XX
-No, co tak na mnie patrzysz? Miłość? Chyba sobie kpisz. Żartujesz? Rozum ci odjęło? Krasnale ukradły? Ja miałbym kochać tak nędzną, bezwartościową, jedną z wielu marionetkę, jak ty? Ja? Władca kukiełek? Pan teatru? Nie rozśmieszaj mnie. Żadna z twoich cech nie jest choć tyćke wyjątkowa. Charakter? Nudny. Wygląd? Przeciętny. Cały jesteś nad wyraz przeciętny. To była zwykła zemsta, Pines.-powiedział wyjątkowo bez emocjonalnym tonem, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Nawet pogardy. Z oczu zaczęły mi płynąć łzy. Początkowy płacz powoli przemieniał się w szloch. Wydawało mi się, że jest on słyszalny w całym miasteczku, jednak mimo to, nie potrafiłem przestać, co więcej płakałem coraz głośniej i bynajmniej nie było to tak uroczę jak u dziewcząt w filmach. Co, więcej mnie nikt nie przytulił. Nikt też nie uspokoił.
-Nie becz, aż taka baba z ciebie, Pines?-spytał lodowato.
Moje serce złamało się boleśnie na pół, a z każdym jego słowem czułem jakby łamało się coraz bardziej i bardziej, na liczniejsze kawałki, stając się czymś w rodzaju puzzli. Jednak moje mógł złożyć tylko on. Jednak mój jedyny sens marnego żywota, właśnie wstał z kanapy.
-Wychodzisz?-spytałem łamiącym się tonem, który wydawał mi się odległy. Jakby tak naprawdę nie był mój.
-Raczej, odchodzę. Gra się skończyła, pakt również, misje zaliczyłem. Jesteś wolny, rób co chcesz.-odparł chłodno idąc w stronę drzwi.
Błagam spójrz na mnie, może jednak mnie kochasz? Błagam spójrz. Błagam. Kochaj. Błagam nie odchodź zrobię wszystko. Chociaż na mnie spójrz. Nie zostawiaj.
-Błagam..Nie odchodź.. Zrobię wszystko.-jęknąłem wstając. Mój chód był nie równy, podobny do pijackiego. Jednak co się dziwić nogi miałem jak z waty, oddech nierównomierny, w głowie pulsowanie.
-Po co, Pines? Już cię nie potrzebuję.-mruknął otwierając drzwi.
Cios. Upadłem na kolana, chowając twarz w dłoniach.
-A, no i właśnie...Zapomniał bym, przepraszam, że zniszczyłem ci życie, Dipper..-dodał zamykając drzwi.
Zostałem sam.
Sam.
On odszedł.
Nie kocha mnie.
Nie kochał.
Mable nie żyje.
On odszedł.
Skuliłem się na podłodze, czując kolejne łzy spływające po polikach, czując jak drżę.
-Może wróci..Może wróci..Kocha mnie..Wróci..-powtarzałem w kółko, łamliwym głosem, jak jakąś pieprzoną mantrę.
Chociaż znałem prawdę.
Nie wróci.
Przecież, nawet nie zaszczycił mnie jednym spojrzeniem.
Nie kochał mnie..
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top