VI
-Jesteś mi potrzebny.-oznajmił krótko nachos, zakładając nogę, na nogę. Zacisnąłem mocniej palce na białej filiżance z pysznym energetycznym płynem, którego nazwę zwyczajową określano jako KAWA. Gdybym miał siłę Hulka, szkło, byłoby już tylko ostrym proszkiem, podobnie zresztą jak noga krzesła, o którą nerwowo uderzałem stopom. Stuk, stuk, stuk. Pomieszczenie kuchenne okalał ten zły rodzaj ciszy, negatywny, a poważna atmosfera wypełniała powietrze, robiąc z niego gęstą zupę.
-Czy możesz do cholery przestać i mi w końcu z łaski swej najwyższej odpowiedzieć?- warknął zirytowany demon, przeczesując swoje już i tak nad wyraz ulizane kudły..znaczy włosy. Piękne są. Niczym u aniołka. Lucyfera.
Upiłem kolejny łyk kawy, z wielkim bólem stwierdzając, iż napój spotkał okrutny koniec. Skończył się. Już nikt nigdy nie zasmakuje jego cudownego aromatu.. No chyba, że zrobi nową kawę. Odłożyłem kubek marszcząc brwi, po czym nie chętnie spojrzałem na demona.
-Nawet nie wiem, czego ma dotyczyć ta umowa, Cipher.
-Nie ma takiej potrzeby, po prostu się zgódź i tyle. Wszyscy szczęśliwi. Ty, ja, jednorożce.-odparł zmieniając ułożenie nóg.
-Nie lubię jednorożców-burknąłem, po chwili uniosłem brew wybuchając śmiechem-Masz mnie za idiotę? Nie zgodzę się na układ bez znania jego zasad. Chcesz moje ciało. Własność prywatna. Teren monitorowany. Wara.-dodałem przybierając z powrotem minę zadufanego w sobie smarkacza.
-Nie masz wyboru~wynucił.
Spojrzałem na demona. Oczy. Szaleństwo. W jego oczach dało się zauważyć tą szaleńczą iskrę. Przełknąłem nerwowo ślinę. Ma asa. Widać to. Widać wyraźnie. Szczerzy się. Śmieje się. Kurwa. ON. MA. ASA. Postanowiłem jednak zachować udawany spokój.
-Zawsze jest jakiś wybór. Zwłaszcza u ludzi. Jesteśmy istotami stadnymi, jednakowoż w dzisiejszych czasach, bardziej stawiamy na indywidualizm. Ponadto jako katolicy wierzymy, że Bóg da...
-Nie filozofuj!-przerwał mi naglę wkurwiony, waląc pięścią w stół, który w ostateczności zadziałał jak okres półtrwania i rozpadł się na pół. Chyba nawet jego cierpliwość do mej cudownej osoby ma jakieś granice.
-Nie niszcz mebli.-mruknąłem cicho, odsuwając się lekko krzesłem w tył. Tak dla bezpieczeństwa, gdyby stół nie miał być jedyną rzeczą jaką uszkodzi blondyn. Chłopak, jednak to zignorował, a na jego lico wparował psychopatyczny wyszczerz, godny horrorów klasy B.
-Jedno słowo, Sosenko najdroższa. SIOSTRA.
Zamarłem. Demon nie musiał nic więcej dodawać. Wyciągnąłem do niego drżącą dłoń. Nie wiem co sobie wtenczas myślałem. Dobra. Nic nie myślałem. Mogłem zadać jedno głupie pytanie "Co Mable?". Tymczasem było już za późno. Cipher uścisnął moją rękę. Pakt został zawarty. Niebiesko-złote światło wypełniło swym palącym blaskiem pomieszczenie. Przymknąłem oczy. Właśnie podpisałem nieprzymusowo swój własny akt zgonu. Wyrok. I to najgorszy wyrok.
Jednak czy każde zdarzenie ma tylko jedno oczywiste dno?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top