7. Ogień i woda cz.1
Las był martwy. Wszystko ucichło. Szepty i odgłosy płaczu. Wiatr i zwierzęce kroki. Cisza, martwa cisza zalegała jak kamień wśród mlecznych oparów. Wcześniej choć lekki deszcz ożywił nadzieje łowców i przegonił dręczące ich od rana mary, zarazem jednak mocząc ubrania i wysysając ciepło z ich ciał. Teraz wokół nie było nic, prócz mgły i łuny wieczoru. A we mgle płynęły widziadła.
Esteriel tańczyła wśród liści. Po białej sukni spływały ciemne strugi krwi. W zbrukanych dłoniach ściskała koronę. Obróciła się w stronę łowców, a potem zaczęła wchodzić po kamiennych stopniach ku tronowi, spływającemu krwawymi smugami. Jasnowłose dziecko z gobelinu leżało u jego stóp.
Załkało, zepchnięte przez półelfkę na zimne kamienie schodów, gdy ta zasiadła na miejscu królowej. Wszyscy strażnicy Airelinu oddali jej pokłon.
Wytrzymał. Wiedział, że to tylko wizja. Prawdziwa Este była na zamku, zupełnie bezpieczna. Może tylko nie całkiem szczera...
Isiriel leżała na wznak, na jednym ze zbutwiałych pni. Wokół leżały bezładnie porzucone ciała panów. Mojmir i Małogost upadli obok siebie, martwi. Nie brakło szalonego Nadmira, Ścibora z Białego Mostu, nawet starego Faliboga i jego zaprzysięgłego wroga Rosława. Wszyscy legli z krwią na ustach, a Evarion zanosił się śmiechem.
Wizja Evariona rozmyła się w powietrzu. Teraz stał tam wojownik z rękoma, opartymi na biodrach, tryumfujący jak kruk na pobojowisku.
Oto mój duch krąży nad Airelinem i będzie pożerał, jednego po drugim – wysyczało widmo. Krew, rzeki krwi wśród ciemnych liści, płynęły pod masyw Aethalinu ze stojącym na nim zamkiem – Pij, pij ich truciznę. Władza zatruła wszystkie puchary Airelinu. Nic ich nie różni jego strażników od panów, którymi zaczną się bawić, gdy przyjdzie pora. Nic ich nie różni ode mnie, którego przeklęli. Oto królowa, oto ta, która podporządkowała sobie wszystkich, w imię sieroty, w której suknię wytrze jej własną krew.
Wilczan – zrozumiał łowca, dopiero teraz. Nigdy nie widział jego twarzy. Nigdy, choć w imię księcia zadawał śmierć.
Airelin stawał w płomieniach, gorejąc nawet tam, gdzie wedle wszelkiej logiki, kamień powinien dać opór żarowi. Martwa Esteriel spadła z murów, pociągając za sobą Nienacha. Mgła zapłonęła kolorami ognia.
– Gore – mruknął Gnierat, niemal obojętnie. Też nie miał już sił. A może czuł, że to kolejna wizja?
Wydawało się, że powódź ognia zaleje cały las. Czerwona plama zasłoniła niebo. Końskie pęciny brodziły w potokach krwi. Iwan odruchowo wyprowadził Dąbka z koryta, bojąc się, że skręci nogę. Tylko w czym? W majaku? W... koleinach pod ciągniętych przez błoto pniach?
Ogień czerwienił się wielką chmurą, tuż przed nimi, w prześwicie między pniami drzew. Jechali prosto w jego objęcia, wycieńczeni wizjami, szeptami, zawodzeniem i jękami. W głowie Iwana świtało, że wcześniej wkroczyli na ścieżkę, że mogła ich doprowadzić do osady. Dlatego parł naprzód, na przekór szalonym wizjom, mgle i wyciu, które rozerwało powietrze.
Osada. Ogień. Rozpalili ogień, by uchronić się przed marami.
Poczuł, że jadą w dół. Dopiero teraz poczuli dym, nie duszący, jak w czasie pożaru lasu, gdy ogień trawił mech i błota, ale słodki, jakby z suchych, brzozowych gałęzi. Chwilowa ulga ustąpiła czujności. Może nawie wybrały właśnie ten moment, by uderzyć?
Zagłębili się w jeszcze gęstsze opary. Plama czerwieni ogarnęła całe ich jestestwo. Esteriel ze łzami, krwawymi łzami, błagała o litość. Kogo? Iwan ze złością wjechał w blade widmo. Widocznie ktoś bardzo chciał go przekonać, by przestał jej ufać.
Ashild była piękna. Nie umielibyście już dostrzec w niej wdzięku, wy ślepi rębacze.
Szepczący cień zamajaczył między pniami. Wirował nad ziemią, powiewając szarymi łachmanami. Iwan wiedział, że to tylko widziadło. Nawie przemykały w bezpiecznej odległości, rozkoszując się torturami, zadawanymi dwójce znienawidzonych łowców.
Był ktoś, kto ją kochał, kto czekał w Nawii na jej powrót.
Umilkł i rozpłynął się, gdy Iwan zdecydowanie zmusił Dąbka, by kroczył naprzód, przez wirującą chmurę nicości, prosto w rozproszony w mlecznej mgle czerwony blask.
Osada.
Szałasy i półziemianki stały w okręgu, zwrócone ku wielkiemu ognisku, przy którym siedział starszy, zarośnięty mężczyzna. Nad wszystkim górował masyw Aethalinu.
Kiepskie to podzamcze – pomyślał łowca. Otrząsnął się, przerażony. Kształty Airelinu nagle zmieniły się w odległe wzgórza, skryte za szarą mgłą i płynące nad nimi wysokie chmury, ołowiane w czerwonym zmierzchu. Zobaczył przed sobą zwyczajną osadę drwali.
Kopyta koni mlaskały w błocie. Prawdziwym błocie, nie strugach burej krwi. Łowcy wjechali między szałasy, w tańczący blask ognia. Staruszek zaczął wymachiwać rękoma, jakby wołał o pomoc.
Zobaczyli, że klęczy nad bezwładnym ciałem kobiety. Znów zaczął ją cucić, uderzając w twarz. Obok leżała na przedramionach mała, może dziewięcioletnia dziewczynka, która wodziła dookoła nieprzytomnym wzrokiem. Wokół zadudniło wycie.
– Co się dzieje?! – zawołał Iwan. Mężczyzna spojrzał na niego spod bujnej szopy włosów.
– Panie, biesy, czarty wokół! A ludzie śpią wszyscy, jak zaklęci. Jakby potruci!
Dalej uderzał zapamiętale w twarz kobiety. Nie reagowała na głos, tylko bezwiednie gniotła rękami zapaskę. Dziewczynka wpatrzyła się błagalnie w łowcę. Wskazała na szałas, przy którym stała rogata bestia. Stwór mocował się, usiłując wyciągnąć coś ze środka.
Mały, jak na biesa. Ki licho?
Łowca wystrzelił w jego kierunku. Potwór zerwał się do ucieczki i w spazmach bólu dopadł leśnej gęstwiny. Pozostawił rękę, leżącą bezwładnie u wyjścia szałasu.
– Gnierat, osłaniasz – rzucił – Idę sprawdzić czy tamten żyje.
– Jasne!
Uczeń oparł już kuszę o ziemię, włożył stopę w pętlę i naciągnął broń szybkim ruchem. Szukał poruszeń rogatych stworów pomiędzy szałasami. W lesie lśniły już kolejne, ogniste ślepia. Dziewczynka zaczęła wrzucać do ognia wszystko, co miała pod ręką.
Dłoń, leżąca w niskim wejściu, nosiła ślady zębów. Była zupełnie zimna. Łowca wyciągnął bezwładne ciało mężczyzny, przyciągnął je bliżej ognia i zamarł.
Z sakiewki wypadały kryształki soli. U pasa zwisał rzemień, ściągający rozerwany woreczek z ziołami. Znał ten wielokrotnie cerowany, zaniedbany kaftan, długą brodę i potargane włosy, choć nie mógł sobie przypomnieć imienia łowcy. Szkliste oczy pozbawiły go resztek nadziei na to, że żyje.
Nagle usłyszał donośny szum ognia. Jeden z szałasów zaczął dymić. Staruszek rzucił się na ratunek razem z Gnieratem i nim cała konstrukcja pokryła się żółtymi językami, wyciągnął ze środka młodą dziewczynę wraz z niemowlęciem. Iwan zastrzelił rogatego, który próbował zajść ich z boku.
W kolejnym szałasie nie było nikogo. Sąsiedni krył młodego chłopca i starego, siwiutkiego brodacza. Obaj byli martwi.
Iwan krążył między pachnącymi dymem schronieniami i siekł wyjące bestie w szalonym pędzie, w którym nie było miejsca na strach. Kilka razy ledwie umknął przed wilczymi kłami, przed baranimi rogami, ale się nie zatrzymał. Do czasu. Miał właśnie wejść do lichej półziemianki, gdy między drzewami zobaczył wielki pysk, pełen połamanych zębów.
To był prawdziwy bies. Trzykrotnie większy od wyjących stworów, ze ślimakowatymi rogami, rozwijającymi się u końca w kilka dziwacznych odnóg. Wyglądał jak muflon, którego ktoś przewrotnie skrzyżował z jeleniem i niedźwiedziem. Iwan nie był jednak w nastroju do szukania takich porównań.
Cicho wkroczył między szałasy. Wielkie oczy łypały ze wściekłością na ogień. Brązowa sierść nie lśniła w jego blasku, zbyt zmatowiała i skołtuniona, by oddawać jakiekolwiek piękno. Z pyska kapała mu cuchnąca ślina, spływając na wielkie, ciemne pazury, dla których łapy były jedynie podporą. Kły potwora były poprzecierane i wyszczerbione. Ponoć w Nawii specjalnie zadawano im ból, by były jeszcze bardziej wściekłe i gotowe poszukiwać łatwych ofiar o miękkim mięsie. Takich jak ludzie.
Gnierat wycelował do stwora z kuszy. Iwan nałożył strzałę. Bies krążył nerwowo, szukając przejścia przez ogień. Oczy widocznie bolały go od nadmiaru światła i ciepła, ale było tylko kwestią czasu, kiedy okrąży szałasy i znajdzie drogę. Ustawił się w końcu bokiem, wystawiając serce na uderzenie.
Strzała Iwana pomknęła nad płomieniami. Wbiła się pod łopatkę. Bies zawył i zaczął wić się w konwulsjach. Zahaczał pazurami o płonący szałas, rozdzierając poszycie na chmury iskier. Łowcę ogarnęła wojownicza satysfakcja. Wiatr przybrał jeszcze na sile, a policzki zaczęły go palić od gorąca płomieni.
Gnierat bełtem pozbawił stwora oka. Iwan znów trafił, tym razem między żebra.
– Wszyscy! – obwieścił starzec, wychodząc z ostatniego szałasu. Półprzytomny chłopczyk, którego znalazł wcześniej, z płaczem tulił się do nieprzytomnej kobiety. Drugi, zapewne jego starszy brat, pełzał wokół ogniska, próbując odgrodzić się płomieniami od bestii.
Łowcy nie mogli widzieć, jak ciemność zakrywa niebo, gasząc resztki wieczornego światła. Zbyt mocno oślepiał ich blask ognia. Poczuli jednak nadciągający z gwałtownymi powiewami chłód, jeszcze bardziej dojmujący od otulającej ich wcześniej mgły. Zapachniało wilgocią. Zaczął padać deszcz.
– Nie! – wrzasnął starzec, gdy woda zaczęła zalewać szalejący żar i parować z sykiem, nie wiedząc już czy woli widzieć jak ogień trawi szałasy, czy jak znika ich jedyna ochrona przed biesem.
Potwór podchodził do nich chwiejnym krokiem, utykał i krwawił z oczodołu, ale parł naprzód, rozwścieczony bólem. Gnierat, chociaż nieco wolniejszy, przez siłę swojej broni, już unosił kuszę do kolejnego strzału. Bełt trafił w szyję, ale nie przebił tętnicy. Strzała Iwana dosięgła mniejszego stwora, który nagle wybiegł spomiędzy szałasów. Druga wbiła się w mostek biesa, rozjuszając bestię do reszty. Kolejny bełt uderzył go w potylicę, ale widocznie nie dosiągł kręgosłupa.
Nagle wśród mroku śmignęła strzała. Długa, o siwych lotkach, wystrzelona zza ich pleców. Trafiła biesa w zdrowe oko. Kolejna, zielona, utkwiła między żebrami. Stwór zaczął szaleć z bólu, jakby groty paliły go żywym ogniem. W końcu, bezładnie miotając się, wpadł w żar płonącego jeszcze szałasu, a potem z rykiem uciekł między drzewa.
Przed łowcami wciąż płonął ogień. Błogie ciepło rozlało się po członkach, na przekór lecącym z nieba potokom deszczu. Las napełniał szum i trzask łamanych gałęzi, ciągnący się za rannym biesem. Jego mniejsi pobratymcy węszyli w powietrzu, wyli i szczerzyli kły.
Kto to, do licha?! – myślał Iwan, rozglądając się wokół.
Kolejne rogate stwory, wyjąc, pojawiały się między szałasami, jednak nagle zaczęły cichnąć, zakańczając swoją pieśń jednym, wysokim skowytem. Z boku każdego sterczała strzała. Te, które zdążyły, uciekały w mrok. Nagle zrobiło się cicho. Tak cicho, że słychać było nikłe syczenie i trzask gasnącego w deszczu ognia. Zgliszcza szałasu, zaczęły tonąć w czarnym błocie. Główne ognisko jeszcze płonęło, ale wiedzieli, że niedługo i ono zamieni się w mokry popiół.
Usłyszeli mlaskanie kopyt na rozmiękłej ziemi. Zza drzew wyłonił się kasztanowy koń, a na nim, niemal niewidoczny w mroku, okryty ciemnym płaszczem, jeździec. Stanął w blasku ognia i uniósł okrytą czarną, skórzaną rękawicą dłoń.
– Stój! Jedno zaklęcie i wrócisz pod ziemię, gdzie twoje miejsce! – zawołał gwałtownie łowca.
– Oszalałeś, śmiertelniku?
– Jeszcze nie – wysyczał łowca.
Drgnął, gdy obcy sięgnął do przemoczonego kaptura. W czerwonym blasku zalśniły rude, sięgające ramion włosy. Oczy miał zielone, niczym stary, leśny mech. Twarz, w świetle dogasających płomieni, zaczęła jaśnieć, jakby napełniała się ogniem.
– Lasowy? – spytał. Oczy zaczęły mu łzawić od dymu. Wycie, szaleństwo i ból tańczyły w powietrzu. To mógł być kolejny majak. Kolejny wytwór jego zmęczonej głowy lub owoc sztuczek nawii.
– Tak.
Żmij kiedyś był jednym z nich. Nie wiadomo, jak teraz wygląda – przestrzegł się w myślach.
Między szałasy wbiegł czarny pies. Obwąchał leżącą kobietę, zaczął trącać ją nosem. Odpowiedział mu tylko niewyraźny pomruk.
Zwierzę uniosło uszy, słysząc cichy gwizd. Nie dobiegł od strony jeźdźca, ale spośród drzew, smaganych wiatrem. Wyłonił się zza nich kolejny, wysoki mężczyzna, z odkrytą głową, obojętny na lecące z nieba potoki deszczu. Jego twarz pałała srebrnym, elfim blaskiem. Był dobrze zbudowany, nawet jak na Nieśmiertelnego, ciemnowłosy i siwooki. Bił od niego chłód i spokój. Dzika uroda północy.
– Was też złapała mara? – spytał, widząc wycieńczenie łowców. Iwan pokiwał głową. Jeśli byli prawdziwi, mógł mówić prawdę. Jeśli byli wrogami, i tak to wiedzieli.
Elf podszedł do łowcy, zdjął rękawicę i mocno złapał go za nadgarstek. Gdyby był widmem lub strzygoniem, Iwan nie czułby materialnej twardości ani silnego nacisku palców. Gdyby był cielesnym upiorem, nie mógłby wyczuć ciepła.
– Nie jesteśmy marą. Uspokójcie się. Bies uciekł.
Łowca rozejrzał się dookoła mętnym wzrokiem. Wciąż trudno mu było uwierzyć w to, co widzi. Wystawił twarz na krople deszczu, by schłodziły rozgorączkowaną szaleństwem głowę.
Z lasu, zza ich pleców wychodzili kolejni srebrnolicy łucznicy, odziani w ciemną zieleń i rozmyte kolory północnych wrzosowisk. Podeszli, cicho jak duchy, do leżących na ziemi ludzi. Zaczęli szeptać między sobą i wsłuchiwać się w urywane oddechy nieprzytomnych.
– Wyglądacie, jakbyście nie spali od trzech dni – stwierdził przybysz na koniu.
– Bo tak było, Ivirathe – wychrypiał Iwan – Dzięki niech będą za was Stwórcy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top