Cichnący trzepot skrzydeł
Gdyby elfy nadal żyły, byłoby lepiej. Tak właśnie pomyślałem, spoglądając na nocne niebo. Niewiele różniło się od tego widzianego za dnia. Chmury pyłów przesłaniały je w całości, więc do Ziemi właściwie nie docierało światło słoneczne, podobnie jak światło odległych gwiazd. Ludzie od zawsze mieli skłonność do niszczenia wszystkiego, co piękne, ale nie spodziewałem się, że kiedyś za ich sprawą zniknie również nocny firmament, który zawsze wydawał się nietykalny. Ignorancja nie skłaniała ich do zastanawiania się nad skutkami własnych czynów i do czego to doprowadziło?
Chociaż pochodziłem z rodu Vecchio, nie czułem się wcale lepszy od nich. To, że w moich żyłach płynęła krew starożytnej, dawno wymarłej rasy, nie czyniła mnie nikim wyjątkowym czy szlachetnym. Ot, jedynie mieszańcem, ciekawostką dla sceptyków, która z elfami nie miała niczego wspólnego i pomimo oczywistych dowodów nadal negowała ich minione istnienie. Być może bardziej niż innych ciągnęło mnie do natury i miałem większą skłonność do marzycielstwa, ale poza tym zachowywałem się tak samo egoistycznie, pilnując jedynie własnych spraw, zamiast martwić się o los mojej rodzimej planety. Wątpiłem jednak, bym mógł powstrzymać wojnę nuklearną, zwłaszcza nie będąc żadnym autorytetem w polityce.
Boleśnie odczuwałem jej skutki, zabijające bez pośpiechu życie dookoła mnie.
Z wykształcenia byłem lepidopterologiem. W tundrze prowadziłem badania na temat migracji w ten obszar motyli. Z powodu zmian klimatycznych temperatura i szata roślinna musiały zacząć im bardziej odpowiadać. Kiedy tutaj dotarłem, wydawało mi się, że znalazłem się w najpiękniejszym miejscu na świecie. Dzika przyroda praktycznie nieskalana ludzkimi poczynaniami zauroczyła mnie od razu. Teraz jednak wieczna zmarzlina pokrywała się martwymi krzewami i nieruchomymi ciałami nielicznych tu zwierząt. Niedługo moje legnie wśród nich, wiedziałem to.
Mógłbym spróbować powrotu do cywilizacji, ale bałem się, co mógłbym znaleźć na miejscu wielkich miast. Prawdopodobnie większość aglomeracji legła w gruzach podczas bombardowań. Ludzie, którzy je przeżyli najpewniej próbowali się rozpierzchnąć, ale promieniowanie i tak ich dopadło. Wolałem trzymać się daleko od zniszczeń, by móc wspominać urokliwe krajobrazy ojczystych lasów, w których podziwiałem oczennice jako dziecko. Wtedy przez korony drzew prześwitywały promienie Słońca w zenicie. Teraz powierzchnia nie pamiętała muskania słonecznych promieni, a po drzewach zostały zapewne tylko sterczące ponuro, sczerniałe pnie.
Siedziałem wśród sterty swoich rzeczy licząc, że zapewnią mi trochę więcej ciepła. Podrapałem się po rzadkiej, rudawej brodzie. Nie miałem jak się ogolić, poza tym zarost stanowił najmniejszy problem w sytuacji, w której brakło jedzenia. Myśl o żywieniu się trupami wywoływała u mnie odruch wymiotny. Zapasy skończyły mi się już dawno, a środowisko dookoła nie mogło mi zapewnić pokarmu, zmieniając się w szarawą pustynie. U moich stóp leżało kilka konających ciem, przyciągniętych blaskiem ogniska. Machały ostatkami sił brunatnymi skrzydłami, ale głód nie pozwalał im wzbić się w powietrze.
Gapiłem się na nie bezmyślnie, a chociaż wiedziałem, że tak samo jak ja cierpiały, nie mogłem się zdobyć na skrócenie ich bólu. Były wokół mnie ostatnim dowodem na to, że tliło się tu życie. Nie licząc, oczywiście, mojej działalności, ale i ona przecież nie będzie trwać w nieskończoność.
Westchnąłem. Ciekawe, czy lasy deszczowe miały przetrwać ten kataklizm. Wspomniałem wyprawę do Nowej Gwinei przedsięwziętą w celu obserwacji Ornithoptera alexandrae. To zdarzenie wydało się takie odległe, a miało miejsce może dwa lata temu. Nie było jedyną gonitwą za pięknem łuskoskrzydłych, a jednak żadna z nich nie miała tak tragicznego zakończenia jak ta właśnie dobiegająca końca.
Patrząc na te wspaniałe owady, miałem wrażenie, że były zbyt piękne, by należeć do świata ludzi. Ich efemeryczność kojarzyła mi się o wiele bardziej z moimi odległymi przodkami. Być może to z tego powodu czułem tak silną potrzebę, by zgłębiać życie tych zwierząt samotnie, z dala od cywilizacji człowieka? O wiele lepiej wpływało na mnie przyglądanie się różnobarwnym skrzydłom egzotycznych motyli niż wpatrywanie się w świecące telebimy miast. Ciągnęło mnie do natury, która na tej planecie miała dla siebie coraz mniej miejsca. Musiała ustąpić betonom i asfaltowi. Wydawało mi się, że w ciszy dawała za wygraną, choć ciężko było uwierzyć, że człowiek ją poskromił. Z wolna konała z powodu jego działalności. Przykro się na to patrzyło, szczególnie będąc na moim miejscu.
Wydawało mi się, że słyszałem jej ciche łkanie, kiedy układałem głowę na plecaku. Niosło się wraz z wiatrem. Brzmiała w nim bezradność i rozpacz, ale nie gniew. Zupełnie jakby przyroda stała się męczennicą, której cierpienie zostanie wynagrodzone. Przynajmniej ja miałem taką nadzieję. Chciałem myśleć, że gdy dym przesłaniający niebo opadnie, nadal będzie się tlić życie na umęczonym gruncie. Oby znów miało szansę rozkwitnąć.
Ssanie w żołądku nie chciało mi dać spać. Poza zmęczeniem i głodem, czułem suchość w gardle i dojmujące poczucie beznadzei. Schowałem pod pachy zmarznięte dłonie i skuliłem się bardziej, żeby zatrzymać przy sobie możliwie jak najwięcej ciepła. Chłodne powietrze wydawało się wydzierać je spod moich koców.
Zacząłem wpatrywać się w dogasający ogień. Ćmy już się nie ruszały, ale być może grzały się w bezruchu w cieple paleniska. Żadną myślą nie potrafiłem się pocieszyć. Nawet to, że moje życie zmierzcha równocześnie z okalającymi mnie krzewami, trawami, motylami bezustannie szukającymi braknącego pokarmu, owadami pełzającymi obok mojej głowy i większymi zwierzętami, wydawało mi się niezrozumiale niesprawiedliwie. Ostatnie chwile utwierdzały mnie jedynie w przekonaniu, że gdyby to elfy miały pieczę nad tym światem, wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie umiałem wyjaśnić, dlaczego tak silnie w to wierzyłem, nie wiedząc o nich za wiele. Być może wydawało mi się, że gorzej już być nie mogło?
Pojedyncza łza spłynęła mi po policzku i wsiąknęła w ziemię wydającą się suchą jak wióry. Odwodnienie wygrywało z moim organizmem, ale nie starczało mi sił, by się tym zamartwiać. Myślałem jedynie o tym, że dziwnie tak konać z dala od domu, choć w tej chwili nie tęskniłem za Włochami. Śmierć z głodu i pragnienia, także wydawała mi się dziwnie niewłaściwa, choć teraz stanie się czymś powszechnym. Spodziewałem się raczej zgonu w wyniku choroby lub starości i miałem nadzieję pożyć jeszcze wiele lat. Zaskoczyła mnie ta wojna, lecz innym też sprawiła przykrą niespodziankę.
Wrażenie niesprawiedliwości obejmowało jeszcze resztki świadomości. Komu pozwolono decydować o życiu i śmierci ludzi, zwierząt, roślinności? Nikt na świecie nie powinien dysponować taką władzą, by paroma rozkazami zniszczyć wszystko w promieniu rażenia pocisków rakietowych. Oby ktoś miał jeszcze okazję wyciągnąć z tego lekcje.
Uśmiechnąłem się na widok niebieskich skrzydeł Morpho menelaus. Hipnotyzowały mnie swoim metalicznym połyskiem. Cieszyłem się, że mogłem go zobaczyć po raz ostatni, nawet jeżeli był tylko zesłanym z łaski mózgu omamem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top