ROZDZIAŁ SZÓSTY

Edmund sądził, że dogadywał się z każdym ze swoich współpracowników. Oprócz jego szefa i szefowej, w barze pracowała jeszcze 9 osób. Nie było to duże. Zapamiętał ich imiona, drugą płeć, nawyki i sprawy, które mogą wytrącić ich z równowagi. Jeden jednak zawsze sprawiał problemy.

— Cooo?! Dlaczego go nie przyprowadziłeś? — jęknął Julien, wieszając się na szyi Eda. — Kupiłem specjalnie dla niego ciasteczka.

Edmund strącił go i położył się na kanapie. Obrócił się plecami do swojego przyjaciela.

— Jestem śpiący — oznajmił szorstko.

— Ech?

Julien nadął policzki i usiadł przy Edzie.

— Ale dlaczego? — zapytał pretensjonalnie.

Gilday nie czuł potrzeby odpowiadania chłopakowi, ale wiedział, że jeśli tego nie zrobi, nie otrzyma spokoju. Nie przepadał za ludźmi, którzy drążyli temat, gdy sobie tego nie życzył.

— Źle się czuł, więc pozwoliłem mu zostać w domu.

— To dlatego kazałeś dzisiaj go nie podwozić — Greenwood pokiwał głową. — Ale jak mogłeś go zostawić samego? — zapytał chwilę później, uświadamiając sobie nieodpowiedzialność przyjaciela. — A co jeśli coś mu się stanie?

— Nie jest chory.

— Co?

Edmunda zastanawiało, czy Julien był jednym z tych dzieciaków, które na koniec roku dostawały nagrodę za 100% frekwencję. On starał się nie zostać nieklasyfikowanym.

— Dzieci nie zawsze są chore, gdy się źle czują — przypomniał.

Zielonooki wyglądał na zaskoczonego i obudzonego.

— Wiesz, że udawał i pozwoliłeś mu zostać? Nie możesz! Będzie robił, co tylko mu się podoba.

Ed nic nie odpowiedział. Gdy chodził do szkoły, często udawał chorobę, żeby nie music być w miejscu, gdzie czuł się niekomfortowo. Nawet wtedy, gdy nikt go nie zaczepiał, nie potrafił poczuć się tam bezpiecznie. Czuł się osaczony. W liceum jego nastawienie odrobinę się zmieniło za sprawą przyjaciół i Davida, ale nie chciał wracać do tego czasu, szczególnie wiedząc, jak się zakończył.

— Musisz go nauczyć, że trzeba wykonywać swoje obowiązki. W przyszłości nie będzie mógł nie pójść do pracy, bo mu się nie chce. Musisz wprowadzić go do dorosłego życia!

Czasami na myśl o pójściu do szkoły, zbierało mu się na wymioty, zaczynała boleć go głowa, brzuch, plecy. Może się bał oceniających spojrzeń. Wiecznie nie jesteś w stanie udawać, że w ogóle cię nie obchodzą.

— Ed!

Matka nie wspierała go. Tylko krzyczała. Denerwowała się, bo siedział całe dnie w swoim pokoju. Ale to było jedyne miejsce, gdzie czuł się bezpiecznie. Nawet nie próbowała go zrozumieć.

— Okay — Julien jęknął, nadymając policzki. — Rozumiem. Ty zajmujesz się Gabbym, już się nie wtrącam.

Edmund zamrugał szybko, żeby odgonić łzy.

— Nie o to chodzi — oświadczył, uświadamiając sobie, jak niebezpieczne było samo myślenie o przeszłości.

Jeśli rozkleiłby się przy kliencie, okazałby mu brak szacunku. Oni wszyscy cierpią, nie ma prawa afiszować się z tymi nic nieznaczącymi ranami z przeszłości.

— Więc o co? Dlaczego mnie ignorujesz i kładziesz się spać?

Ed nie wiedział jak zareagować na te słowa, odpowiedź była oczywista.

— Bo jestem zmęczony — rzekł w końcu, decydując się nie przejmować swoim przyjacielem, który jak zwykle przesadzał.

Julien zaskoczony otworzył szeroko usta. Łokciem uderzył w plecy Edmunda, chwilę później wstając obrażony.

— Po prostu przepadnij — stwierdził, po czym wyszedł z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.

Edowi przeszło przez myśl, że już nie był zmęczony.

*****

Edmund nie sądził, że w tym życiu będzie mu jeszcze dane spotkać tego mężczyznę. Gdy chodził do liceum, obawiał się tylko dwóch osób — o dwa lata starszej Scarlett Manners i starszego brata swojego przyjaciela z liceum Asha, który był jednocześnie "mistrzem"Scarlett. Alan Goodall był niecodzienną omegą. Gdy Ed go poznał, nie chodził już na szczęście do szkoły, ponieważ czarnowłosy obawiałby się o stanie jego ofiarą. To jedna z tych osób, które nienawidziły słabości w każdej postaci.

Niepokorny Alan dał się ujarzmić pewnego mężczyźnie o czerwonych włosach i to ten mężczyzna podobał się Julienowi.

— To Ed — Greenwood wskazał na niego ręką. — Bardzo polecam.

— Cass Curiel. Miło mi — przedstawił się alfa, uśmiechając miło do Edmunda, zerknął na wyjście. — Będę już szedł. Mój mąż źle znosi moją nieobecność — zaśmiał się nerwowo. — Cześć.

— No to pa — oświadczył Julien z wielkim uśmiechem na twarzy.

Ed poczuł się zdegustowany. Wyciągnął go z pomieszczenia dla personelu, tylko po to, żeby mógł poudawać, że nie zna się z mężczyzną, którego chce mu przedstawić. Na dodatek ze wszystkich alfa na świecie, Greenwood wybrał tego, z którym obcowanie może zakończyć się czyjąś śmiercią.

— Co myślisz? — Julien zawiesił się na jego ramieniu, gdy Cass wyszedł z klubu. — Przystojniak, no nie? Tacy mi się podobają bardziej niż twoje niedorobione przybrane dziecko.

Ed uwolnił się z jego uścisku i szybkimi krokami skierował się ponownie do pokoju dla pracowników. Tylko trochę panikował w myślach.

— Znowu mnie ignorujesz — zajęczał zielonooki, podążając za nim. — Pytam tylko, co sądzisz. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale od czasu do czasu wydaj jakąś opinię. Jeśli tego nie zrobisz, mogę zacząć wątpić w to, czy w ogóle masz uczucia.

Edmund prychnął pod nosem. Ilekroć ktoś bliżej go poznał, sugerował mu brak uczuć. Nie pozwalali mu wierzyć, że wszystko jest z nim w porządku.

Ed zatrzymał się nim, nacisnął klamkę, odwrócił przodem do swojego przyjaciela i zapytał:

— Znasz Bretta Curiela?

— Taak — Julien się zawahał. — To ten prezes banku, który ostatnio był zamieszany w skandal z molestowaniem omeg, co nie? Wszędzie o tym mówili.

— To jego syn — wyjawił Ed, utrzymując swoją obojętną twarz.

W następnych sekundach na twarzy Juliena wymalowało się zdziwienie, złość, zawód, rozbawienie, politowanie, aż w końcu surowa nienawiść.

— Ed — położył rękę na ramieniu czarnowłosego. — Nienawidzę cię.

Edmund prawie poczuł się rozbawiony. Udało mu się uniknąć śmierci z rąk zazdrosnego Alana.

*****

Edmund wpatrywał się w lustro, starając się skupić myśli na czymś pozytywnym — ale miał całkowitą pustkę w głowie.

Zbliżała się 22. David nie wrócił jeszcze do domu. Napisał Edowi wiadomość, że spotyka się z przyjaciółmi i późno wróci. Prawdopodobnie wyszedł się napić. Gilday postanowił na niego poczekać, z nadzieją, że jego alfa sam wyjdzie z inicjatywą wytłumaczenia mu, dlaczego nie uzgodnił tego wcześniej z nim. Nigdy nie zarzuciłby mu niczego złego, w końcu David miał prawo do wolności. Mimo to nie podobało mu się to, że pośrednio uciekł od odpowiedzialności za Gabriela — chłopiec potrzebował kolacji, pościelenia łóżka, pomocy w lekcjach, przeczytania bajki, a z tym Ed sobie nie radził.

Edmund zagarnął swoją czarną grzywkę do tyłu. Swoimi zmęczonymi, czarnymi oczami wodził po bladej, porcelanowej twarzy, szorstkich, bladych ustach, małym nosie, bliźnie przy uchu. Nałożoną miał na siebie luźną, niebieską koszulkę i szare bokserki, odsłaniały one chude uda i ręce. W liceum Ed borykał się z niedowagą, dopiero niedawno zaczął nabierać masy, dzięki staraniom Juliena.

Gilday zamarł, gdy usłyszał, jak drzwi się otwierają, a ktoś zrzuca torbę na ziemie. Spokojnym krokiem ruszył do kuchni, gdzie znalazł się naprzeciwko swojego narzeczonego, który był niespodziewanie trzeźwy.

— Hej, laleczko. Nie śpisz? — zapytał David, jego policzki były delikatnie zarumienione. — Co z Gabbym?

— Nie jestem śpiący. Dobrze — odpowiedział szorstko Ed.

Zagryzł wargę. Czuł, że powinien zapytać, żeby upewnić alfę, że mu zależy.

— Aha. Co było na kolację?

— Mrożona Pizza.

— Zostało dla mnie?

— Nie.

I tak udało im się ją z Gabbym spalić, dlatego tak naprawdę zjedli po jogurcie przy głośnych prychnięciach młodszego.

— Ech. Zrobię sobie kanapki.

Edmund przytaknął, nie spuszczając wzroku z Davida. Niczym duch podążył za nim, gdy ten ruszył do kuchni.

— Nie czekaj na mnie. Muszę jeszcze sprawdzić pocztę na laptopie. Kolega miał mi wysłać prezentację.

Ed się nie poruszył. Stał oparty o ścianę, wyginając swoje złączone palce. Rozumiał, że to była metafora, ma iść spać i mu nie przeszkadzać, ale w ogóle nie czuł się śpiący, a leżenie samemu w ich łóżku napawało go smutkiem.

— Ech — David westchnął głośno. — Znowu coś się stało w pracy? Jeśli chodzi o mnie, to się nie martw. Nie jestem zły.

— Yhm...

Alfa oderwał się od smarowania kanapek i jeszcze nożem w ręku podszedł do swojego narzeczonego. Nachylił się nad nim i zetknął ze sobą ich czoła. Wpatrywali się w sobie w oczy, gdy wyszeptał delikatnym głosem:

— Proszę — Gilday wyczuł alkohol, jednak się napił. — Idź już do łóżka. Będę spał na kanapie. Po prostu dzisiaj nie czuję się dobrze...

Edmund kiwnął głową, a David się odsunął. Czarnowłosy grzecznie poszedł do ich sypialni, zastanawiając się, czy popełnił błąd, nie naciskając. Powinien spać z nim na tej cholernej kanapie. Albo na podłodze. Powinien być przy nim.

Gdy Ed położył się w łóżku, przez długi czas przekręcał się w zimnej pościeli. Myślał o tym, czy nie brakowało ich dwójce chemii, głębszej więzi. Tak naprawdę nigdy nie wyznał swojej alfie miłości — to on go o tym zapewniał. Ponadto Gilday rzadko inicjował między nimi kontakt fizyczny, przeważnie w czasie swojej gorączki z przyczyn naturalnych i wtedy także nie potrzebował go dużo, żeby uspokoić swoją wewnętrzną omegę. Podczas rui Davida nie uprawiali ognistego seksu — tu alfa panował nad sobą, żeby swojej naturze dać w pełni nad sobą zawładnąć, bo Eda nie kręciło bycie poniżanym, ciąganie za włosy, używanie wobec niego siły, gdy za długo ściągał bluzkę albo sprzeciwiał się braniu go bez przygotowania.

Edmund po prostu obawiał się bólu w każdej postaci. 

I zasnął z tą myślą w głowie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top