7. Ogień i woda cz.2
Alse zbudziły odgłosy wycia.
Jej ciało zareagowało natychmiast. Mięśnie spięły się, oddech przyspieszył, serce zaczęło mocniej tłoczyć krew. Po chwili jednak zrozumiała, że głos dochodzi z daleka. Naprawdę z daleka.
Leżała przy ognisku, owinięta własnym płaszczem, z kołczanem pod głową. Z lękiem zasypiała w obecności nieznajomego, jednak zmęczenie ostatecznie ją pokonało. Zresztą, gdyby miał ją zabić, zrobiłby to wtedy, gdy miał do dyspozycji żmija.
Obróciła się, by zobaczyć, czy cały czas czuwa. Przy ognisku nie było jednak nikogo. Posłanie z suchych liści, nakrytych czarnym płaszczem, było wygniecione, a srebrne ogniwka rzuconego nań pasa lśniły w nikłym, ciepłym blasku ognia.
Z nagłym ukłuciem zimna rozejrzała się wokół. Zobaczyła go. Siedział odwrócony tyłem, otoczony przez wiekowe drzewa. Spoglądał ze skupieniem na swoją dłoń. Już wcześniej zauważyła, że w czasie marszu podejrzanie często zerkał na pierścień z błękitnym kamieniem, który nosił na wskazującym palcu, jakby dopatrywał się w nim czegoś niezwykłego. Teraz trzymał rękę na wysokości oczu tak długo, że niemal sama poczuła, jak drętwieje. Potem jednak opuścił ją zupełnie płynnym ruchem.
W gałęziach zamilkł wiatr. Świat był dziwnie cichy. Zastygł tak, że elf wychwycił szelest jej płaszcza i posłania, gdy uniosła się na przedramionach.
– Nie śpisz już, Nirve – zwrócił się do niej fałszywym imieniem, które mu podała. Sam przedstawił się jako Seliaen.
– Tak... Co robisz?
– Cóż, planuję naszą dalszą podróż.
– Myślisz, że nie znam tych okolic? Mogę służyć pomocą.
Elf uniósł brwi.
– Najlepszą pomocą byłaby dla mnie wiadomość, co się stało.
– Ja... – zająknęła się – Ja na tym polowaniu...
– Nie byłaś na polowaniu w świątecznej sukni. Nie zapuściłaś się w knieję bez jedzenia i wody. Czego się boisz?
Alse westchnęła. Wokół czaił się mrok, a on wziął obcą uciekinierkę pod swoje skrzydła. Miał prawo wiedzieć, co może na niego sprowadzić. Mimo to upewniła się, że nóż wciąż wisi przy jej pasie.
– Ten... przed którym uciekam, miał płaszcz taki jak ty.
Na twarzy Seliaena na mgnienie oka pojawiła się obawa, połączona z nagłym błyskiem zrozumienia.
– Tak, możesz mieć rację, bo jeszcze niedawno nie należał do mnie. Mów dalej. Gdzie go widziałaś?
– W Mszannie. Widziałam tylko jego i jedną bestię, chyba biesa... nie wiem, ale na pewno było ich więcej. Słyszałam, jak wyły. Zabiły dwie inne drzewice. Ja... uciekłam – dodała ze wstydem.
– Jak dawno temu?
– Pięć dni po pełni.
Elf wciągnął z sykiem powietrze.
– Tamten już od miesiąca nikomu nie może zagrozić. To kolejny...
– Zabiłeś go?!
– Nie, gdy rzucił się na mnie z nożem, zaproponowałem mu pieczeń z kuropatw w żurawinie. Przecież noże służą tylko i wyłącznie do krojenia obiadu, czyż nie? – rzucił z cichą irytacją – Czemu nic mi nie powiedziałaś?
– Spotkałam cię w gnieździe nawii, w czarnej pelerynie, obok leża żmija. Co miałam powiedzieć?
Seliaen po chwili pokiwał głową. Widać nie zamierzał obstawać przy swoim błędzie jak śmiertelnik. Wyjął z sakiewki notatnik w skórzanej oprawie i podał go drzewicy.
– Szukałem rozkazów. Tam, w szczelinach muru, nawie i czarownicy zostawiali dla siebie wiadomości. Wszystko przepisałem. Zobacz, że nie ma tutaj niczego, co nakazywałoby mi ciebie zabić. Jest natomiast wiele mglistych wzmianek o drzewicach. Jeśli powiesz mi dokładnie, co się stało, będę mógł je lepiej zinterpretować i przewidzieć ich następny ruch.
Wzięła w dłonie notatnik. Na stronach, zapisanych równym pismem elfa, widniały krótkie meldunki i polecenia. Każdy był opatrzony datą i informacją o położeniu w murze.
– Dla kogo to robisz? I dlaczego nie zabrałeś tych rozkazów, tylko przepisałeś i odłożyłeś?
– Odpowiadając od końca, by nie nabrali podejrzeń i zachowywali się przewidywalnie. Co do drugiego, dla siebie samego i moich dzieci, o ile Stwórca da im się zjawić w tym świecie. Nie, nie działam sam – dodał, widząc jej pytający wzrok – Jednak jeśli mam ci przedstawić moich przyjaciół, musimy być wobec siebie szczerzy.
Poczuła falę gorąca, przelewającą się przez twarz wraz z rumieńcem, a zaraz później zimny dreszcz na plecach. A może był to tylko ten nagły podmuch wiatru, przerywający bezruch?
– Uważaj!
Przez las gnała wataha dzików. Dziewczyna uskoczyła za drzewo, jednak zwierzęta praktycznie nie zwróciły na nią uwagi, uciekając przed niewidocznym zagrożeniem.
– Bierz swoje rzeczy!
– Co?! – spytała, wciskając mały tomik w dłoń właściciela.
– Rób co mówię.
Złapała pelerynę, którą otulała się podczas snu, łuk i kołczan. Dopadła do ogniska i zasypała je ziemią, by wzniecone wiatrem iskry nie spadły na suche liście. Cały las oszalał i oślepł. Zwierzęta gnały przed siebie, szukając kryjówek. Znów odezwało się wycie, które zmroziło jej krew w żyłach.
Seliaen chwycił swoje rzeczy, zasłonił drzewicę płaszczem przed zbłąkaną sową, a potem popchnął stanowczo w stronę starych drzew.
– Co ty robisz?
Nie doczekała się odpowiedzi. Elf posadził ją za grubym pniem dębu, a właściwie w niecce między dwoma jego rozgałęzieniami. Sam usiadł obok, otoczył drzewicę ramieniem i rozłożył srebrny pasek przed skrzyżowanymi kolanami. Miała wrażenie, że w tym, co widzi jest coś nienaturalnego, ale w tym samym momencie zarzucił czarny płaszcz na ich głowy. Zapadła ciemność, gęstsza niż jesienna noc i głucha cisza.
Właśnie ona wzbudziła jej niepokój. Miała wrażenie, że dźwięki z zewnątrz są niemal całkowicie stłumione. Tak, od świata oddzielała ich gruba, wełniana tkanina, ale nie słyszała ani nie czuła praktycznie niczego, poza wonią ich przemoczonych ubrań i zapachu liści, zmieszanego z nutą jabłek. Elf wsunął głowę w przerwę między pniami. Tylko stamtąd docierał chłód nocy. Tylko stamtąd słyszała szum wiatru...
Tylko tego fragmentu nie otaczał srebrny pas.
Seliaen zastygł w bezruchu. W pewnym momencie poczuła, jak jego mięśnie sztywnieją.
– Udawaj, że masz związane ręce – szepnął zimnym tonem.
– Co?!
– Zaufaj mi.
Wyjęła jeden z rzemyków, stanowiących dekorację pasa i owinęła go wokół nadgarstków. Chwilę później poczuła mocne szturchnięcie w żebra.
– Hej, panie, co to? W służbowej pelerynie paradujecie?
Seliaen wstał, zrzucając z siebie okrycie. Zobaczyła dwóch ludzi, uzbrojonych w łuki. Jeden zaszedł ich od tyłu. Drugi przypatrywał się wszystkiemu z naprzeciwka, trzymając wodze pięknego kasztana. Elf wyprostował się i podszedł do niego gniewnym krokiem.
– A wy co?! – zaczął ostro, nie dając mu dojść do słowa – Nie znacie swojego miejsca? Gadać, coście za jedni.
– Ja, panie... z Drużyny Trzeciej – wymamrotał mężczyzna.
– Dobra. Rozkaz specjalny, plan KW. Przepuść nas.
– Zaraz będzie tu, panie, nieciekawie. Lepiej nie przeć pod prąd.
Mgła wokół gęstniała. Teraz Alse zrozumiała, co takiego wychwyciła. Lecące z góry liście zakrzywiały lot i spadały u jej stóp. Szara chmura nie przekroczyła linii, wyznaczonej przez rozłożony na ziemi, srebrny pas. Zasłony, którą elf przed chwilą pokonał z taką łatwością.
– Nie moja wina, że nie mogłem przejść na czas, a muszę doprowadzić tę zielonkę do celu – cedził przez zęby – A na drugi raz nie pyskuj do czarownika jak do swojego.
Jak się okazało, łucznik mógł poblednąć jeszcze bardziej.
– Panie, przepraszam, ja nie wiedziałem, że jesteście, ja nie...
– Daj tego konia, to nie doniosę wyżej.
– Co?! Panie, ale...
– Dawaj tego konia. Chyba, że chcesz mi szorować buty jako upiór.
– Panie, my też mamy rozkazy...
– Może dołączycie do nas? – zaproponował drugi – Schroniliśmy się w jaskini. Gdy przejdzie mara, ruszymy do akcji, a wy bezpiecznie pójdziecie dalej.
– Nie chcę robić tłoku – odparł po chwili elf – Wielu was tam?
– Czterech ludzi.
Seliaen spojrzał na drzewicę. Poczuła ukłucie niepokoju.
– Skorzystam. Prowadźcie.
Serce Alse zaczęło bić jak szalone. Elf podszedł spokojnym krokiem, by zabrać swoje rzeczy.
– Podejdź jak spętana do konia. Wciągnę cię na siodło – szepnął, pochylając się nad nią i ukradkiem podnosząc srebrny pas spośród liści. Kołczan, który opuściła na ziemię, schował pod płaszczem.
Jego twarz jakby straciła blask. Jakby. Wiedziała, że jest taka sama, ale gdyby zaufała samym tylko oczom, widziałaby oblicze młodego człowieka. Delikatna zmiana. Iluzja dla wzroku śmiertelnych.
Podniósł dziewczynę, wprawnie zakrywając peleryną nóż przy pasie. Przy wtórze wilczego wycia wsiadł na konia i wyciągnął ku niej ręce. Nie miała innego wyboru, jak brać udział w jego grze.
– Obróć się, zielonko – warknął, jednak udawana wściekłość nie dotarła do jego oczu – Podsadź ją.
Posłuszny wojownik ujął dziewczynę pod kolana i podniósł do góry, by elf mógł posadzić ją przed sobą. Poczuła ludzki smród i ciepłą, męską woń Seliaena. Stłumiła w sobie chęć oparcia się o jego pierś, namiastki ucieczki przed szalejącą, gęstniejącą ciemnością.
Ruszyli powoli, przedzierając się wśród oparów magii, między ciągnącymi na granicy widoczności zmorami i wielkimi wilkami. Smród zwiastował przejście upiorów, skrzek w powietrzu – latawców i nocnic. Alse nie mogła uwierzyć, że jeszcze żyją, ale czarny płaszcz Seliaena stanowił dla nich przepustkę.
Służbowa peleryna...
Pamiętała o ludziach, które nosili takie stroje i broń. Czarne peleryny, długie łuki...
W mroku błysnęła blada twarz. Wysuszona na wiór południca? Mamuna o ciele, zniszczonym przez podawanie eliksirów, które zmieniały je w pokrytą rudym podszerstkiem masę mięśni? Nie chciała wiedzieć. Nie chciała tak zakończyć życia.
Łucznicy prowadzili ich przez ten gęstniejący mrok, zerkając niespokojnie na boki. Seliaen, choć jego serce biło jak szalone, wydawał się niewzruszony.
Dojechali do niewielkiej jaskini, z której biło światło ognia. Cieszyła się teraz, że postanowiła nie szukać widzianego zbyt dawno temu schronienia. Inaczej wpadliby prosto w ręce tych ludzi. Ludzi...
Nie wyglądali na czarowników. Ci nie mieliby przy sobie łuków, jako że prawie zawsze polegali na magii. Upiorami też nie byli. Wyczułaby to natychmiast. Co skłoniło śmiertelników do stanięcia po stronie Nawii? Nie wiedzieli, że za kilka, kilkanaście lat to ich groby kmiecie będą rozkopywać ze strachu?
– Złaź, mała – rzucił elf – Bez gwałtownych ruchów, bo zemrzesz szybciej, niż zakrzykniesz.
Alse posłusznie zsunęła się na ziemię. Postarała się, by płaszcz zasłonił, rzekomo skrępowane, dłonie. Seliaen zeskoczył obok, chwycił ją za połę peleryny i przyciągnął do siebie, kryjąc je jeszcze lepiej.
– Idziemy.
W środku, zgodnie z zapowiedziami, czekało jeszcze dwóch wojowników. Równie dobrze mogli być braćmi, co ojcem i synem. Jednemu dopiero sypał się zarost, drugi miał nieco dłuższą brodę w identycznym, słomianym odcieniu. Spodziewała się z ich strony rubasznych, złośliwych komentarzy i pochwał pod adresem tego, który zdołał pojmać Nieśmiertelną, jednak obaj milczeli, ostrzeżeni dyskretnie przez towarzysza. Tylko on wszedł do jaskini za przybyszami. Właściciel kasztana zniknął, nie chcąc zapewne, by zagniewany czarownik dobrze zapamiętał jego twarz.
Seliaen posadził drzewicę w najciemniejszym zakamarku jaskini. Sam usiadł obok i wystawił nogi do ognia. Nie miała mu tego za złe. Każdy z Nawii tak by się zachował. Ten, który zaszedł ich od tyłu, zdejmując kaptur, odsłonił długą bliznę nad prawym uchem. Teraz i jemu mogła przyjrzeć się dokładniej. Zaniedbana broda i tłuste, przylepione do głowy kosmyki włosów dodawały mężczyźnie lat, ale i tak byłaby gotowa założyć, że jest najstarszy z całej czwórki.
– Wybacz nam, panie, niedogodne warunki, ale czekamy na przejście mary – zaczął – Wiecie może, ile dokładnie będzie trwała?
– Nie jestem zaangażowany w tę akcję. Mam inne rozkazy.
Znów zapadła cisza. Żadnych pytań, zdradzających jakąkolwiek troskę. Żadnej życzliwej wymiany zdań. Żadnego zaufania. Cień Nawii zaległ w nich wszystkich.
– Kazali ściągnąć peleryny? – zagadnął Seliaen.
– Tak, panie. Kazano schować je do czasu, aż oczyszczą wioski.
Co?! Które?! Gdzie?!
– Nie wiedziałem. Lelka zabiła mi te przeklęta zielonka, więc nie mam najnowszych rozkazów.
Mężczyzna pokiwał tylko głową.
– Z daleka jesteście? – spytał elf.
– Tam, skąd wszyscy, panie.
Alse niezauważalnie drgnęła. Niewiedza mogła szybko ich zdradzić.
– Czuć w waszej mowie inny akcent. Nie boicie się, że to was zdradzi?
– Nie, panie. Takich jak my nie dopuszczają do przytomnych.
– I dobrze. Szturchnęlibyście łukiem, kogo nie trzeba i pozamiatane.
Mężczyźni nie wiedzieli czy śmiać się, czy skłonić wstydliwie głowy.
– Dobra, powiedzcie mi, co wam zlecili na rano. Nie chcę wejść wam w paradę, skoro muszę już taszczyć ją za sobą.
– Cóż, panie, nie chciałbym mówić tego przy świadkach...
Bezceremonialnie wskazał głową na drzewicę. Seliaen wpił w nią spojrzenie srebrzystych oczu. Przez chwilę widziała w nich wahanie.
– Och, na to są sposoby.
Wyraz niepewności stopniał w przyczajonym w kąciku ust przebiegłym uśmiechu. Elf odwrócił się, przesłaniając ciepły blask ognia, który otaczał go jak łuna pożaru. Zrozumiała, że wciąż, mimo wszystko, budzi w niej niepokój.
– Nie bój się, malutka – szepnął – Jeszcze będziesz miała kiedy się bać.
Pamiętała, kogo udaje. Cofała się lękliwie, choć ścianę jaskini miała tuż za plecami. Zaprotestowała cicho, gdy chwycił ją za ramiona. Poczuła, jak wplątuje palce w ciemne włosy, jak przyciska jej czoło do swojego. Teraz naprawdę nie mogła się poruszyć.
– Zaśnij. Połóż się jak nieżywa – wyszeptał w mowie Nieśmiertelnych.
Posłuchała. Miękko opadła w jego ramiona. Położył dziewczynę na boku, sięgnął do rąk i zdjął rzemień, udając, że siłuje się z więzami. Potem otulił ją peleryną, okrywając torbę i nóż przy pasie.
– Tak to się robi. Można ewentualnie pocałować, jak chcecie.
Usłyszała nerwowy rechot.
– Teraz możecie mówić bez obaw. Gdzie wyruszacie?
– Mamy przeczekać marę i czekać na lelka, który miał znaleźć bandę zielonek. Wymknęły się z obławy oddziałowi, który działał na północ od nas. Pójdziemy za nim.
Alse dyskretnie wstrzymała oddech.
– Jutro połączymy się z kilkoma ludźmi, zwolnionymi po czyszczeniu wioski i zaczaimy się na nie – dokończył mężczyzna.
– Jakim cudem zbiegły?
– Nie wiem, panie. Nie byłem w tym oddziale.
Seliaen mruknął z niezadowoleniem.
– Nie wiecie? A może oni coś zepsuli i boicie się krytykować dowódcę przy koledze po fachu?
– Naprawdę nie wiemy, panie.
Elf zaryzykował stwierdzenie, że w Mszannie znalazł się czarownik. Tylko on byłby w stanie kierować potworami, które widziała.
– Cóż, powiedzmy, że wam wierzę – powiedział. Położył się tuż przy drzewicy i pogładził ją po twarzy, jakby chciał dać znać wojownikom, że lepiej nie dotykać jego zdobyczy. – Od tej nic się nie dowiem, bo zgarnąłem po drodze, kiedy dopiero szła w tamtym kierunku.
Jeszcze przez chwilę czuła dotyk jego dłoni. Delikatny, opiekuńczy.
– Cóż, chyba czas spać.
– Zbudzić was, panie, jak przyleci lelek?
– Tak. A teraz nie tłuczcie się. Mam za sobą ciężki dzień.
Wkrótce zaczął oddychać powoli i miarowo, jak w głębokim śnie. Dopiero gdy wszyscy, poza czuwającym na zewnątrz wartownikiem zasnęli, wyszeptał:
– Jestem z tobą, Nirve. Cały czas z tobą.
Przytulił jej głowę do piersi. Między uderzeniami serca usłyszała huk gromu, napełniający jesienny las. Na zewnątrz rozszalała się ulewa. Ostatnia burza tego roku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top