rozdział trzeci

Od sobotniego obiadu z przyjaciółmi ojca i Grace minęły dokładnie trzy dni. Siedząc na parapecie i oglądając zachód słońca, do moich uszu dotarła informacja o nowej wiadomości, którą od razu odczytałam. Wysłała ją oczywiście Claire, która w treści sms-a poprosiła mnie, abym przyszła w to samo miejsce co ostatnio. Dziewczyna napisała go z kilkoma błędami, co mogło świadczyć, że piją już od dłuższego czasu. Odpisałam tylko, że niedługo będę i wstałam ruszając do swojej walizki, która wciąż nie rozpakowana leżała w kącie.

Słuchając puszczonej przez Arthura rockowej muzyki, szukałam odpowiednich ubrań na spotkanie. Wybór padł na zwykły top i krótkie jeansowe spodenki.

Po ogarnięciu się oraz rozczesaniu moich ciemnych włosów, ruszyłam do pokoju Arta, ponieważ jako jedyny obecnie znajdował się w domu. Po zapukaniu w drewnianą powłokę otworzyłam drzwi, wchodząc do pokoju. Siedział przy biurku, rysując coś w notesie, raz za razem poruszając głową i nadgarstkiem. Podeszłam do głośnika, ściszając dobiegającą z urządzenia muzykę.

—  Coś się stało? — zapytał, od razu się odwracając.

Podeszłam do niego, obejmując jego szyję.

— Nic się nie stało Archie. Wychodzę na plażę z Claire...

Przerwał mi jego śmiech.

— Czyli mam powiedzieć tacie, że u nich nocujesz? Ich wypady na plażę zawsze się kończą libacjami. Zmartwychwstań jutro przed dziesiątą, żeby być w miarę ogarnięta —  stwierdził i z głupim uśmieszkiem wrócił do kartki papieru. —  Podgłośnij piosenkę i zamknij drzwi.

—  Okej, okej już się robi —  posłał mi ostatni zadziorny uśmieszek pokroju "i to niby ty tu jesteś najstarsza?", a ja ponownie ustawiłam jego ulubioną głośność muzyki i wyszłam na dwór, wcześniej zakładając buty.

Spacer na plażę zajął mi może dziesięć minut, a głośne rozmowy słyszałam już przed wejściem na piaszczysty teren. Moje spojrzenie ruszyło w stronę wody, która teraz zaczynała mieć ciemne barwy.

Wzdrygnęłam się i przymknęłam powieki. Po ich otwarciu natychmiast skierowałam się do grupki znajomych, która teraz głośno się śmiała. W oddali widziałam kilkoro ludzi, którzy się przechadzali wokoło.

Będąc kilka metrów od nich już słyszałam, że Joyce opowiadał jedną z swoich nieudanych przygód miłosnych, a reszta radosnymi okrzykami wyrażała swój stan trzeźwości.

—  Cześć! — zwróciłam uwagę towarzystwa na siebie, kiedy ich oczy skierowały się w moim kierunku i każdy się ze mną przywitał. Candy wstała, chcąc się przytulić. Chwiała się na nogach i cicho chichotała, będąc już dosyć pijana.

— Zbawienie. Powinnaś się nazywać... Aria Salvation Wilson... — bełkotała w moją szyję, kiedy reszta z rechotem patrzyła na nas dwie.

Claire miała w ręku dwie puszki piwa, więc zaczęłam podejrzewać, że jedna z nich jest dla mnie.

— Mam już dość gadek Collinsa... — stwierdziła, siadając obok Mavericka. Chłopak od razu przyciągnął ją do siebie i złożył całusa na jej policzku, kiedy ona oparła głowę o jego ramię. Byli naprawdę cudowną parą.

Dłoń z zamkniętą puszką podniosła się w moim kierunku, po czym odebrałam napój i usiadłam niedaleko jej i Louisa, który trzymał między palcami tlącego się papierosa. Spojrzałam na niego z miną zbitego kota, a on zdając sobie sprawę z jakiej to okazji, po prostu pokręcił głową i podał mi paczkę razem z zapalniczką.

— Odważna ta sroka — stwierdził kolejny raz zaciągając nikotyną. Mave zaczął temat motoryzacji, a Esther po kilku sekundowym namyśle przesiadła się bliżej nas, żeby wspólnie z Claire - Candy już drzemała na ramieniu swojego chłopaka - zacząć temat zawodów surferskich, które miały odbyć się niedługo dosyć niedaleko nas. Z tego tematu przeszliśmy na plotki o surferach. I tancerzach. I cheerleaderkach. I chłopakach z paczki. Ciągle wlewając w siebie kolejne hektolitry alkoholu, kiedy męska część grona przystopowała.

Dlatego również po czterech piwach, skończeniu tematu gorących surferów, ubrań i imprez czułam się lekko otępiała, jednak wciąż dobrze trzymałam się na nogach. Esther całowała Cole'a, Claire przysypiała koło Joyce'a, a Candy z Maverickiem wrócili do domu. Siedziałam sama na kocu i patrzyłam przed siebie na wodę. Kończyłam kolejną puszkę alkoholu, lekko trzęsąc się z zimna. Louis, jako tak naprawdę jedyny trzeźwy w całym towarzystwie, siedział kilka metrów od oceanu. Z faktu, że nie miałam co innego robić oraz zaczęły mnie już brzydzić jęki i stęki całującej się pary, ruszyłam w jego kierunku i usiadłam z jego prawej strony.

W ciszy spędziliśmy dokładnie dwie minuty i trzynaście sekund. O ile nie pomyliłam się w obliczeniach.

— Hej... — spojrzenie szarych oczy przeskanowało moją twarz. Oparł dłonie za swoimi plecami i usiadł w wygodniejszej dla siebie pozycji.

Louis był zdecydowanie cichy i przygaszony. Cały czas się nie odzywał, a jak już coś mówił to mało i zdawkowo.

Skinął głową.

W ciszy patrzyliśmy się przed siebie, myśląc o tylko sobie znanych rzeczach.

Co było dosyć przerażające...

Pov. Louis

Był środek zimnej czerwcowej nocy, kiedy nasi znajomi spali na kocu pod gołym niebem. Byłem w samej koszulce, mimo że bluza leżała obok mnie. Pomiędzy nami. Jej błyszczące oczy i drżące z zimna usta były czymś wyjątkowym w okrucieństwie tego świata. Nie pozwalają swoim urokiem oderwać od siebie wzroku. Widziałem, że było jej cholernie zimno. Była w zwykłej koszulce i spodenkach bez żadnych ciepłych ubrań.

Po chwili zastanowienia, wziąłem do ręki moją bluzę na zamek i założyłem na jej zziębnięte ramiona. Wzdrygnęła się, a następnie posłała mi swój ciepły uśmiech.

Była idealna.

___________

Gdzieś koło drugiej Joyce odprowadził Halsey do domu, podobnie również stało się z Colem i Esther, z których alkohol już trochę zszedł. Oblał mnie zimny pot na myśl, że zostanę z nią sam na sam, bo ta myśl była naprawdę przerażająca.

— Pomogę ci — odezwała się, wstając z koca.

— Dzięki. — Uśmiechnąłem się w jej kierunku i zagryzłem wargę, gdy odwróciła się do mnie plecami, żeby zacząć składać koc — W rekompensacie mogę zaprosić cię na lody i szluga — posłałem jej pozytywny wyraz twarzy, kiedy ona z cichym parsknięciem pokręciła głową.

Wreszcie odwróciłem wzrok z jej ciała, szybko rzucając spojrzenie w stronę jej nóg, gdzie znajdował się mały tatuaż. Był delikatny, jednak pasujący do niej.

Ruszyłem po reklamówkę, w której były wszystkie puszki po trunkach i inne śmieci.

Dziewczyna już stała z złożonym kocem pod pachą.

— Wszystko zabraliśmy? Możemy już iść? — zapytała po kolejnej chwili ciszy.

Zastanawiałem się, czy czuła się skrępowana przez moje spojrzenie. A może jednak w ogóle go nie zauważyła?

— Ta-ak..., wydaję mi się, że wszystko — stwierdziłem po kilkusekundowym rozejrzeniu się po okolicy.

Było cholernie niezręcznie.

Z Arią nigdy nie byliśmy bliskimi znajomymi. Za czasów zabaw w piaskownicy już ten kontakt prawie, że nie istniał. Byliśmy rówieśnikami, jednak sam lepszy kontakt miałem z córką Halsey albo chociażby z jej kuzynami.

Nie nadawaliśmy wcześniej na tych samych falach, co moim zdaniem się zmieniło. Zacząłem rozumieć jej dziwny styl życia, jej zachowanie. Była charakterną kopią swojego ojca, który zachowywał się równie odpowiedzialnie co ona.

— Odprowadzić cię? Jest już późno i ciemno...

Brawo Louis. Kto by się spodziewał, że o trzeciej w nocy będzie ciemno.

— Właściwie, czemu nie? Nie będzie mi przeszkadzać towarzystwo jednej osoby w drodze powrotnej w mieście, którego nie znam — zaśmiała się, przez co sam się uśmiechnąłem.

Z wszystkimi rzeczami ruszyliśmy w stronę jej domu.

— W przyszłym tygodniu Halsey wyjeżdża na wakacje z Joyce'm, Candy i Mave jadą nad wybrzeże do jej rodziny, a Esther z Cole'm jadą do Disneylandu, więc będziemy przez kilka dni na siebie skazani — zaśmiałem się, gdy ona też to zrobiła.

Miała całkiem słodki śmiech, którego mógłbym słuchać cały czas.

Psychopata.

— Wreszcie chwila wolnego od picia — uśmiechnęła się, pokazując zęby, kiedy zacząłem udawać poddenerwowanie.

Moja mina mówiąca "jeszcze się z tobą policzę" była na tyle zabawna, że następne minuty spędziliśmy w jednym miejscu, podczas których Aria starała się unormować oddech po ataku śmiechu, a ja stałem obok i szczerzyłem się jak debil. Nie tajemnicą było, że Aria była prześliczna. Nie tajemnicą było, że lata temu się w niej trochę... bujałem? Jak zapewne większość chłopaków, która miała z nią kontakt.

— Uspokoiłaś się? Już koniec? — powiedziałem z uśmiechem, kiedy ona była już lekko czerwona na twarzy.

— Oddechu... — uśmiechnęła się po raz ostatni i zaczerpnęła oddechu - Teraz tak. Myślałeś nad pracą jako... Ta osoba od rozśmieszania ludzi? Sądzę, że kabaret to całkiem dobre miejsce...

Jej chichot był połączony z głośnymi krokami odbijającymi się niedługo później o chodnik, kiedy bezpiecznie i już dosyć trzeźwa stanęła po ucieczce przede mną. Zacząłem ją gonić. Oczywiście w stu procentach rekreacyjny sposób, żeby pomóc jej wytrzeźwieć.

Jej bieg skończył się niedługo później przy pobliskim przystanku, gdzie musiała usiąść przez problemy z zabraniem oddechu, mimo że miała z tym problem to oddychała, jak najciszej mogła.

Chyba właśnie ktoś wygrał zawody na tego z grupy, który męczy się każdym krokiem, ale oddycha najciszej, żeby nie robić wstydu.

________________

[1388]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top