Wilcza Rossa - XVIII
Kai pełny zmęczenia zaniósł mnie do bezpiecznego miejsca. Leżałam wyczerpana spoglądając na moje stopy. Nie liczę na żaden cud... Ledwo przytomna zauważyłam ogniste ściany pomieszczenia. Pokój Kai'a wypełniała krwista czerwień, przypominała płomienie i pożar. Zmęczona przymykałam powieki, nie miałam siły na jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. Jedyne co mnie pocieszało to fakt, że żyjemy. Nic gorszego w życiu człowieka nie spotka niż śmierć kochającej osoby. Z cudem uratował siebie jak zarówno i mnie. Oboje straciliśmy zdrowie, jednak nadal tu jesteśmy. Nic poważnego nam się nie stało... Mogę jedynie tak mówić, Kai jest w gorszym stanie. Strach nawet o tym pomyśleć a co dopiero zobaczyć. Chciałam za wszelką cenę zapomnieć widoku zranionego chłopaka, który niósł mnie na rękach. To z mojej winy jest teraz ranny, mógł uciec. Wciąż pamiętam naszą kłótnię i wszystkie emocje. Wyrzuty sumienia dręczyły mnie, a co jeśli coś mu się teraz stało. Uchyliłam powieki i zerknęłam na pokój, nie znalazłam przyjaciela. Po chwili usłyszałam dźwięk otwierających drzwi, spojrzałam w ich stronę. Patrzyłam z bólem na ledwo chodzącego bruneta. Wolnym krokiem podszedł i usiadł na łóżku. Brązowe oczy próbowały mnie pocieszyć. Zwróciłam uwagę na jego dłonie, w których trzymał bandaże. Zrozumiałam co ma na myśli. Kiwnęłam powoli głową, rozwinął materiał odkładając na prawą stopę. Robił to delikatnie, nie chciał sprawić mi bólu. Nie ukrywam, że musiał go dobrze zawinąć, przygryzłam dolną wargę. Oparzenia bolały co raz bardziej, z trudem powstrzymywałam łzy. Kai zauważył moje cierpienie, odpuściłam uwalniając ból. Mocno zacisnęłam powieki, dokończył swoją pracę. Poczułam chwilową ulgę... Chłopak chwycił moją obolałą dłoń i zawiązał ją dookoła materiałem. Dla mniejszego bólu wisiała na mojej szyi. Położył delikatnie dłoń na moim policzku, nie przestawał pocieszać spojrzeniem.
- Wybacz, ale to konieczne... - otworzyłam oczy, jego twarz była pełna smutku.
Chciałam zdobyć jego uśmiech, bezskutecznie. Ból wydzielany przez policzek powstrzymywał mnie. Zbliżyłam się do chłopaka, zaczął obwijać moją twarz. Straciłam wzrok na lewe oko, bandaż przysłaniał ranę. Zawiązany materiał dookoła głowy przesiąkał moimi łzami. Mój wzrok spoczął na jego dłoniach.
- Nie mogłem zapanować nad ogniem... - przerażony spuścił głowę.
- Nie ruszaj się przez chwilę, pomogę ci... - chwyciłam pozostałe opatrunki.
Dotknęłam jego dłoni, nie było śladu po skórze. Ślamazarnie owijałam dłonie bruneta, wypływające łzy chłopaka wyrażały ból. To było konieczne, nie mogłam patrzeć na cierpienie przyjaciela. Starałam się robić to jak najłagodniej. Milczenie wypełniało pokój a spojrzenie tłumiło przygnębienie. Nie miałam odwagi patrzeć mu w oczy. Zakończyłam bandażować dłonie, przybliżyłam się do jego ramion. Z ostrożnością zakończyłam pracę, ramiona były już bezpieczne. Następnym ciosem dla mnie są nogi, głównie stopy. Wyglądały lepiej niż moje, nadal zapłakana patrzyłam na rany. Zawinęłam kokardkę materiału, nie wiem jak udało mi się to zrobić jedną ręką. Teraz najgorsza męka.
- Kai, czy możesz... - zerknęłam na jego koszulkę odsuwając się dalej.
Zdjął ostrożnie bluzę odkładając ją po czym złapał za koniec koszulki. Ściągnął powoli ubranie, poczułam narastające ciepło. Spojrzałam na jego tors, ciepło narastało. Wciąż trzymałam bandaże, lecz nie mogłam dokończyć pracy.
- Coś nie tak? - jego serdeczny uśmiech rozwiał cały smutek.
Otrząśnięta podsunęłam się do niego. Byłam przechylona do przodu do granic możliwości. Zaczęłam od szyi a zakończenie znajdowało się powyżej pasa. Przeprowadzałam właśnie opatrunek za jego plecami gdy nagle upadłam powalając go. Uśmiech zamaskował jego łzy, zarumieniłam się bardziej. Zakłopotana patrzyłam w jego oczy, spoglądał na mnie rozmarzony. Moje spojrzenie błąkało się po pokoju. Leżąc na jego klatce piersiowej dziwnie się czułam. W żaden sposób nie mogłam się od niego oderwać, zostałam otulona mocnym uściskiem. Skierowałam szybko wzrok na spokojne oczy, poczułam mocniejszy nacisk na plecy. Wgnieciona w chłopaka milczałam, nie wiedziałam jak zareagować. Wszystko przerwał nieproszony gość...
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam... - zaśmiał się, spojrzałam szybko na Marcela.
Odskoczyłam jak oparzona od bruneta, zakryłam twarz dłonią. Myślałam, że spalę się ze wstydu...
- Marcel czy ty kiedykolwiek nauczysz się pukać! - wściekły Kai krzyknął do drzwi.
- Wybaczcie zakochani, ale miałem was... Dlaczego jesteście ranni? - zorientował się szybko podbiegając do nas.
- Mieliśmy małe komplikacje... - poirytowany uśmiechnął się, przez palce obserwowałam Kai'a.
- Na szczęście nic wam nie jest. Wiecie może co się stało z puszczą na wyspie? Wszędzie unosi się dym a rośliny wyglądają fatalnie... - Marcel zapytał podejrzliwie.
Odkryłam lekko oko i spojrzałam na Kai'a. Nie krył zakłopotania, uwagę czarnowłosego odwrócił mój bandaż.
- Kiarra, coś ty znowu nawyprawiała? Wcześniej kolano, a teraz oko i ręka! - podparł się ramionami.
- Ja... - szukałam ratunku u bruneta, przeszywający wzrok Marcela pogłębiał się we mnie.
- Kiarra została... jakby to powiedzieć... lekko zraniona w policzek, a z okiem na szczęście wszystko w porządku. - Kai uratował mnie przed problemem.
- Skoro tak uważasz to co zrobiłaś z ręką? - na jego pytanie znałam odpowiedź.
- No... w puszczy wpadłam w pułapkę, taki wielki, wykopany dół, o resztę nie musisz chyba pytać... - uśmiechnęłam się zwycięsko, próbowałam zamaskować rumieńce.
- Dobrze, ale i tak wam nie wierzę... Widzę na waszych ciałach liczne oparzenia. - uśmiechnięty wrócił do wyjścia - Następnym razem postarajcie się lepiej zatrzeć ślady zbrodni... - mrugnął oczkiem i zamknął za sobą drzwi.
*Marcel*
Nie będę im przeszkadzał na drodze do miłości. Ruszyłem samotnie do głównego miejsca spotkań. Zatrzymałem się przy drzwiach, gdy usłyszałem ciekawą rozmowę. Wsłuchując się dłużej w głosy dobrze znanych mi osób postanowiłem wyjść z ukrycia. Wyszedłem i od razu wszystkie oczy były skierowane na mnie, po co tyle zachodu, widzieli mnie nie raz.
- O czym rozmawiacie? - zapytałem, niby nie słyszałem ich rozmowy...
Podszedłem do Zane'a, widziałem zaniepokojenie na ich twarzach. Domyśliłem się, że chcą zmienić temat, nie ma mowy, muszę wiedzieć o czym myślą.
- Marcel nie zrozum nas źle... - Zane bał się dokończyć, czyżby chodziło im...
- ...Chcemy uratować Cole'a. - Jay pośpiesznie zakończył, zakrztusiłem się powietrzem gdy usłyszałem jego imię.
- Przecież on jest pod wpływem Qsariusa, jak zamierzacie go ocalić... - nie byłem zbytnio ucieszony tą wiadomością, poprawnie mówiąc to wcale.
- Dzięki pewnym informacjom dowiedzieliśmy się, że to jest możliwe! - wszystko wyjaśnił podekscytowany Jay, widziałam nadzieję w jego oczach.
- Może wyjaśnicie dokładniej?
- Dzisiaj Kiarra z Kai'em mieli znaleźć pierwszy składnik na wyspie, jako, że jedyne miejsce na wyspie, w którym rośnie ta roślina zostało nie wiadomo z jakich przyczyn spalone... sami postanowiliśmy zdobyć ten kwiat... - Zane zerknął na szatyna.
Chłopak wyjął z torby leżącej na panelu głównym białą różę. Kwiat miał ciemnozieloną, długą łodygę z czarnymi, ostrymi kolcami. Płatki były białe niczym śnieg, rozłożone ujawniały swoje piękno. Liście kwiatu natomiast były jasnozielone i malutkie. Niczego nie rozumiem, do czego może służyć ten zwykły kwiat? Chwilę przyglądałem się uważnie tej roślinie. Wiele pytań przychodziło mi na myśl...
- Z tej rośliny zrobicie wywar? - zadałem pytanie odnośnie róży.
- Nie, potrzebujemy jeszcze dwóch rzeczy. Dzięki wszystkim zebranym surowcom zaczniemy pracę nad rodzajem pewnego wisiora... - jednym tchem powiedział niebieskooki.
Nie sądziłem, że on jest aż tak mądry... Czasami w ogóle nie myśli, ale to chyba nie znaczy, że jest głupi.
- I taki zwykły wisior mu pomoże? - zaskoczony spytałem.
Wspólnie pokiwali głowami, teraz to nic już nie rozumiem. Potężny Qsarius ulegnie przy pomocy zwykłego wisiorka? Nie bardzo jest to zrozumiałe, ale co ja poradzę... Zane zaczął podejrzewać moją niewiedzę na ten temat. Po chwili z jego ręki otworzyła się pokrywka. Chłopak wyświetlił hologram danego klejnotu na sznurku... on jest... robotem? Wcześniej nie zauważyłem, że jest tytanowy.
- Zane, ty jesteś... - chrząknąłem, widziałem jego spokojny wzrok.
On cały czas ukrywał to przed nami, nie wiedziałem jednak dlaczego. Przecież bycie robotem nie jest aż takie złe... w sumie, jest trochę dziwnie. Kłóciłem się z myślami, muszę dowiedzieć się o nim jak najwięcej, jego istnienie jest bardzo intrygujące.
- Androidem, inaczej zwanym Nindroid'em. - uśmiechnął się i skierował spojrzenie na Jay'a.
Chłopcy zaśmiali się, nie rozumiałem o co chodziło z tym "Nindroid'em"... A no tak, przecież on jest Ninją jak reszta jego braci.
- Dobrze wiedzieć... - uśmiechnąłem się znając pojęcie.
- Wracając do rzeczy, ten wisior nie działa jednak tak, jak wszyscy tego chcieliśmy. Osoba, która go nosi przemienia się w swoją pierwotną postać, natomiast gdy go zdejmie znów zamieni się w poprzedni stan - Zane pokazał wszystko na hologramie, wyświetlił nawet przykład z przemianą osób z wilkołaka w człowieka.
- Czyli... Cole do końca życia będzie wilkołakiem? - posmutniałem, co prawda byłem o niego zazdrosny, ale nie życzę mu takiej rzeczy...
- Nie, lecz przez dłuższy czas będzie musiał nosić ten wisior. Jeśli uda nam się pokonać Qsariusa, Cole znów będzie normalny - na twarzy Zane'a pojawił się lekki uśmiech.
- Przyjaciele, czeka nas trudna droga... - odezwał się Kai.
~~~~~~
Hejka, witam i siemka :D! Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego rozdziału rozumiecie dalsze cele bohaterów ;* Tak, niedługo powróci do akcji Cole... Widziałam jak niektórzy się skarżą, że go nie ma xD Jak obiecałam, dodam niedługo następny :D Przepraszam także za małe potknięcia typu powtórzeń lub literówek ;D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top