Rozdział I
♪Time falls away but these small hours, these small hours still remain♪
W pokoju na trzecim piętrze sierocińca na szóstej ulicy w Nowym Jorku bardzo rzadko było cicho. No chyba, że Dean zasnął nad stertą kartek, wtedy stukanie, pukanie, wiercenie na te kilka godzin ustawały. Następnie wracały, gdy zrywał się na równe nogi, bo dostał kolejnego olśnienia i już planował nowy wynalazek. Tak jak na przykład teraz.
– Podaj mi klucz numer 25. – powiedział do swojego współlokatora, który jeszcze w piżamie opierał głowę na jednej ręce.
Ten podał mu to co leżało na wyciągnięcie ręki, nie był pewien czy to w ogóle ten klucz; zresztą Dean i tak trzy razy jeszcze zmieni zdanie. Powinien się cieszyć, ostatniej nocy blondyn spał całe sześć godzin, a był to rekord w tym miesiącu. Walker nie należał do śpiochów, ale cholera, spać musiał, z tym tu obok się nie dało. Gdyby jeszcze to jego tworzenie miało miejsce tylko w ciągu dnia, gdy dajmy na to on jest na treningu koszykówki, nie miałby nic przeciwko zagraconemu pokojowi, niech sobie nawet wykorzysta jego część (co zresztą od dawna robił), ale w nocy ma być cisza. Czemu nie mógł w nocy tylko planować, zapisywać te wszystkie dziwne projekty w zeszycie, tego nie wiedział. Każda próba rozmowy z nim wyglądała jak monolog. Jego głowa najwyraźniej nie dopuszczała nikogo innego do siebie.
– A teraz poproszę wkrętak krzyżowy.
O kurcze, rzeczywiście to musiał być jakiś jego dobry dzień, bo nawet się zwrot grzecznościowy pojawił. Gordon wykonał polecenie i wrócił do łóżka doskonale wiedząc, ze Dean nawet tego nie zauważy. Wtulił się w poduszkę próbując złapać choć kilka minut drzemki przed dzisiejszym dniem i wykorzystać fakt, że współlokator jeszcze nie chwycił za młotek. Wiercenie skutecznie mu to uniemożliwiło. I znów dostanie ochrzan od trenera, że wygląda jak ostatnie nieszczęście. Uwielbiał sport, a koszykówkę kochał najbardziej. Odkąd znalazł się w sierocińcu nie odstępował piłki na krok, ćwiczył kilka godzin dziennie odreagowując wyzwiska i obelgi, które rzucano w jego stronę w szkole. I to tylko dlatego, że był czarnoskóry. Skupił się zatem na ćwiczeniach i wkładał w to całe swoje serce. Może to dlatego jeszcze tolerował Deana; oboje mieli pasję. Ziewnął przeciągle, rozciągnął się i wyskoczył z łóżka udając, że wcale nie pada na twarz.
– Śniadanie będzie za dziesięć minut Squirrel. – poinformował blondyna i nie otrzymując odpowiedzi machnął ręką zostawiając go samego. Co jak co to miało swoje plusy. Zawsze mógł mieszkać w pokoju z Garthem, który nigdy paszczy nie zamykał.
W korytarzu minął się z Samem, który kierował się do ich pokoju. Odkąd tylko znalazł się tutaj, w domu dziecka, nie odstępował jego współlokatora na krok. Jakby serio byli do siebie przywiązani jakimś niewidzialnym sznurkiem. Dean potarł zmęczone oczy i wrócił do śrubokręta numer pięć. Podskoczył, gdy na jego biurku znalazło się jabłko.
– Wziąłem dla ciebie jakbyś jednak nie zszedł na śniadanie, czego prawdopodobnie i tak nie zrobisz.
Sam oparł się o framugę drzwi zaplatając ręce na piersiach.
– Hej, Sammy, dzięki. – powiedział wgryzając się w owoc.
– Daj mu trochę pospać, Gordonowi, serio on niedługo zamieni się w zombii.
– Oj tam, po śmierci się wyśpi. Niech korzysta z życia garściami. – rzucił blondyn nie odrywając wzroku od metalowej konstrukcji.
Kolejne wspaniałe dzieło tworzyło się z jego wyobraźni. Dzieci w jego wieku; w sumie już młodzież, bo gdy nazwiesz szesnastolatka dzieckiem, szybko się do ciebie nie odezwie; wychodziły z przyjaciółmi na dwór, spędzały czas na mieście, włóczyły się po dziwnych miejscach pokazując, że już są prawie dorośli. Dean natomiast był inny i nie tylko z powodu mieszkania w sierocińcu, po prostu ciekawiły go zupełnie odmienne rzeczy. Gdy rówieśnicy ze szkoły bawili się na kolejnej imprezie on spędzał czas w bibliotece albo na wykładach, które odbywały się na pobliskim uniwersytecie. Jedno w życiu wiedział na pewno, ma smykałkę do tworzenia. Jego pierwszym wynalazkiem była zabawka dla Sama, która automatycznie zaczynała się świecić gdy tylko chłopiec się budził; bał się ciemności i strasznie płakał. Blondyn nie umiał wytłumaczyć skąd wzięła się jego więź z tym młodszym o cztery lata kościstym chuderlakiem. Kiedy po raz pierwszy go zobaczył dosłownie poczuł się jak starszy brat, coś w jego głowie kazało mu się nim opiekować. Poczuł wtedy coś bardzo dziwnego, ale z czasem zapomniał o tym zamieniając inność na miłość.
Sam przewrócił oczami i podszedł do biurka klepiąc go po ramieniu.
– Ale o rozmowie po południu pamiętasz, prawda?
Dean udał, że nie słyszy pytania, odchrząknął i wyrzucił ogryzek jabłka za siebie idealnie trafiając do kosza.
– Widziałeś?! Rzut za trzy... – ostatni wyraz wypowiedział szeptem czując przewiercający go wzrok przyjaciela. Ten obrócił go na krześle obrotowym przodem do siebie.
– Hej, ja wiem, że straciłeś już nadzieję na adopcję bo czas leci, ale wierzę, że gdzieś tam są ludzie którzy chcą cię pokochać. Musisz im tylko na to pozwolić.
– Ta, jasne. Gdyby mnie kochali, to by mnie nie zostawili pod drzwiami. - odetchnął głęboko - Wiem, że chcesz pomóc i doceniam to, naprawdę, ale to koniec. Nie chcę żadnych rozmów, mam części i narzędzia. To moja przyszłość. – uniósł głowę by spojrzeć mu w oczy. – A ty za to masz dać z siebie wszystko jasne? Będę trzymał kciuki.
Pstryknął go w nos i zaczął pakować książki do plecaka.
– Ale...ja nie chcę cię zostawiać. – usłyszał za swoimi plecami.
Zacisnął dłonie na materiale plecaka i z trudem przełknął napływające łzy. Odwrócił się i przytulił mocno przyjaciela, który oplótł go ramionami.
– Ja też nie chcę Sammy, ale choćby nie wiem co się działo zawsze będziesz moim bratem. – starł knykciami krople z jego policzków. – No, dość mazania się. Lekcje czekają, leć po swoje rzeczy urwisie! – poczochrał mu czuprynę ciesząc się, że się uśmiechnął.
Chwilę jeszcze wpatrywał się w miejsce gdzie stał chłopiec myśląc o czymś intensywnie. On też oczywiście nie chciał się rozstawać, ale spójrzmy prawdzie w oczy, dwunastolatek ma trzykrotnie większe szanse na znalezienie nowego domu od szesnastolatka z buntowniczą i introwertyczną osobowością. Sam był nieco nieśmiały ale tylko z początku, potem dosłownie rozkwitał, było go wszędzie pełno, zarażał śmiechem i sprawiał, że automatycznie dostawało się zastrzyku energii. Takie dziecko ze święcą szukać i blondyn miał świadomość, że prędzej czy później zostanie tutaj kompletnie sam. Potrząsnął głową jakby chcąc odgonić złe myśli, włożył na siebie trochę przydużą skórzaną kurtkę (jego znak rozpoznawczy) i słysząc głos przyjaciela na korytarzu wyszedł z pokoju z bólem zostawiając rozpoczętą pracę.
Wyróżniał się na tle rówieśników również tym, że lubił chodzić do szkoły. Oczywiście, były przedmioty, które sprawiały, że miał ochotę puścić pawia jak na przykład literatura; nielogiczne i totalnie porąbane teksty najczęściej o gościu śpiewającym pod balkonem swojej ukochanej ckliwe pieśni, które najmniejszego sensu nie miały. Nie no, bardzo romantyczne. Chyba serio urodził się nie w tych czasach co powinien, bo romantyzm postrzegał zupełnie inaczej. Kochał za to te bardziej ścisłe, fizykę i matematykę. Masz wzór - działasz. Nic szczególnego, a jednak on dostrzegał w tym wszystkim nutkę magii. Skąd wiadomo jaki wzór? Jak go przekształcić by pasował do reszty? To już nie było takie proste, ale to akurat Dean uważał za zaletę.
Pożegnał się z Samem przed wejściem, do swoich zajęć miał jeszcze trochę czasu. Nie musiał tak szybko tutaj przychodzić, ale odprowadzanie chłopca już dawno stało się nawykiem. Usiadł pod swoim ulubionym wielkim dębem i jak zwykle wyciągnął z plecaka zeszyt, z kieszeni ołówek i uruchomił wyobraźnię. Do skończenia obecnego projektu będzie potrzebował kilku nowych części, dlatego postanowił po lekcjach podskoczyć na złomowisko Benny'ego. Facet cholernie się wkurzał jak ktoś bez pytania wchodził na jego posesję, ale blondyn był na tyle zwinny, że jeszcze ani razu go nie przyłapał. Bez tego prawdopodobnie nie miałby z czego składać swoich wynalazków.
– Fuj, to ohydne.
– Dziwak!
Dean podniósł głowę dostrzegając grupkę chłopaczków rzucających wyzwiskami w kogoś, kto klękał teraz na trawniku i nad czymś się pochylał. Gdy banda zrobiła się bardziej agresywna, patrz w ruch poszły czubki butów, zerwał się z miejsca i rozpędził stado. Skórzana kurtka i sława buntownika przydawały się w takich oto sytuacjach. Gówniarze o mały włos nie posikali się w gacie widząc go biegnącego w ich stronę. Wystarczyło parę sekund by zniknęli gdzie pieprz rośnie. Spojrzał na bruneta, który wciąż trzymał ręce w trawie i gdy przykucnął obok niego dostrzegł małą żabkę wtulającą się w dłoń.
– Nic ci nie jest ? – zapytał nie wiedząc dlaczego szeptem.
– Nie, na szczęście są mocni tylko w gębie. Chcieli się na niej po wyżywać, otoczyli ją i trącali patykiem, nie mogła nawet uciec. Dobrze, że akurat przechodziłem tędy. – pogłaskał ją kciukiem po główce. – I dziękuję za pomoc Dean.
Blondyn zmrużył oczy.
– Aż tak jestem sławny, że wszyscy znają moje imię?
– Image zobowiązuje. A tak na serio, mamy razem fizykę, ale ja raczej rzadko się odzywam więc wiele osób nawet nie wie, że jestem w klasie. Czasami mam wrażenie, że pan Doobley również. – wziął delikatnie żabkę w obie dłonie i podniósł się z ziemi. – Podałbym ci rękę, ale jest cała w śluzie. Byłoby to najgorsze przywitanie w historii przywitań.
– Może nie najgorsze, ale na pewno oryginalneee... – przeciągnął ostatnią literę rzucając się w stronę plecaka bruneta z którego o mały włos nie wyleciały książki. Zasunął zamek. Zachichotał pod nosem słysząc jęk.
– Boże, niezdara ze mnie. Czasami za szybko robię, a za wolno myślę. Dziękuję po raz drugi.
Dean chwycił swoje rzeczy z chodnika i skinął głową na zwierzątko.
– Co chcesz z nią zrobić ?
– Zabiorę do higienistki, ona powiadomi najbliższego weterynarza. Zastanawiałem się czemu nie ucieka skoro już miała kilka możliwości, ale wydaje mi się, że coś się jej stało w tylną kończynę. – posmutniał automatycznie.
– Odprowadzę cię, mam jeszcze czas przed zajęciami, a nie chcę żebyś ty sobie coś uszkodził, niezdaro.
Niebieskooki przewrócił oczami i to wtedy zwróciły one uwagę Deana. Nie często skupiał się na barwach, jego wynalazki miały być funkcjonalne, a nie stylowe. Używał części znalezionych na złomowisku, które już dawno pokryła rdza. Według niego miały swój urok. Coś go chwyciło i pogłaskał opuszkiem palca płaza, który jeszcze bardziej wtulił się w ciepłe dłonie.
– Lubi cię, w sensie na razie twój palec, ale zrób tak jeszcze kilka razy a dołączysz do grona jej przyjaciół.
Blondyn roześmiał się.
– To dopiero byłaby znajomość.
– Castiel.
– Słucham?
– Mam na imię Castiel. Ja znam twoje imię, więc należało się przedstawić.
– A zatem, miło cię poznać.
Brunet odwzajemnił uśmiech i ruszyli razem do gabinetu. Przeszli przez pusty dziedziniec i skręcili w prawo by tylnym wyjściem przedostać się do drugiej części budynku.
– Skąd wiesz tyle o zwierzętach? Mam na myśli o ich opiece.
– Mój tata był weterynarzem. Całe dzieciństwo spędziłem w jego przychodni pomagając mu przy różnych przypadkach. Sam mam też sporo zwierzaków, dwa psy, trzy koty, świnkę morską, rybki; zastanawiam się nad kangurem ale tutaj w grę wchodzą przepisy, pozwolenia i tak dalej.
– Czekaj, masz na myśli takiego prawdziwego kangura z torbą na brzuchu??
Castiel zachichotał.
– A niby są jakieś inne? – nagle w jednej sekundzie jego wyraz twarzy zmienił się nie do poznania. – Wiesz, jeśli mam przestać nawijać to tylko powiedz. Ja wiem, że zwierzęta nie są super ciekawym tematem do rozmowy i w ogóle...
Dean zatrzymał się automatycznie wbijając wzrok w nowego znajomego.
– Hej, spokojnie. Jesteś pierwszą osobą, która rzeczywiście ma jakieś hobby. To jest extra, bo widać, że to kochasz. Nigdy więcej nie przepraszaj za to, że jesteś w czymś dobry, jasne?
Chłopak zrumienił się lekko.
– Jasne. Jedni lubią opiekować się małą żabką, a drudzy konstruować - ruszył do przodu i kontynuował gdy blondyn zrównał z nim kroku - Widzę jak na lekcjach rysujesz coś w zeszycie, jesteś tym pochłonięty tak bardzo, że pan Doobley dał sobie spokój z tobą. I tak wie, że rozumiesz ruch jednostajnie coś tam. Jak już się domyśliłeś ja nie przepadam za fizyką. Ostatnio gdy wybiegałeś jak oparzony z klasy wypadła ci kartka z rozrysowanym ludzkim mózgiem. Przyniosę ci ją jutro.
Zdecydowanie nawijał jak katarynka.
– Dzięki. Spieszyłem się wtedy na...
To był dzień jego ostatniej rozmowy adopcyjnej po której raz na zawsze obiecał sobie, że to koniec. Nie biegłby gdyby nie to, że pani Mills zdarłaby z niego skórę za kolejne spóźnienie. Zdawał sobie sprawę, że jej bardzo zależy na podopiecznych, dlatego zrobił to tylko i wyłącznie dla niej.
Odchrząknął wracając do rzeczywistości. Nieprzyjemny dźwięk dzwonka rozbrzmiał w korytarzu. Uczniowie zaczęli opuszczać sale, zrobiło się gwarno. Castiel spojrzał w kierunku drzwi.
– To jeszcze raz dziękuję za pomoc i widzimy się jutro na zajęciach.
– Tak, dokładnie. – zacisnął dłonie na ramiączku plecaka. – I nie ma za co, jakoś muszę wykorzystywać image buntownika. W takim razie do zobaczenia.
Castiel delikatnie, by nie zrobić nic żabce, pomachał dłonią na pożegnanie i zapukał do pani Pomfrey. Dean kierując się do swojej sali odwrócił się w drodze by jeszcze raz zerknąć na bruneta. Był uroczy, to trzeba było przyznać. No i nieco inny, odstawał od całej reszty osób w jego wieku, tak jak on. Zaśmiał się w myślach przypominając sobie, że przecież postrzega romantyzm inaczej niż jest on przedstawiany w filmach, a jednak odtwarza właśnie jedną z najbardziej ikonicznych scen.
♪♪♪
Cztery lekcje, które miał dzisiaj w planie minęły bardzo szybko. Może dlatego, że umysł zajmowało mu wiele innych rzeczy, na pewno ważniejszych niż rozbiór atomu czy wojna secesyjna. Podczas czterdziestopięciominutowego monologu na temat jak to Unia nie lubiła Konfederacji i vice versa, na ostatniej stronie w zeszycie zapisywał, których części mu jeszcze brakuje do skończenia modelu. Obecnie sen z powiek spędzał mu prototyp pieczątki automatycznej. Konstrukcja miała w zamyśle po uruchomieniu sama składać pieczątki na dokumentach, kartka po kartce. Wpadł na ten pomysł lądując na dywaniku u pani Mills po kolejnej skardze ze strony Walkera. Fakt, wtedy akurat przesadził i mógł go zapytać zanim pożyczył sobie jego materac, który już nim niestety nie był. W każdym razie zmęczona tego dnia kobieta wyżaliła mu się w trakcie reprymendy, że papierkowa robota jest okropna. Chciał w ten sposób przeprosić za to, że to z nim ma ona największe problemy.
Jak zwykle wyskoczył z sali pierwszy jak tylko usłyszał dzwonek i skierował się do wyjścia. Przeskakując schodki o mało nie wpadł na malutką dziewczynkę, której plecak był zdecydowanie większy od niej samej (może jakieś chorągiewki by się przydały). Potrząsnął głową i już chciał zrobić krok do przodu gdy drogę zatarasował mu Sam, z miną której bardzo nie lubił oraz rękoma zaplecionymi na piersi, ich też nie lubił.
– Oczywiście tak bardzo spieszysz się na rozmowę, prawda?
Dean przewrócił oczami i westchnął.
– Sam, błagam cię, nie zaczynaj. Wszystko ci już rano powiedziałem i zdania nie zmienię. Koniec kropka.
– A ja nie przyjmuję tego do wiadomości. Koniec kropka.
– No to masz problem, a teraz wybacz jestem zajęty. – próbował go ominąć, ale ten nie dawał za wygraną.
– Dean proszę cię. Przecież ja to robię dla ciebie, dla twojego dobra. A co jeśli właśnie to jest ta rodzina, ta jedna która chce cię adoptować. I ty marnujesz taką szansę, przecież...
Nie pozwolił mu dokończyć.
– STO DZIEWIĘĆDZIESIĄT SIEDEM! – krzyknął. – Dokładnie, co do jednej, tyle ich było. I żadna, żadna rodzina mnie nie chciała! – zagryzł dolną wargę. – Więc nie mów mi że tracę jakąś szansę. Po prostu nigdy jej nie dostanę i tyle! Zdarza się. Życie. – starł rękawem łzę. – Nie mam zamiaru przekraczać dwustu. Nie mam na to siły.
Splecione ramiona Sama zamieniły się teraz w postawę jakby sam siebie obejmował. Spuścił wzrok w dół.
– Przepraszam, chciałem dobrze...
Dean przyciągnął go do siebie przytulając.
– No przecież wiem. A teraz nie róbmy widowiska, wyczerpaliśmy limit mazania się jak na jeden dzień. Spadamy stąd.
Znów przeczesał mu włosy i trącił łokciem. Sam pociągnął nosem i ruszył za nim.
– Ale idę z tobą do Benny'ego.
– Hola, hola, nie ma mowy. Nie będę cię niańczył, poza tym to nie miejsce dla dzieci.
Teraz to on oberwał kuksańca w bok.
– Jak mnie nie weźmiesz nie dam ci spokoju wiesz z czym. Jak również wiesz, że jestem do tego zdolny.
– Szantażysta się znalazł. – blondyn przewrócił oczami. – Ale niech ci będzie, tylko trzymasz się blisko mnie i niczego nie dotykasz.
– Tak jest bracie.
Dean uśmiechnął się pod nosem. Tak, urwis potrafił być wkurzający i nie do zniesienia, ale prawda była taka, że bez niego świat wydawałby się szary i nijaki. A tak, od czasu do czasu jakieś kolory się pojawiały i chłopak coraz częściej je doceniał. Błękit to taki ładny kolor. Niebo, woda, oczy...
– No idziesz czy nie? – krzyknął Sam i wtedy dopiero zorientował się, że został w tyle. Dołączył do niego i skręcili w stronę parku. Największe złomowisko w mieście znajdowało się zaraz za nim.
Kawałek dalej Gordon Walker kończył właśnie jeść jabłko, które zabrał ze stołówki. Rzucił ogryzek za siebie i po upewnieniu się, że go nie widzieli ruszył za nimi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top