Rejterada

Kiedyś pomyślałem o tym, by napisać one-shota z Fullmetal Alchemist. Zamierzałem napisać o Royu i Hughesie, a potem pomyślałem, że mógłbym napisać opowiadanie, którym podbiłbym sobie ocenę z polskiego, dlatego powstało coś między fanfikiem AU a odrębnym opowiadaniem (?). Kto się zabierze za czytanie tego, niech to traktuje, jak chce. 

------------------------------------------------

Dzień był słoneczny i bezchmurny. Bez wahania można by nazwać go upalnym. Ciemny, odświętny mundur zdawał się nieznośnie lepić do przepoconego ciała. Trzy gwiazdki i dwie belki umieszczone na pagonie ciągnęły ramiona nieznośnie w kierunku ziemi porośniętej godną pożałowania psią trawką. Kręgosłup zaczynał boleć z każdą mijającą chwilą stania na baczność w równym szeregu. Kolana zdawały się mieć dość utrzymywania całego ciężaru ciała i poczucia winy, które ogarniało mnie coraz bardziej, chciały się ugiąć. Nie mogły teraz, nie w tej chwili.

Chwili podniosłej jedynie na pozór. Śmierć nie zdawała mi się niczym podniosłym. Godna śmierć nie istniała, nie dla żołnierza. Nie liczyło się to, czy umarłeś w okopie przywalony bryłą ziemi, czy przebity bagnetem w apogeum bitwy, czy zaszlachtowano cię pod budynkiem instytutu, w którym pracowałeś. Śmierć zawsze była tak samo parszywa. Nie umiałem wmówić sobie czegokolwiek dobrego na jej temat, jednak sterty nieruchomych ciał na polu bitwy nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, co twój widok w kostnicy. Twoja twarz zastygła w wyrazie determinacji, jakbyś miał coś kluczowego do wykonania, coś ważnego do przekazania, ale nóż wbity w bok skutecznie cię zatrzymał.

Nie pierwszy raz brałem udział w pogrzebie wojskowym, ale twój był inny. Nie umiem nawet powiedzieć, dlaczego tak uważałem. Żołnierze, stojący w równym dwuszeregu nad twoją mogiłą, wydawali się kompletnie pozbawieni ducha. Nie ronili łez, nie jedną śmierć swojego towarzysza mieli już za sobą. Zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na krzyki twojej niedużej córeczki, która jeszcze nie potrafiła zrozumieć, co się dzieje. Twoja żona nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że winiła mnie za to, co się stało. Sam jej widok w żałobnym stroju wydawał mi się abstrakcyjny. To, że nie stałeś tuż obok niej, było wręcz nienaturalne. Nie widywałem często twojej rodziny, wydawało mi się, że nie życzyłeś sobie tego, ale jeżeli już trafiła się przypadkiem ku temu okazja, zawsze towarzyszyłeś swojej żonie i córce – pogodnym, uśmiechniętym i bezpiecznym przez wszystkim. Zazdrościłem im wtedy, bo mnie nie wolno nigdy było tak bardzo się z tobą spoufalić. Zazdrościłem im teraz, ponieważ mogły tak otwarcie okazywać smutek po stracie.

Grudki ziemi powoli przykrywały trumnę z wymalowaną na niej flagą. Niegłośny, a jednak przerażająco dobitny, rytm wymazywania kogoś z doczesnego świata, który dla mnie zastygł w anhedonicznym bezruchu. Na razie czas w nim nie płynął i pewien byłem, że prędko nie wznowi swojego biegu. Nawet jeżeli słońce zacznie zachodzić za kilka godzin, a potem znowu wzejdzie, i tak od nowa, i od nowa, ja nadal będę egzystować w tej martwej pętli ostatnich wydarzeń.

O tym, że nie żyjesz, dowiedziałem się właściwie przypadkiem. Nie byłeś moim podwładnym, nie miano obowiązku informowania mnie o takich kwestiach. Powiedział mi o tym znajomy z Żandarmerii, bo wiedział, jak bardzo blisko się przyjaźniliśmy. Poinformował mnie też o tym, że pewnie za niedługo ktoś zjawi się w moim biurze. Oczywistym było, że rzecz ta nie mogła się obyć bez śledztwa, jednak wątpiłem, by odniosło ono jakikolwiek skutek. Wojsko pogrążało się w coraz większym bagnie, a przecież mieliśmy je z niego wyciągnąć. Dotrzeć razem na szczyt i wreszcie coś zmienić. Więc gdzie się podziałeś?

-------------------------------------------

Poznaliśmy się w odrobinę niecodziennych okolicznościach, nawet jak na nasz wojskowy żywot. Nie powiedziałbym, że spodziewałem się faktycznego wszczęcia walk z naszym sąsiadem, chociaż rosnące napięcie między naszymi nacjami jednoznacznie na to wskazywało. Wylądowaliśmy na jednym froncie, chociaż ty byłeś lekarzem, a ja zwykłym szeregowym. Byłem wtedy młodziakiem, świeżo co wciągniętym do wojska, nie spodziewałem się rzezi, która czekała na mnie na polu walki. Nie było czasu na chwycenie zimnej krwi, zanim jakaś kula świsnęła ci obok ucha, przynajmniej tak to zapamiętałem. Miałem ochotę stamtąd uciekać. Krew moich towarzyszy zmieszana z moją własną do dzisiaj nie daje mi spokojnie spać, mimo że na kolejne walki się już nie zanosiło. Nie wiedziałem, jakim cudem nie strzeliłem sobie w głowę zanim doszło do zakończenia konfliktu. Być może to przez ogólny niedobór amunicji. Niemniej jednak nie odważyłem się posłużyć również bagnetem.

Wszyscy dawali się ponieść autorytarnej propagandzie. Byłem głupi, dając się jej omamić. Pole walki błyskawicznie pozbawiło mnie wszelkich złudzeń dotyczących posunięć obecnej władzy. Odebrałem to jako siarczystym ciosem od życia. Poczułem większe zagrożenie ze strony własnego kraju niż z mierzącego do mnie cudzoziemca. Zupełnie jakby ktoś wbił mi nóż w plecy.

Do dzisiaj nie mogłem pozbyć się wrażenia, że całe starcie, w którym zmuszony zostałem brać udział, nie było konieczne. Nie musieli ginąć ludzie uważani przez nas za wrogów, nie musieli ginąć żołnierze będący marionetkami systemu i wierzący, że działają w imię dobrej sprawy. Irracjonalne rozkazy skazały nas na dożywotnią traumę, o ile nie zakończyły życia. Odmowa wykonania komendy nie wchodziła w grę, dezercja też nie. Niektórzy próbowali ratować się samobójstwem, ale traktowano to jak o zwyczajną zdradę.

Widziałem strumienie lejącej się krwi, oderwane od ciała kończyny, ropiejące rany, które nie chciały się zasklepić z powodu niedożywienia i braku warunków, żeby chociażby sterylnie je zabandażować. Albo się żyło, albo się ginęło. Na chorobę czy rekonwalescencję po przyjęciu strzału nie było czasu, nie dla armatniego mięsa. Chociaż trzymałem pewnie karabin w rękach i miałem siłę przetrwać ten bezsensowną walkę, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że tamtego dnia umarłem. Życie zdawało się dla mnie zwyczajnie skończyć. Prześladowały mnie myśli, że trafiłem do piekła, z którego nie ma wyjścia, od którego nie ucieknę już nigdy. Do dziś nie przestało mnie prześladować.

Nie mogłem uwierzyć w to, że wrogie wojska się wycofały, kiedy powiadomił nas o tym komendant. Wydawało mi się, że ledwo potrafiłem sobie przypomnieć znaczenie słowa "odwrót". Mieliśmy o nim zapomnieć, miało ono dla nas nie istnieć. Dla mnie odwrotu faktycznie już nie było.

Nie wiedziałem, jak doszło do tego, że zostałeś ranny, nigdy mi tego właściwie nie powiedziałeś. Wydawało mi się, że ktoś nie mógł znieść bólu w lazarecie i pod wpływem impulsu wbił ci w nogę skalpel. Nie widziałem tego, nie miałem ku temu okazji. Przechodząc obok namiotu, w którym zwykłeś pracować, widziałem jedynie, jak zszywałeś szerokie cięcie na własnym udzie. Nigdy potem już go nie zobaczyłem, zastanawiałem się nawet, czy nie był to jedynie wytwór świadomości, która nie umiała wyobrazić sobie już ciała pozbawionego skaz, ran, blizn, otarć, oparzeń, siniaków, strupów...

Oficjalnie walki na naszym terenie zostały zakończone, ale minęło trochę czasu zanim obóz się zwinął. Kiedy ucichły w nim odgłosy wystrzałów i krzyki dobywające się z ludzkich gardeł, choć bardziej przypominające zwierzęcy skowyt, obóz pogrążył się w nienaturalnej ciszy. Nikt, kto przetrwał tę masakrę nie mówił absolutnie nic. Jedynym ludzkim głosem, który dało się słyszeć, były narady dowództwa. Mnie zdawały się nieznośnie beztroskie, co rozniecało we mnie gniew. Wydał mi się on całkiem miłą odmianą, bo najczęściej towarzyszącym mi wtedy uczuciem był strach. Nie wiedziałem, czego się obawiałem. Nie myślałem o tym, że bałem się umrzeć. Nie bałem się o życie moich towarzyszy, nie bardziej niż o życie człowieka mijanego w mieście na ulicy. Teraz powiedziałbym, że bałem się wtedy, że moje życie pójdzie na manre. Że umrę w jakimś rowie i nie będzie ze mnie żadnego pożytku. Nie zmienię niczego w skorumpowanym świecie, nie uda mi się otworzyć ludziom oczu. Gdybym sam nie odczuł bolesnych skutków poczynań mojego kraju, nie powiedziałbym, że to, do czego się posuwał, było zwyczajnym bestialstwem. Ty również nie dostrzegłbyś tego, gdybyś nie trafił do przygranicznego lazaretu.

W każdym razie kazano mi przenieść cię do twojego namiotu i pomagać w razie czego. Nie wiedziałem, dlaczego wytypowano do tego zadania akurat mnie. Może to dlatego, że jako jeden z nielicznych wyglądałem na w miarę stabilnego psychicznie i poczytalnego. Może to dlatego, że miałem wystarczająco dużo ambicji, żeby zmyć brud pokrywający mi twarz i otrzepać mundur z zaschniętego na nim błota. Nie zmieniało to faktu, że było mi wstyd za swój opłakany stan. Byłem pewny, że nawet jeżeli wyglądałem nie najgorzej, gdy przyrównać mnie do współtowarzyszy, nadal musiałem śmierdzieć brudnym ciałem i rozkładającą się krwią. Nic, co mogłoby człowiekowi umilić czas.

Przeniosłem cię na baranach kilkanaście metrów, nie mówiąc nic. Nie wiedziałem, skąd brałem jeszcze siłę na takie rzeczy. Nie pamiętałem, kiedy miałem w ustach ciepły posiłek. Odgoniłem od siebie myśl o głodzie, niemniej jednak zaburczało mi w brzuchu, co uznałem za wyjątkowo poniżającą reakcję fizjologiczną w tamtej chwili, chociaż w obecnej sytuacji jej dźwięk nie był bardziej niespotykany niż bekanie w koszarach.

Powiedziałeś wtedy, że powinni już nas stąd odesłać, bo wszyscy pomrą z głodu. Długo nie słyszałem czegokolwiek innego poza komendą wypowiedzianą w moim kierunku, mruczanych pod nosem modlitw, czy też desperackich błagań o bezbolesny koniec. Mruknąłem w odpowiedzi. Byłem pewny, że głos by mi się załamał, gdybym chociażby spróbował odpowiedzieć zwykłe "tak". Tutaj jedynie słuchałem, nic nie mówiłem - nasłuchiwałem świstu kul, odgłosu wystrzału działa, podejrzanych dźwięków, kiedy stałem na warcie, wymienianych między sobą szeptów. Nawet w myślach nie komentowałem tego, co się działo, jakby odebrano mi mowę.

Nie zamierzałem się z tobą spoufalać, nie leżało to w moich obowiązkach. Poza tym, jak każdy szeregowy w tamtej chwili, nie byłem dobrym towarzystwem. Życzyłeś sobie jednak, żebym został, także to zrobiłem. Usiadłeś na łóżku, po czym zacząłeś do mnie mówić. Mówiłeś różne rzeczy, ale nic szczególnie ambitnego. Skomentowałeś pogodę, śmiechu warty zarost kapitana, wojskowe jedzenie czy też raczej jego brak. Nie wiedziałem, czy powinienem jakkolwiek zareagować na twoje słowa, więc po prostu słuchałem. Brzmiałeś dziwnie beztrosko, zupełnie jakbyś wrócił ze spaceru, na którym zmoczył cię deszcz, zamiast trysnął na na ciebie strumień krwi kogoś kompletnie anonimowego. Łatwo było mi to zrzucić na brak zdrowych zmysłów, wtedy uznałem, że wszyscy tutaj byli zwyczajnie nienormalni. Inaczej się po prostu nie dało.

Sam nie mogłem uwierzyć, że jakimś cudem przywiązałem się do twojej paplaniny. Nie zastanawiałem się, czy to był twój sposób na dodanie sobie otuchy, czy po prostu miałeś usposobienie gawędziarza. A jeśli tak, jakim cudem wojenny stres tego usposobienia nie zabił. Słuchałem tego, co miałeś do powiedzenia. Słuchałem żartów na temat rzeczy, z który zapewne żartować nie wypadało, narzekań na ciągnącą się wzdłuż nogi ranę.

Nie umiałem zgadnąć, ile miałeś lat. Wojna postarzała wszystkich, których jej doświadczali. Nie zastanawiałem się nad tym, co tobą kierowało. Nie rozumiałem cię, nie musiałem. Wykonywałem jedynie polecenia. Nosiłem wodę, pomagałem poruszać się po obozie, przynosiłem biedne racje żywnościowe, wykonywałem drobne zadania w szpitalu polowym. Cieszyłem się, że znaleziono mi jakieś zajęcie, bo gdybym bezsilnie siedział, pogrążyłbym się zapewne w szaleńczej apatii.

Zdziwiłeś się, widząc jednego z szarych jesiennych dni kolor moich włosów. Udało mi się wtedy zmyć większość brudu, korzystając z resztek wody zaczerpniętej z rzeki. Nie zdziwiłbym się, gdyby ostatnimi czasy zdawały się być ciemnobrązowe zamiast naturalnie jasne. Odrosły już trochę, odkąd ostatni raz je przycinano.

Trzymałem się cały czas blisko ciebie. Uprzedmiotowiłem samego siebie. Wcześniej byłem bronią, karabinem, natomiast będąc przy tobie, stałem się laską, przedmiotem cokolwiek bardziej szlachetnym, niosącym pomoc zamiast zniszczenia.

Spałem na ziemi obok twojej pryczy, czując się przy tym bezpieczniej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. W nocy nie budził mnie odgłos wystrzału, rozbrzmiewający jedynie w moim koszmarze. Przesypiałem kilka godzin, z czołem przytkniętym do metalowej nogi łóżka, ignorując nawet chłód ciągnący od ziemi. Siłą rzeczy stałeś mi się najbliższą emocjonalnie osobą, w tym bagnie, do którego, co wydało mi się przerażające, przywykłem. Nie traktowałeś mnie jak pionka rozstawionego na szachowej planszy nawet wtedy, gdy ja nie potrafiłem traktować już siebie inaczej. Nie mogłem pokusić się o stwierdzenie, że traktowałeś mnie inaczej niż innych, ale mnie tyle wystarczało, by zacząć odnajdywać liche poczucie bezpieczeństwa. To pomogło mi odzyskać trzeźwość myślenia. Utwierdziłem się w przekonaniu, że skoro jeszcze nie zginąłem, to na razie nic nie odbierze mi życia. Zacząłem zastanawiać się, co powinienem zrobić ze sobą.

Odpowiedź była dość oczywista. Nie mogąc wyrzucić z pamięci obrazów ludzi ginących przez absurdalne rozkazy i okrutny, oparty na kłamstwie autorytarny system, stwierdziłem, że musiałem wspiąć się po szczebelkach hierarchii wojskowej, aby nie dopuścić, żeby to się stało ponownie. Podzieliłem się z tobą moimi planami, chociaż nie spodziewałem się, abyś potraktował je poważnie. W końcu były to tylko czcze mrzonki przymorzonego głodem żołnierzyny. Zapamiętałem te słowa, jako pierwsze, które do ciebie wypowiedziałem, mimo że spędziliśmy ze sobą już wiele czasu. Nie wiedziałem, czy w istocie nimi były.

Odpowiedziałeś, że zamierzasz mnie wspierać i uśmiechnąłeś się. Połowę twarzy miałeś pokrytą pianką do golenia, a z zacięcia na policzku powoli sączyła się krew. Latami goliłeś się w pośpiechu przez co nigdy nie wyglądałeś schludnie, za to wąskie ranki pozostawione przez brzytwę można było liczyć godzinami.

-------------------------------------------

Twoja córka zaczęła płakać, kiedy trumnę zupełnie zakryła ziemia. Dziwiła się, jak mogli ci to zrobić. Nazwała to nieśmieszną zabawą. Przecież będąc pod ziemią, nie mógłbyś iść do pracy następnego dnia, a miałeś ważne obowiązki do wykonania. Pytała się, kiedy oddadzą jej ojca, była bliska krzyku, ale twoja żona ją uciszyła. Zawiał wiatr, który otarł łzę twojej asystentki, która zjawiła się na pogrzebie. Wszyscy mężczyźni stojący wokół mogiły oswoili się uprzednio ze śmiercią przychodzącą najczęsciej niespodziewanie i nigdy nie proszoną. Część z nich była żołnierzami, część lekarzami. Nawet sam generał, który cię znał i szanował, stawił się na ceremonii. Złożył kondolencje twojej żonie, czego ja nie umiałem uczynić.

-------------------------------------------

Nie wiedziałem wiele o twoim prywatnym życiu. O nim nie mówiłeś mi nawet wtedy, kiedy oficjalnie uznałeś mnie za swojego przyjaciela. Nasza relacja należała do dziwnych, odkąd się zaczęła. Czułem się swego czasu, jakbym pasożytował na tobie, bo bezczelnie korzystałem z poczucia bezpieczeństwa, które mi dawałeś. Wróciliśmy z frontu, ja zacząłem spędzać większość czasu w barakach i minęło trochę czasu, zanim się z nich wyrwałem. Właściwie nie wiedziałem, gdzie się wtedy podziewałeś, ale widywałem cię czasami. Niekiedy nie mieliśmy nawet okazji wymienić paru słów i musiałem zadowolić się spojrzeniem i twoim przelotnym uśmiechem, którym mnie obdarzałeś.

Utratę codziennego kontaktu z tobą odczułem bardzo dziwnie., ale również niezrozumiale. Znów zacząłem miewać koszmary i budziłem się zlany potem w środku nocy. Popadałem w apatię z powodu osamotnienia. Mimo że otaczali mnie ludzie, na moim ówczesnym szczeblu wojskowym coś takiego jak prywatność nie istniało, czułem się wyobcowany. Chyba dlatego, że mi cię brakowało. Nie umiałem zrozumieć swoich uczuć. Przed wstąpieniem do wojska były dla mnie jaśniejsze - radość była radością, smutek smutkiem, szczęście szczęściem. Teraz szczęście nie istniało, smutek przybierał najróżniejsze postaci, a radość odczuwałem tylko, kiedy udało mi się na ciebie wpaść, jednak znikała równie szybko, jak ty odchodziłeś ode mnie zajęty swoimi sprawami.

Wyrwałem się z szeregów motywowany wspomnianymi wcześniej wyższymi celami jak również tym, że mogłem spotykać cię częściej. Obawiałem się, że będąc od ciebie oddalonym, nabawię się dziwnej obsesji. Pamiętam, że za każdym razem, gdy z tobą rozmawiałem, powtrzymywałem się, żeby zapytać, czy mogę dziś spać w twoim pokoju, tak bardzo spragniony byłem spokojnego snu, który mi dawałeś.

Nie wiedziałem, jak zareagować, kiedy wręczyłeś mi zaproszenie na swój ślub. Nigdy nie wspominałeś o tym, żebyś miał narzeczoną ani nic podobnego. Poczułem się w pewnym sensie zdradzony, kiedy powiedziałeś mi, że byliście już narzeczeństwem zanim wybuchły walki na południowej granicy. Odczułem zazdrość, której odczuwać nie powinienem, wobec kobiety, której nie znałem. Nie chciałem się tobą dzielić, nawet jeżeli nie miałem do ciebie najmniejszych praw. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego potrzebowałem ciebie niemalże na wyłączność. Wiedziałem jedynie, że nie powinno to zaistnieć.

Trzymając się na uboczu w niewielkim kościele zrozumiałem, że muszę zrezygnować z moich uczuć wobec ciebie, nieważne jakie by one nie były. Bałem się tego. Bałem się, że jeżeli je odrzucę, to już nigdy nie poczuję zupełnie niczego. Nie chciałem stać się pustą skorupą bez uczuć, chociaż tak może byłoby prościej.

Nie umiałem powiedzieć, czy zdawałeś sobie sprawę z przywiązania, jakim cię obdarzyłem, ale nie odważyłem się zapytać o to kiedykolwiek. Miałem okazję porozmawiać z twoją żoną. Nie okazałem jej niechęci, próbowałem cieszyć się szczęściem, które ci da. Zwierzyłeś mi się, że nie chciałeś, żeby miała większe powiązania z wojskiem, dlatego też widywałem ją rzadko. Może jednak chciałeś ją ode mnie odseparować, może ci wadziłem. Byłem wlokącą się za tobą przeszłością.

Pracowałeś w szpitalu wojskowym w stolicy, gdzie cię odwiedzałem. Nie mogłem już pomagać tak jak wtedy, kiedy się poznaliśmy, ale to nie miało znaczenia. Wpadałem posłuchać twoich komentarzy na temat sytuacji gospodarczej, uniformów pielęgniarek, pacjentów, którzy nie umieli stosować się do zaleceń. Lubiłeś komentować otaczającą cię rzeczywistość. Mówiłeś, że chciałeś kiedyś zostać felietonistą, dziennikarzem, czy kimś podobnym, ale ojciec wysłał cię na medycynę.

Kiedy próbowałem zasnąć, przypominałem sobie brzmienie twojego głosu, licząc, że to mnie uspokoi. Niekiedy się sprawdzało, niekiedy nie. Kiedy przestawało działać, zacząłem przychodzić częściej, żeby słuchać cię więcej. Pytałeś, wtedy czy coś się stało. Widziałeś, że jestem zmęczony, wyglądałem okropnie. Wyraźnie widoczne sińce pod oczami być może nawet stały się obiektem żartów za moimi plecami. Ponadto odczuwałem niemiłosiernie sfrustrowanie. Poleciłeś mi jakieś proszki na sen, ale ja zbagatelizowałem twoją radę, wiedząc, że jedyne lakarstwo jest poza moim zasięgiem.

Lata mijały, a zacięć na twojej wyraźnej szczęce przybywało i przybywało. Jedynie na nią wciąż ważyłem się patrzeć, bo twoje oczy skierowane były zupełnie na kogoś innego.

-------------------------------------------

Pogrzeb z założenia nie miał trwać zbyt długo, ale moja prywatna ceremonia się przeciągnęła. Zdążyło się ściemnić, nim odszedłem od twojego grobu. Wpatrywałem się w nowo postawiony nagrobek, jakby szukając w nim odpowiedzi. Nie różnił się od innych pomników na wojskowym cmentarzu, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że na jasnym kamieniu były odrobinę jaśniejsze plamki, przypominające te na twoich policzkach. Klęczałem przy nim, aż chłód przeniknął moje kości. Nie mogłem jednak zwyczajnie iść do domu. Nie czułem, że byłem w stanie zrobić cokolwiek. Bez ciebie wszystkie moje plany zdawały się być pozbawione celu. Nie chciałem pozwolić, by twoja śmierć poszła na marne, a jednak ogarnęła mnie niemoc, jakby zatopiono mnie żywcem w betonie.

Zamknąłem oczy. Próbowałem przypomnieć sobie jakieś słowa otuchy, które do mnie kiedyś wyrzekłeś, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Panikowałem, mając wrażenie, że twój głos ulatuje z mojej pamięci.

Poczułem krople spływającą po mojej twarzy.

Deszcz nie padał tamtego dnia.

-------------------------------------------

Wspierałeś mnie w pięciu się w wojskowej hierarchii, dlatego dzisiaj mogłem cieszyć się lub też przeklinać stopień pułkownika. Nie miałeś zbyt wiele czasu, żeby pomagać mi w awansie, ale nie mogłem ci mieć tego za złe. Miałeś prace, swoje badania, żonę, a od niedawna także córkę, ja miałem zaś tylko podkomendnych, za których brałem odpowiedzialność. Nosiłeś przy sobie zdjęcia swojej rodziny, jakbyś za moment miał ją stracić, albo jakbyś chciał się upewnić, że jej członkowie na pewno istnieją, pokazując wszystkim ich fotografie. Twoja córka była podobna bardziej do matki niż do ciebie. Nazywałeś ją małą księżniczką i byłeś dumny z każdego osiągnięcia, jakie może poczynić dziecko. Czułem się podle, bo nie umiałem żywić wobec niej serdecznych uczuć. Nie zrobiłbym jej krzywdy, to było oczywiste, tak samo nie skrzywdziłbym twojej żony, nie zmieniało to jednak faktu, że czasem życzyłbym sobie, żeby po prostu zniknęły. Niekiedy posuwałem się nawet do stwierdzenia, że gdyby wojna wróciła, byłoby lepiej. Znów bylibyśmy blisko siebie. Chory sposób myślenia, dobrze to wiedziałem, ale nie mogłem uważać się za człowieka zdrowego po tym wszystkim, co przeszedłem, po obrazach prześladujących mnie w chwilach bezczynności.

Chcieliśmy razem zakończyć brutalną samowolkę, która rozpętała się w wojsku. Żandarmeria zdawała się być bezsilna wobec popełnianych i skrzętnie tuszowanych zbrodni, o których jednak powszechnie było wiadomo. Ludzie plotkowali o braku dowodów, świadczących o winie, rzucających chociażby cień podejrzenia na kogokolwiek. Zaczęliśmy śledztwo na własną rękę, wierząc, że przyniesie to wreszcie jakiś efekt. Dzisiaj wiedziałem już, że nie powinienem wplątywać w to ciebie, ani moich ludzi, choć im nic się nie stało. Nie rozumiałem, dlaczego akurat ty musiałeś zginąć. Szanowałem ich, ale każdy z nich wiedział, że oddałbym jego życie w zamian za twoje.

Nic nie dorównywało twojej bystrości, nikt nie umiał wskazać oka bystrzejszego niż twoje. Zastanawiałem się, czy czegoś dowiedziałeś się przed śmiercią. Czegoś, co przypieczętowało twój los. Jednak to inne pytanie najbardziej nie dawało mi spokoju....

... czy obwiniłeś mnie przed tym, zanim twoje serce się zatrzymało?

----------------------------------------------------

Oneshot czytaj także na blogu

https://zdziennikaksiazkoholika.blogspot.com/2018/08/rejterada.html

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top