- Byłeś jedyną osobą jaką kiedykolwiek kochałem.

Na ustach czuł słony smak swoich własnych łez.

Jego brat wyglądał na zbyt słabego by odpowiedzieć. Jak człowiek, który poddał się już dawno. Jak człowiek, który stracił chęć do życia.

- Umrę- stwierdził tylko konający.

- Tak.

- Boję się- wyszeptał jakby zdziwiony odczuwaniem tej emocji- Boję się- teraz lęk było wyraźnie słyszeć.

- Nie potrzebnie- powiedział Mycroft by uspokoić brata i siebie- Pamiętasz Rudobrodego? Będzie tam na ciebie czekał.

Z gardła młodszego wyrwał się jęk. Nie chciał umierać. Ale to był jedyny sposób by się uwolnić. To był cel.

A cel, jak wiadomo uświęca środki.

Spojrzał starszemu bratu prosto w oczy. Resztkami sił uniósł rękę i zostawiając brudną smugę, pogładził go po pliczku mokrym od łez i coraz częściej spadających kropel deszczu.

- Mycroft...nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia....m-myślałem... Prze....prze...przepraszam.

I zamknął oczy. A ręka opadła bezwładnie na bruk jak gdyby należała do lalki.

Starszy brat pochylił głowę. Nie krył już łez. Bo niby przed kim? Płakał, szlochał jak małe dziecko. Jak okropnym musiał być bratem? Na litość, był pieprzonym Rządem Brytyjskim, może wszystko! Wszystko! A nie umiał nawet uratować własnego brata. Wiedział, że będzie nosił w sobie tę ranę do końca swoich, już nic nie wartych dni.

Mycroft zawsze uważał, że deszcz przynosi oczyszczenie, że jest jak litość, która zmywa ze świata brud, krew, rozczarowanie i pełne trwóg powietrze. Sądził, że jest czysty i dobry.

A teraz, kiedy rozpadało się na dobre nie czuł ulgi. Nie została zmyta żadna rozpacz ani żałość. Nic, oprócz tej brudnej smugi zostawionej przez blade, nie dawno jeszcze żywe palce brata.

Tej nocy płakał jeszcze długo w tym ciemnym, zapomnianym przez Boga zaułku, przytulony do zwłok młodszego brata o, którego zawsze się troszczył...

***

Miało być depresyjnie, ale właściwie sama nie wiem jak wyszło...

Mimo wszystko mam nadzieję, że się podobało :)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top