lxi
przez tępy ból głowy, który skutecznie wypierał senność, wdarł się głos. trochę przestraszony, trochę karcący, ale przede wszystkim znajomy.
— co ty wyprawiasz, daehyun?
otworzył oko. obraz był zamazany, nawet nie podwójny, ale tak zwielokrotniony, że przypominał jedną, wielką brązową plamę.
zaciskając powieki, dźwignął się na łokcie. uderzył czołem w coś miękkiego. ktoś syknął z bólu. to nie był on.
— przestań się ruszać, dopóki cię... — westchnienie i ledwo słyszalny pomruk. — żebym musiała cię spod stołu wyciągać. jak wytrzeźwiejesz, to sobie pogadamy... możesz wstać? — nie wiem, po co się pytam... — do góry!
i coś faktycznie pociągnęło go do pionu. wiedział o tym, bo momentalnie go zemdliło. jeżeli gdzieś znajdowała się jakaś dziura, chciał się tam wczołgać i spokojnie umrzeć. ale wytrzymał te kilka króków. z ulgą wylądował na miękkiej kanapie. jeszcze chwilę mózg kołysał mu się od ucha do ucha. to było najgorsze. później spokój. dookoła panowała cisza.
kroki. stłumione westchnienie. poduszka koło niego się ugięła i poczuł coś mokrego i okropnie zimnego na czole. kompres.
miłe uczucie.
— powiedz chociaż, czy było warto? — zapytała taehee. nadal używała tych samych perfum. kiedyś czuł je wszędzie. one były wszędzie, jednak tak naprawdę nigdzie.
teraz faktycznie je czuł.
— skoro tu jesteś, to powiem, że tak — odparł powoli. ściągnął kompres z czoła i ostrożne dźwignął się do góry. pomogła mu. — jak się tu w ogóle dostałaś?
— przyszłam z twoim menadżerem. chciałam ci pogratulować i... — zaśmiała się, jakby trochę zakłopotana. — nawet przyniosłam ci kwiaty — wskazała na przewrócony kosz koło kanapy. liczne różowe płatki pokrywały większą część marmurowej posadzki. — to od nas wszystkich. jak się dowiedzą, co z nich zostało, to się nasłucham.
ta cisza, kiedy żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. niezręczność. zupełnie nowe uczucie, bo po raz pierwszy nie wiedział, co, i czy w ogóle powinien coś powiedzieć.
odkąd udało mu się wcisnąć w szeregi jej programu, w głowie tłoczyło mu się od myśli. na okrągło powtarzał sobie, co mógłby jej powiedzieć, jak zacząć wszystko od nowa. żeby nie było nic odgrzewanego. coś oryginalnego. czyste konto.
ale teraz, kiedy przyszło co do czego, on był w stanie tylko z siebie wydusić:
— dlaczego wtedy tak zniknęłaś?
nie o to chciał zapytać.
— dlaczego nie dałaś nawet znaku życia?
nie to chciał wiedzieć.
— wiesz, że na ciebie czekałem? przez te wszystkie miesiące ani razu nie wyłączyłem telefonu, bo bałem się, że może akurat wtedy zadzwonisz.
też nie to.
— powiedz mi, co ja ci takiego zrobiłem?! powiedz, bo już pięć lat minęło, a ja wciąż się zastanawiam. dlaczego?!
ta złość. myślał, że się jej pozbył, jednak ona nadal gdzieś głęboko w nim siedziała, ukryta i niezauważona. dopiero teraz znalazła ujście.
— daehyun... to nie tak... — nie patrzyła na niego. oczy miała wlepione w swoje splecione na kolanach dłonie. — ty się zmieniłeś, a ja nie mogłam... po prostu jakoś tak wyszło... dopóki pamiętałeś...
nie mogła sklecić jednego, porządnego zdania. jąkała się. dwoiła i troiła, a on czekał. czekał, aż stracił cierpliwość. już dawno temu ją dla niej stracił.
— jeżeli zaraz mi powiesz, że mnie zostawiłaś, bo za bardzo mnie kochałaś, to sobie oszczędź — przerwał jej. — mi zresztą też.
— ale to prawda!
samo to wszystko wyszło. roześmiał się głośno, ale nie było w tym krztyny rozbawienia. już ciepły kompres spadł na posadzkę, kiedy on wstał.
— pamiętasz, gdzie są drzwi.
nie spojrzał na nią. nie mógł. po prostu wyminął przewrócony bukiet i wyszedł. różowe płatki wyznaczyły drogę za nim wprost do kuchni.
— gdybyś mnie posłuchał i dał mi to wszystko wytłumaczyć, to byś zrozumiał. — nie odpuszczała. podążyła za nim. po cichu. zdradził ją tylko nikły zapach perfum.
— to ty nie rozumiesz! mnie to już nie ochodzi! — warknął. — po prostu nie chcę tego wiedzieć! jest mi to już obojętne.
jej oczy zwęziły się. cofnęła się o krok. nie ze strachu.
z rezygnacji.
jeszcze raz otworzyła usta, jeszcze ten ostatni raz chciała coś dodać, jakoś o siebie zawalczyć. nie zrobiła tego, bo on znów przypomniał jej, że lepiej by było, gdyby znikła. przecież do trzech razy sztuka.
— skoro... skoro tego sobie życzysz.
zacisnął palce na blacie, przysłuchując się jej krokom. zbielały mu kłykcie.
jeden.
zamknął oczy. starał się sobie przypomnieć, jak bardzo bolało go to, co wtedy zrobiła.
dwa.
bo bolało potwornie.
trzy.
tego nie był w stanie zapomnieć. nie chciał, żeby to się powtórzyło.
cztery.
odgłos przekręcanej klamki.
jednak drzwi się nie otworzyły. zatrzymał ją, zanim wyszła, zanim zniknęła. nie. zanim znów go zostawiła i to tym razem bezpośrednio z jego powodu.
te wszystkie lata przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bo tym razem udało mu się przewinąć tą scenę na lotnisku, kiedy on ją zostawiał, a ona machała mu na pożegnanie.
wyglądała ona jednak zupełnie inaczej.
w ostatniej chwili odwrócił się na pięcie. podbiegł do niej i zamknął ją w uścisku, przeprosił. a ona tym razem nie płakała ze smutku, ale z ulgii, bo to wszystko nie musiało się tak po prostu kończyć.
to co stało się dzisiaj, powinno się stać lata temu — pomyślał sobie, jednak najważniejszym było to, że w końcu się stało.
✖️
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top