rozdział 27

Jestem ojcem.

 Na pewno nie chcesz go potrzymać?  pyta Cass, wpatrując się w Arthura zachwycony.

Kręcę głową, poprawiając swoją pozycję na szpitalnym łóżku. Niechętnie sięgam po telefon, leżący na szafce, nie będąc w stanie skupić się na czytaniu "Wiedźmina."

Mam 2 nieprzeczytane wiadomości od Matthew sprzed paru godzin. "Twoja mama już jedzie, więc nie płacz." Staram się nie denerwować. Arthur jest wrażliwy na moje feromony.

— Dopiero się narodził, a już sprawia problemy  stwierdzam oschle, zastanawiając się, czy moje zachowanie może być powodem, dla którego wszystkie pielęgniarki patrzą ze współczuciem na Cassa. — Nic mi nie mówiłeś, że będę musiał się nim zajmować, a ty będziesz udawać, że nic nie widzisz. Byłem pewien, że zabiorą go położne i prawie nie będziemy się widzieć.

Tymczasem godzinę trzymałem go w swoich rękach, zanim Cass łaskawie zgodził się go ode mnie zabrać. Zapewniam was, że to w jego ramionach czuł się bezpieczniej niż w moich.

 Nic nie poczułeś?

 A co miałem poczuć?

Oprócz ulgi.

— Nic — Cass uśmiecha się łagodnie. — Lekarze powiedzieli, że byśmy się nie martwili tym, że jest mniejszy. Mieści się to w granicach normy — też urodziłem się mały, więc w ogóle się tym nie przejmuje. — Tata dzwonił. Będą za godzinę.

Przytakuję. Mam nadzieję, że nie przywiozą mojego rodzeństwa. Im mniej osób będzie mnie widziało w tym stanie, tym większa szansa, że moje zdrowie psychiczne nie dozna uszczerbku w tym szpitalu. Czerwienieję, kiedy przypominam sobie o tym, co zaszło paręnaście godzin temu. Z Nickiem kłóciliśmy się o to, gdzie ma stać moja kanapa. Zarzucał, że psuła cały wystrój.

— Przez następny miesiąc nie chce widzieć Nicka — oświadczam, mając przed oczami Nicka, który udając zmartwienie, pomógł mi wsiąść do auta i całą drogę w ciszy wysłuchiwał mojego żałosnego szlochu.

— Na pewno? Pomógł nam.

— Na pewno — mamroczę, zaciskając dłonie na pościeli. 

— Nie uważasz, że jego oczy są piękne — Cass zmienia temat. — Niebieskie jak twoje i Lorny. Na pewno się w nim zakocha.

— Hmm...

Albo znienawidzi go od pierwszego wejrzenia. Wolałbym, żeby go nie nienawidziła. Zawsze można im go podrzucić, kiedy stanie się nie do zniesienia. Skoro wychowali 6 dzieci, kolejne nie zrobi im różnicy. Są też wciąż młodzi.

— Patrz, uśmiecha się!

Przewracam oczami. Czy już mu powiedziałem, że mam gdzieś, nawet czy oddycha?

— Przywidziało ci się.

— Odrobinkę. Wiem, że nie chcesz tego słyszeć — więc tego nie mów — ale... urodziłeś nam najpiękniejszego, najsłodszego syna na świecie. Nasza krew. My go stworzyliśmy. 

Jakim cudem wciąż jestem w stanie się na niego nie rzucić? Pani Nocy, przestań z wystawianiem na próbę mojej cierpliwości i wbij Cassowi trochę mądrości do głowy, a zacznę w ciebie wierzyć.

— Nie wiem jak ty, ale ja mam zamiar osiągnąć jeszcze wspanialsze rzeczy.

Cass uśmiecha się do Arthura.

— Mi on wystarczy.

*****

Staram się uśmiechać, kiedy mój ojciec przygląda się Arthurowi zauroczony. Nie prosi Cassa o to, żeby pozwolił mu go potrzymać, bo na pewno poczułby się niekomfortowo. Tata jest tak taktowny, jak zawsze. Szkoda tylko, że nawet nie spojrzał w moją stronę. 

— Alan — prostuję się, kiedy mama siada na krzesełku przy łóżku. — Nareszcie.

Chcę zapytać, co nareszcie, ale jestem jedynie w stanie wpatrywać się w nią z półotwartymi ustami. Wciąż jeszcze się ze mnie nie śmiała.

Wyciąga w moją stronę rękę. Przez moment nie jestem pewien, czy chce dotknąć moich włosów, czy może twarzy. Wiem, że nie odważyłaby się mnie uderzyć. Znaczy się, odważyłaby się, ale ma dla mnie trochę litości.

Ona chyba też nie jest pewna, co chce zrobić. Koniec końców czochra moje włosy. Ostatni raz zrobiła to na zakończenie liceum. Zniszczyła moją fryzurę, nad którą spędziłem pół godziny. Nawet w ostatni dzień nie pozwoliła mi wyglądać poważnie, żeby zrobić dobre wrażenie na pani Taft.

Zamykam oczy, pierwszy raz czując się zrelaksowanym, od kiedy zjawiłem się w szpitalu.

Pielęgniarki próbowały odwieść mnie od zapraszania rodziców. Jak dobrze, że nie słucham rad.

— Dobrze się spisałeś. 

Rumienię się. Czemu nagle zrobiło się tak niezręcznie? Co powinienem odpowiedzieć?

— Ja...

— Teraz możesz wrócić do swojego życia — ucina moją odpowiedź. — Nie popełniaj już błędów — stwierdza szorstko.

Ignoruję ukłucie w sercu. Przecież wiedziałem, że moja obecna sytuacja nie sprawi, że mnie pokocha i zacznie traktować z czułością jak moje rodzeństwo.

— Arthur nie jest...

— Nie nadajesz się na omegę, dlatego nie próbuj żyć tak jak one. Jedynie byś się zniszczył — nie waha się, nie czym jest takt. — Powstrzymałam cię od podążania wieloma ciemnymi ścieżkami, ale nigdy nie kazałam ci być jak inne omegi. Nie podążaj za nieswoim przeznaczeniem.

"Czy nie lepszym byłoby wysłać go do szkoły z internatem? Dzieci takie jak Alan nie potrafią panować nad swoją zwierzęcą naturą, kiedy dorastają. Trzeba okiełznać ich temperament, zanim wejdą w wiek dojrzewania."

Już w przedszkolu chciano się mnie pozbyć. Wysłać do szkoły, która nie miałaby nic wspólnego z Sawulf. Chciano odseparować mnie od rodziców, którym zarzucano, że nie potrafią zająć się swoim dzieckiem z uwagi na ich młody wiek. Nikogo nie obchodziły już osiągnięcia Adelaide, zaczęto nad interpretować wycofanie Alice i nietowarzyskość mojego taty. Moja mama musiała znosić ludzi mówiących za jej plecami, że jest tyranem, że mam to po niej, że jak ona wyrosnę na złą alfę.

Powinna była mnie oddać. Wtedy nie musiałaby cierpieć w tamtym czasie, a tata nie musiałby się martwić, że jej depresja się nawróci.

Tak bardzo ich wszystkich skrzywdziłem. Czemu nie mogłem być grzeczny jak inne dzieci i nie sprawiać im problemów?

Przeklinam swoją omegę. To na pewno ona teraz wpływa na moje myśli i samopoczucie.

— Ja... przepraszam.

— Ogarnij się i następnym razem nie daj się tak ograniczać — tym razem brzmi ostro.

Wiem, że próbuje mi powiedzieć, że nie powinienem zmuszać się przez Cassa, ale wciąż jej słowa palą. Tracę przez nie oddech. 

— Jak się czujesz, skarbie? — mój tata w końcu zwraca na mnie uwagę.

Wciąż staram się uśmiechać, mimo że łzy napłynęły do moich oczu.

Nie mogę się denerwować. 

— Wspaniale. A jak miałbym się czuć, kiedy w końcu ten pasożyt jest na waszej głowie, a nie mojej? 

— Pff.

Marszczę brwi, słysząc śmiech swojej mamy. Zerkam na tatę, który także próbuje ukryć swój uśmiech. Wkurza mnie to.

— Nie mów mu — prosi Daniel, tarmosząc włosy Lorny i starając się zakryć swoje usta, żeby nie wydostał się z nich żaden chichot.

— Wiesz, jakie były pierwsze słowa twojego ojca, kiedy urodziła się Adelaide?

Kręcę głową, nie rozumiejąc, dlaczego tata zażenowany zakrywa ręką swoją twarz, wyglądając przy tym uroczo. Jest taką atrakcyjną omegą. Nic dziwnego, że mama wciąż szaleje na jego punkcie.

— "W końcu to ty będziesz musiała się dla niej poświęcać, a nie ja. Już nigdy więcej dzieci"

Śmieje się zdawkowo, patrząc na ojca z niedowierzaniem. Widzę, że jego plany też rozpadały jak się jak domek z kart. Miało być jedno dziecko, a skończył z szóstką.

— Byłem młody — Daniel próbuje się tłumaczyć. — I to był ciężki okres. Nie uwierzyłbyś, ale to cud, że w ogóle tamtego dnia zobaczyłem twoją matkę. Poza tym nie wiedziałem, że będzie tak poważnie podchodzić do zaspokajania mnie podczas gorączki.

Lorna kładzie dłoń na dłoni taty, która leży na jej ramieniu. Uśmiecha się tak delikatnie i miło, że aż nie mogę tego znieść. Na mnie nigdy tak nie spojrzała.

— To ty najwidoczniej jesteś za płodny i za bardzo roztrzepany. Zawsze zapominałeś brać tabletek antykoncepcyjnych.

Widzę, że z tatą mamy więcej wspólnego niż myślałem.

— Mogło tak być, ale nie żałuję — Daniel zapewnia szybko. — Nie wyobrażam sobie mojego świata bez któregokolwiek z was. Nie wyobrażam sobie mojego życia bez ciebie, Alan. Wiesz, że to twoja mama wybrała Ci imię?

Kiwam głową.

— A wiesz, co oznacza?

— Że jestem przystojniakiem? — uśmiecham się nerwowo.

Wcale nie czuję mam na śmiech. 

— To też.

— Oznacza harmonię — wtrąca się Lorna.

Daniel kiwa głową i kontynuuje:

— To także imię pewnego ważnego człowieka w naszym życiu.

Kolejna osoba z ich przeszłości, o której nie chcą mi powiedzieć. Fajnie. Więcej zagadek.

— Chcę ci powiedzieć, że jesteś wyjątkowy. Dużo wycierpiałeś, może to dlatego, że otrzymałeś to imię. Nie obiecuję ci, że twoje życie będzie od teraz kolorowe, ale zapewniam cię, że nasza rodzina nigdy się od ciebie nie odwróci. Nigdy nie będziemy się ciebie wstydzić. Nigdy nie zrobimy czegoś z intencją skrzywdzenia cię... 

Intencja.

Śmieję się w myślach. Poczucie winy jego ojca mówi wszystko. Zerkam na Arthura. Koniec końców obchodził ich tylko on.

— Dlatego proszę nie traktuj Arthura w ten samym sposób, w jaki ty zostałeś potraktowany — chcą na mnie wpłynąć, nie jest mi nawet przykro. — Znasz ten ból, nie pozwól, żeby jego także spętał.

— Czy moglibyście wyjść? — Cass przerywa tacie ostro. — Prawdę mówiąc, wizyty obcych nie są wskazane w tym momencie.

Mój narzeczony jest wściekły. Do tego stopnia, że śmie mówić niegrzecznie do moich rodziców i nazywać ich obcymi. Jest mu przykro za mnie. Czemu Cass jest taki dobry?

— Dlaczego ich wyganiasz? — cedzę, mrożąc go wzrokiem.

Nie słyszę odpowiedzi.

— To w porządku — tata zapewnia mnie.

Podchodzi do mojego łóżka i całuje mnie w czoło bez skrępowania. To byłoby trochę odrzucające, gdyby mój tata nie był taki ładny i młody.

— Spotkamy się, kiedy już wyjdziesz ze szpitala.

Prycham. Cass jak zawsze wszystko psuje. Kiedy mój wzrok kieruje się na mojego narzeczonego, trzymającego w rękach Arthura, nagle doznaje olśnienia. 

— Czekaj! — wołam, moja mama zatrzymuje się w drzwiach. — Jest alfą?

Lorna kiwa głową, nawet nie odwracając się w moją stronę, po tym drzwi się za nią zatrzaskują.

Wzdycham z ulgą. Moja mama nigdy nie myli się w tych sprawach. Szybko jednak przypominam sobie o innym ważnym problemie.

— Cass, oszalałeś? — pytam ostro, nie przejmując się już samopoczuciem Arthura. — Dlaczego potraktowałeś mojego tatę w ten sposób? To mnie beształ. Jakim prawem się wtrącasz?

Myśli, że nie jestem w stanie sam się obronić? Znowu bawi się w alfę?

— Nie powinni ci teraz przeszkadzać w odpoczywaniu.

Wymówka.

— Tylko dawał mi dobrą radę. Jeśli jeszcze raz coś takiego zrobisz, zbiję cię — ostrzegam.

— Nie powinni ci tego mówić w tym momencie.

Kolejna wymówka.

— A kiedy byłby dobry moment? Nawet ja wiem, że to najlepszy moment, żeby na mnie wpłynąć, zagrać na moich emocjach, wzbudzić moje współczucie.

— To jest złe.

— Złe? Kim jesteś by oceniać, co jest złe, a co jest dobre? Nie ma czegoś takiego jak zło i dobro. Są tylko złe i dobre intencje, i ich konsekwencje. Intencje moich rodziców były dobre.

Sam nie wierzę, że przywołałem Thomasa.

Najważniejsze jednak, że Cass już się nie odezwał, a ja w spokoju wróciłem do czytania "Wiedźmina".

A/N: W najbliższych rozdziałach Alan prawie ogarnie swoje emocje. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top