6. Pomruk burzy cz.1

- Skąd oni wzięli taką niemrawą czarownicę? - spytał Gnierat.

- Nie wiem. Może zapomniała języka w gębie? - odparł Iwan. Zaśmiał się pod nosem. W ferworze walki nie zastanawiali się nad tym, z jak groźnym przeciwnikiem mają do czynienia. Dopiero gdy usiedli przy ogniu, a rozszalałe tętno wróciło do normy, zaczęli zdawać sobie sprawę z własnego szczęścia.

- Przecież dała się podejść jak dziecko. To... nienormalne. Nie rzuciła żadnego zaklęcia, dosłownie żadnego. Wpadła tu, jakby nie miała nawet planu.

- Jakiś miała. Chciała nas wywabić. Jeden upiór to dla niej żadna strata.

- Ale czemu miał służyć ten popis z nabijaniem się na pal?

Chłopak cały czas mówił szeptem. Zdawał sobie sprawę z tego, że zagrożenie jeszcze nie minęło.

- Wiesz... może była świeżo po przemianie? Nie chciałbyś na jej miejscu popisać się nowymi zdolnościami? Poczuć moc, nawet nie swoją? Pomyśleć, że jednak było warto stracić wszystko?

- Eh, mistrzu, wiem, że strzygi też mogą być młode i głupie, ale... młode to dla nich koło stu lat.

- Niekoniecznie... - łowca odkaszlnął. Gnierat nie doczekał się dłuższego wywodu na temat różnic między poszczególnymi typami upiorów i wieku ich przemiany, którego oczekiwał. Mistrz najwyraźniej wolał odetchnąć po walce. Pamiętał jednak rozmowę, jaką kiedyś odbyli przy ognisku, u początku jego nauki. Spytał wtedy, dlaczego ktokolwiek chce zostać upiorem.

- Wyobraź sobie, że jesteś wioskową biedulką, która nagle dostaje szansę na otrzymanie czegoś więcej niż ciężka dola na kawałku pola i marudny mąż albo panem grodu, myślącym, że zyska władzę nad wszystkimi wokół. Nie ma reguły, czary kuszą każdego. Zdaje ci się, że jesteś ważny i potężny, bo magia wydaje się darem na wyłączność, nie ochłapem, rzuconym przez cienie, który można ci odebrać w razie buntu. A bunt nie przejdzie ci przez myśl, bo wiesz, że sąsiedzi cię nie obronią, tylko w najlepszym wypadku przeklną albo wygnają i obarczą winą za chorą krowę. - Mistrz prychnął wtedy pod nosem, przypominając sobie tylko znaną przygodę. - W końcu, po latach psucia ludziom krwi, trafiasz do Martwych Krain i dostajesz, powiedzmy, wybór. Odwlec w czasie śmierć, stając się gnijącym upiorem, jak złamani torturami niewolnicy lub przemienić w taką chmurę pyłu z jeszcze większą mocą. W końcu mogą być pewni, że się nie zbuntujesz, bo tylko czary trzymają cię w jednym kawałku. Na co się zdecydujesz?

- To chyba nie było pytanie.

- Według nich jest. Tam wszystko jest iluzją...

Odetchnął, wpatrzony w ażurowe sploty, tworzące ramy dla gwiazd, które błyskały zza chmur. Czuł się nieswojo. To zwycięstwo było... podejrzanie łatwe.

- Daleko do tej Wierzbiny? - odezwał się w końcu, tylko po to, żeby przerwać milczenie.

- Dwa dni drogi bez przerw, chyba, że uda nam się wcześniej wpaść na jakąś osadę smolarzy.

- Wybieramy najkrótszą drogę, przez las?

- Tak. Nie mamy po co iść na trakt, to dwa razy dłuższa trasa.

Znów milczenie, trzask gałązek i szum wiatru. Znów oczekiwanie na atak. Może była to świadomość bliskości ciał upiorów? Gnierat nie był... a raczej starał się nie być przesądny. Wiedział, że po takich ciosach raczej nie wstaną i znane na wsiach zabiegi z użyciem soli, ziół, żelaza czy osikowych kołków niewiele w tej kwestii by zmieniły, ale towarzyszył mu jakiś pierwotny lęk.

Wiedział, że tej nocy raczej nie zasną. Postanowił więc, że powie to, co nosił w sobie od kilku dni.

- Mistrzu - zaczął ostrożnie - To zabrzmi, jakbym upadł na głowę, ale musisz coś wiedzieć.

Iwan odłożył na bok nóż, którym się bawił i usiadł bliżej ognia.

- Nie bój się, mów. Co, chcesz oświadczyć się Nilan?

Gnierat lekko się zaczerwienił.

- Nie, nie o to chodzi.

- To o co? Coś jest z tobą nie tak. Widzę to od wyjazdu z zamku.

Chłopak przygryzł wargę. Zbierał myśli.

- Dobromira nie jest człowiekiem.

Mistrz zmarszczył czoło.

- To przecież staruszka. Nieśmiertelni się nie sta...

- Wiem, że się nie starzeją. To wszystko... ona... to jest jakieś... złudzenie? - wyrzucał z siebie słowo po słowie - Zaczepiła mnie gdy wyjeżdżaliśmy. Pamiętasz, że zostałem z tyłu. Wtedy zmieniła się przy mnie. Wyglądała, jakby miała kilkanaście, może dwadzieścia lat, przysięgam.

- Jak dokładnie? - spytał Iwan po chwili milczenia.

- Miała czarne włosy, oczy jak zawsze... do tego nosiła jakąś dziwną, złotą suknię, a na głowie wianek, ale z kwiatów, które nie kwitną w tym samym czasie. Dlatego pytałem o te przylaszczki. To ona...

- Była pod zamkiem podczas wojny - dokończył mistrz - Wkradła się do obozu Mojmira.

- Tak.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, zakłócana tylko przez trzask suchego drewna. Na twarzy Iwana malowała się cała paleta sprzecznych uczuć. Musiał przyjąć do wiadomości, że kobieta, którą traktowali jak dobrą matkę, której spracowane, pachnące latem dłonie nieraz całowali i otrzymywali z nich smakołyki na drogę, to ktoś, przed kim powinni klęknąć, tak jak przed Alsenną, napełnioną blaskiem innego świata.

Uczeń dostrzegł jednak coś jeszcze: grymas gniewu i zawodu.

- Kim może być ten drugi? - spytał - Ten, który wpadł między ludzi Wilczana.

- Nie wiem. Może nawet nie ma go na Airelinie. A z nich? Evarion? Może jego nowy uczeń?

- A Miran?

- Tak - Iwan pokiwał głową - To też możliwe.

Na chwilę zapadło milczenie.

- Nie pytałeś nigdy... o nich? - spytał Gnierat, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wypowiedzeniem imienia Esteriel.

- Żeby to raz... ale Airelin strzeże swoich tajemnic... nawet przed przyjaciółmi - dokończył cicho z goryczą w głosie.

Nagle nocną ciszę przerwało nerwowe rżenie Chrupacza. Iwan gestem nakazał uczniowi milczenie. Przez chwilę w rildvanie i lesie panował martwy bezruch, jakby cała przyroda usłuchała jego rozkazu.

Tym razem odezwał się Dąbek. Chrupacz zawtórował mu chwilę później. Na zewnątrz panowała gęsta ciemność, rozjaśniana jedynie przez migoczące w splotach gałęzi błyski płomieni.

Gnierat przekradł się między białe brzozy, wpił wzrok w gęstą czerń lasu. Za nim tańczyły łagodnie płomienie ogniska, a rzucane przez gałęzie cienie tworzyły szaloną mieszkankę błysków, w której gubiły się wszelkie kształty, nie wyłączając jego samego. Coś w tej nieprzeniknionej nocy też go niepokoiło i to ukłuciem tak delikatnym, że przez chwilę nie mógł sobie zdać sprawy, co tak naprawdę jest powodem.

W końcu jednak zrozumiał. W kręgu migoczących świateł nie było niczego. Ciał upiorów również.

Niedługo po walce wyszli, żeby złożyć truchła w jedno miejsce, na granicy blasków. Dwa, leżące obok rildvanu rozsiewały zapach nie do zniesienia. Trzeciego, ranionego strzałą, Iwan postanowił nie szukać, póki nie wstanie świt.

Gnierat uniósł dłoń w odpowiednim geście, zginając rękę w nadgarstku prostopadle do drugiej. Mistrz zmarszczył czoło. Nie wierzył, że mogły wstać. Sam rozpłatał jednemu kark.

Chłopak pomyślał o ostatnim. On jednak, nawet gdyby wrócił po ciała towarzyszy, co było niepodobne do nawii, zdradziłby się szelestem i zapachem.

Ciemność wokół była gęsta jak smoła. A jednak wydało mu się, że w pewnym momencie widział ruch. Konie znów zaczęły się niepokoić. Iwan wciągnął w nozdrza zapach wieczoru. Jego uczeń też coś wyczuł. To nie był odór, jaki towarzyszył upiorom, to był...

Dym?

Nie widział żadnego błysku, żadnego blasku płomieni, oprócz płonącego wewnątrz ogniska, a jednak był pewien, że zapach nie pochodził z niego. Przyniósł go wiatr, wiejący od strony buczyny.

Przez resztę nocy nic się nie działo. Łowcy na zmianę trzymali wartę, z bronią w pogotowiu, gotowi na atak, ale żaden podejrzany kształt nie przewinął się przez czerń lasu. Tak doczekali ranka. Gdy szara poświata zabarwiła niebo, wydobyła z mroku dwa pasy zgniecionych liści, zabarwione ciemną krwią. Byli już pewni, że upiory zniknęły. Nad miejscem, w którym leżały, na pniu młodego buka, odcisnął się czarny ślad dłoni. Spalona kora znaczyła miejsca, w których dotknęła żywej tkanki drzewa.

- Pytałeś, dlaczego ta strzyga nie rzuciła żadnym zaklęciem - powiedział Iwan - A ja się pytam, dlaczego ten tu nas nie zabił?

- Strzyga, czarownik?

- Trudno stwierdzić, mając tylko jego łapę, odciśniętą na drzewie. Jedni i drudzy posługują się czarami.

Do mistrza zdawała się nie docierać powaga sytuacji, jednak Gnierat już dobrze znał taki stan. Stan, w którym lepiej nie myśleć, żeby nie zwariować.

- Jedziemy dalej?

- Nie będzie wyboru. Wierzbina jest o dwa dni drogi. Wsie pod Airelinem o wiele dalej.

- A tamten upiór?

- Ten trzeci? Wątpię, żeby wrócił na swój zaciszny cmentarz czy do innej kryjówki, kiedy pojawił się tu jego przełożony.

- Zerknijmy chociaż, czy nie leży w krzakach - zaproponował Gnierat - Może go zostawił, bo nie był mu potrzebny.

Bo w końcu chyba chodziło o to, by nas wywabić. Chociaż, dlaczego w końcu nie zaatakował, skoro chciał naszej śmierci? Przecież trudno obronić się mieczem przed magią. Po co ten teatrzyk?

Pomyślał znów o postrzelonym upiorze. Czy mógł, zamiast próbować zaszyć się w ciemnym miejscu, pod kurhanem, zanim wstanie świt, znaleźć kogoś i powiedzieć mu, co zaszło?

Odpowiedź brzmiała: Nie. A była wypisana w skropionych krwią liściach.

Z zarośli, w które uciekł stwór, wiodła przerywana linia kropli ciemnej posoki, która potem niknęła w wygniecionej przez upiora, posuwającego się z trudem, zapewne na czworakach, ścieżce, a następnie rozlewała się w, powoli wsiąkającą w ziemię, kałużę. A właściwie pół kałuży.

- Widzisz? Ucina się nagle, jakby ktoś wyznaczył tę linię nożem - stwierdził Iwan, wskazując na ziemię - Otworzył portal, dorżnął go, wyrzucił tam, jak stary garnek, a potem sam nim uciekł. To znaczy...

- ...że jest w Nawii - dokończył uczeń - A my... chyba nie muszę mówić.

***

Alse dławiła się powietrzem i łzami. Resztkami sił parła naprzód. Wędrowała tak przez całą noc po tragedii, bojąc się, że to, co zmasakrowało ciało Irsy, może być tuż za nią. Za dnia zrobiła długi postój, śpiąc w pustej jaskini, czujna na każdy szmer, a potem podjęła wędrówkę na nowo, nie zatrzymując się nawet, gdy zapadł zmrok. Teraz znów świtało, a poranna zorza napełniła brzozowy las promieniami nadziei.

Mimo strachu obrała drogę na wschód. Tak, mogła biec do najbliższej osady drwali, jednak czy kilku mężczyzn z toporkami dałoby radę... czemu? To był bies, wilkołak, pies południcy czy jeszcze inny stwór, którego nie dało się jakkolwiek określić? Nie widziała go w całości ani nie chciała oglądać, a tym bardziej sprowadzać na niewinnych ludzi. Zamiast tego uciekła tam, gdzie teren dawał jej setki naturalnych schronień, by potem przedrzeć się na trakt, który przechodził przez duże, dobrze umocnione osady. Tam mogła znaleźć pomoc... o ile znajdzie jeszcze kogoś, komu można będzie pomóc.

Irsa już z pewnością nie należała do tego grona. Celae, którą znalazła w zaroślach kilkanaście kroków dalej, także. Całą Mszannę napełniało wycie. Uciekając, słyszała dochodzące z oddali głosy potworów, których musiało być o wiele więcej. Nie miała szans... Nikt nie miał szans...

Wpadła w niewielki jar, którego dnem płynął strumień. Zsunęła się między pachnącymi wierzbami, opadła nad brzeg. Odetchnęła. Tu nikt nie mógł jej zobaczyć. Zaspokoiła pragnienie, obmyła spoconą twarz i przez chwilę leżała jak martwa na czystym, nagrzanym piasku.

Gdy nieco odpoczęła, zmusiła się do powstania i pokonała strumień w najpłytszym, widocznym miejscu, ślizgając się po wielkich kamieniach. Nie miała czasu, by szukać wygodniejszych przejść. Chciała wydostać się na drugi brzeg, gdzie zamierzała poszukać resztek ludzkiej osady.

Po chwili marszu wśród młodych drzewek, jeżyn i zwiędłych paproci, wreszcie dojrzała rząd zzieleniałych, butwiejących pali, obrośnięty przekwitłymi powojami. Upewniła się, że ma w kołczanie wszystkie strzały, a potem podeszła ostrożnie do palisady i odszukała szeroki wyłom. Miała stąd dobry punkt do obserwacji. Mogła w każdej chwili uciec z powrotem w gęste wierzby.

Osada zmieniła się od czasu, gdy ostatnio do niej zawitała. Jeszcze bardziej obrosła w mech i dzikie maliny. Wysokie, złote trawy falowały na lekkim wietrze. Ptaki przefruwały po dachach rozpadających się domów. Młode samosiejki wystawały już ponad dachy chat, które po kolei zapadały się, pokonane przez upływ czasu. Ludzie nie uprzątnęli ich, gdy opuszczali te okolice. Mieli wtedy inne zmartwienia.

Nie bała się morowego powietrza, które nawiedziło osadę, bo nękające ludzi choroby były obce drzewicom. Nie bała się też zbójców, którzy mogli szukać tu schronienia. Ich łatwo było zauważyć. Obawiała się za to nawii, ale te równie dobrze mogły być tuż za nią, a w ludzkiej wiosce miała szansę znaleźć różne zakamarki, nadające się na schronienie i pozostałości narzędzi, które w zręcznych rękach stałyby się dodatkową bronią.

Nic nie wzbudziło jej podejrzeń. Przetarła czoło ubrudzoną dłonią. Ostrożnie weszła za palisadę. Czuła bijący od gnijącego drewna zapach wilgoci. Podeszwy skórzanych butów ślizgały się po zzieleniałej powierzchni leżących pali, gdy szła wzdłuż dawnych umocnień w kierunku najbliższych zabudowań. Szybko przeskoczyła za kępę czarnego bzu, z którego wyleciały zwabione ciemnymi owocami ptaki i w jego cieniu przekradła się za róg chaty, której konstrukcję trzymały już chyba tylko najgrubsze belki. Po drugiej stronie zobaczyła zdziczały sad. Jedne drzewa, przygniecione starością, zaczynały już próchnieć. Na innych wisiały, co prawda nieliczne, ale najzupełniej dojrzałe jabłka i gruszki. Przełknęła ślinę na myśl o soczystych owocach. Postanowiła jednak przekraść się dalej i, dla bezpieczeństwa, wyjrzeć zza węgła. Wtedy zrozumiała, że nie jest sama.

Mężczyzna w czarnym płaszczu wyszedł zza stojącej naprzeciwko zrujnowanej chaty, ominął wielką kępę pokrzyw i pochylił się nad resztkami niskiego, kamiennego murku. Wyjął z wąskiej szczeliny zwitek pergaminu, który włożył do sakiewki przy pasie, a potem wstał i zaczął wodzić wzrokiem po zaroślach.

Czy ją zobaczył? Tak, była już pewna, gdy skupił wzrok w jednym punkcie. Przez chwilę stali tak, wpatrzeni w siebie. Ona, nie wiedząc czy uciekać czy wyjść mu naprzeciw. On, nieruchomy, jakby chciał dać drzewicy do zrozumienia, że już została zauważona i nie ma dla niej drogi ucieczki.

Ściągnął z głowy kaptur, odsłaniając jasne, połyskujące złotem włosy. Blada twarz była obliczem elfa. A mimo to wyraźnie widziała czarny płaszcz zabójcy. Doszedł do niej lekki odór, który bił od chaty, zza której wyszedł. Sprawił, że zaczęła się bać, choć nie mogła przypomnieć sobie, z czym go kojarzy.

Wyciągnęła nóż. Skryła dłoń pod peleryną. Postąpiła tylko kilka kroków w kierunku obcego, tak, by nadal mieć drogę ucieczki. Teraz mogła przyjrzeć mu się bliżej. Jasna twarz i włosy sprawiały, że wydawał się utkany ze światła. Miał przy pasie broń - długi nóż i niewielki kozik. Czarny, wełniany płaszcz był wykonany niestarannie, jakby to nie ręce elfek przędły nici i tkały materiał. Reszta stroju też nie pasowała do Nieśmiertelnego. Była zbyt zgrzebna i... ludzka. Tylko pas, złożony z metalowych ogniwek i krążków, jakkolwiek przypominał elfi wyrób.

- Co się stało? Uciekasz przed kimś? - spytał. Trudno było nie zauważyć zadrapań i potu na jej twarzy, rozczochranych przez gałęzie wierzb włosów i brudnych ubrań.

Miała już przygotowaną odpowiedź, gdy powietrze przeszył nagły syk. Woń, która ją jak niepokoiła, nadleciała zwielokrotniona wraz z szumem błoniastych skrzydeł. Żmij nadleciał z północy, a potem zatoczył łuk nad lasem. Gdy na chwilę obrócił się tyłem i stracił ich z pola widzenia, nieznajomy bez słowa złapał drzewicę za nadgarstek, drugą ręką objął ją w pasie i wciągnął do starej chaty.

- Cicho! - szepnął, gdy znaleźli się w ciemnym wnętrzu, choć nie krzyczała. Szarpała się za to z całych sił.

- Puść mnie - syknęła - Rozumiesz?

- Powrócił do leża. To ty zrozum, że nie wyjdziemy stąd, dopóki nie zaśnie.

Drzewica zamarła, widząc przez wyważone drzwi, jak stwór, który przysiadł właśnie na jednym ze starych, uschniętych drzew, węszy i nasłuchuje. Widocznie nie uznał ich za godnych uwagi. Wzbił się w powietrze, rozpościerając szeroko błoniaste, ciemnoszare skrzydła. Ogromne, wężowate ciało zwinął w idealną spiralę, która powoli zaczęła opadać do wnętrza zrujnowanej chaty. Tej samej, z której dochodził niepokojący zapach. Teraz Alse wiedziała, co takiego czuje. Tak pachniały wylinki węży.

- Puszczę cię, jak obiecasz, że mnie nie zaszlachtujesz. Dobrze? - wyszeptał najciszej, jak mógł. Skinęła głową. Poczuła, jak zwalnia uścisk.

- Tylko nie wybiegaj na zewnątrz, on jeszcze nie śpi. Jesteś Iliseir? - spytał.

Znów pokiwała głową. To była używana wśród wszystkich Nieśmiertelnych nazwa drzewic. Nawet, gdyby chciała skłamać, trudno było ukryć, że jest piękniejsza od większości śmiertelniczek, choć o tej porze roku mistyfikacja była najłatwiejsza. Teraz jej cera była złotobrązowa, jakby opaliła się podczas żniw. Jesienią drzewice wyglądały jak sam las. Zimą stawały się blade niczym śnieg, a na wiosnę ich twarze zabawiały się ledwie widoczną zielenią, która nabierała coraz cieplejszych odcieni, by w końcu przejść w jesienne złoto... i tak co roku, niezależnie od tego, ile przebywały na słońcu.

- Nie bój się. Też nie jestem człowiekiem - powiedział.

- Widzę. To kim?

- W większości elfem, nie będę się teraz rozwodził nad domieszkami innej krwi - powiedział, siadając na starej desce, tuż pod padającym przez wielką wyrwę w dachu snopem światła. Wyciągnął niewielki notatnik, kawałek pergaminu, który wydobył ze szczeliny między kamieniami oraz niewielki, nieznany jej przyrząd, wybitnie elfiej roboty, którym zaczął pisać, spokojny, jakby nic wielkiego się nie stało. Jakby właśnie jedno ze zwierząt, które mrok pieczołowicie hodował do zabijania, nie pozostawiając na wolności już chyba żadnych czystej krwi osobników, nie czekało na zewnątrz.

- Co tu robisz? - spytała, najciszej jak mogła, spoglądając nerwowo na pozbawioną strzechy chatę.

- Wypełniam swoje obowiązki. A ty?

Nie spodziewała się tak zdawkowej odpowiedzi, choć nie zamierzała być bardziej wylewna. Na jakiej podstawie miałaby mu wierzyć? Tylko dlatego, że widzi twarz Nieśmiertelnego?

- Zgubiłam się podczas polowania, ale już teraz wiem, gdzie iść. Długo musimy tu czekać?

- Pewnie jeszcze chwilę. W dzień śpi jak zabity, ale zanim zaśnie, kroki mogą go obudzić. Tym bardziej w tej szeleszczącej trawie. Jednak rozmowy nie musimy się obawiać.

- Od dawna jesteś w okolicy?

- Nie, przyszedłem tu... wiedziony pewnymi podejrzeniami, a teraz... teraz idę na południe - powiedział, odrywając wzrok od pracy - A ty, gdzie się wybierasz?

Przełknęła ślinę. Zastanawiała się, czy powinna przepuścić okazję na podróż w większym towarzystwie, co mogło kosztować ją życie czy ryzykować, że sama wejdzie w ręce zabójcy własnych sióstr. Wciągnęła powietrze. Poczuła charakterystyczną dla elfów woń liści, jednak było w niej coś jeszcze. Coś słodkiego, owocowego. A może dochodził tu zapach jabłoni?

- Ja mogę iść gdziekolwiek. Nic mnie nie trzyma.

- Nie masz gdzie wrócić? Nie masz szałasu, jaskini? Chyba ciężkie były te twoje łowy.

Pomyślała o białej grocie nad strumieniem. Co jednak dałoby jej teraz to schronienie, pośrodku niczego, obwarowane tylko wspomnieniami?

- Mój szałas został daleko, a ja nie zamierzam do niego wracać. Chcę się przenieść na południe przez zimą. I tak, miałam małą przygodę ze skarpą nad strumieniem. Oberwała się pode mną.

Zmierzył ją wzrokiem. Wiedziała już, że zauważył świąteczny strój, brak ekwipunku i bagaży. Drzewice nie miały wiele, jednak niezbędne narzędzia, broń i ciepłe ubrania zabierały nieco miejsca.

- Jeśli chcesz się dostać na południe... możesz mi potowarzyszyć - powiedział w końcu, nie komentując jej dziwnego wyglądu - Jednak w pewnym momencie będę cię musiał opuścić.

- Dziękuję. Chyba... skorzystam. Daleko się wybierasz?

Nieznajomy uniósł brew.

- Daleko poza Brzeziny. Do dziewoni wystarczy?

- Proszę?

- Wybieram się do dziewoni, które zimują kilka dni drogi na północ od królewskiego zamku. Wystarczy, że tam cię odeskortuję?

- Tak... - szepnęła, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Gdyby to była prawda... wkrótce byłaby uratowana. - Skąd wiesz, że tam są?

- Mam wielu przyjaciół, młoda damo - powiedział, zamykając notes. Podszedł do drzewicy i położył szeroką, ciepłą dłoń na jej ramieniu. - Nie bój się, widzę, że coś się stało. Przed czym uciekasz?

- Nic. Zgubiłam się, jestem głodna, a tam czeka żmij. Wystarczy?

- Żmij już śpi. A ty nierozsądnie wybrałaś się w drogę bez zapasów. Proszę.

Wyjął z torby kawałek suszonego mięsa i przaśnego chleba. Próbowała nie połknąć ich w całości. Na wstyd, że odkrył mistyfikację, nie starczyło jej sił. Jeszcze raz stanął w strumieniu światła i przejrzał swoje notatki. Spokojnie poczekał, aż drzewica zje.

- To co, idziemy? Śpi już na pewno.

- Może... tak, chodźmy już.

Nie była na tyle wyczerpana, by odpoczywać w pobliżu śpiącego żmija. Skierowała się do wyjścia. Ostrożnie stawiała kroki, najpierw na starym klepisku, potem na ziemi, wśród wysokich traw.

- Poczekaj tu - szepnął nieznajomy. Podszedł bezgłośnie do sterty kamieni, z której wcześniej wyciągnął pergamin. Odłożył zwitek na miejsce, a potem wrócił po nią i wyprowadził znanym sobie przejściem w ostrokole, tuż za zaniedbanym sadem. Nie omieszkali zabrać kilku gruszek i jabłek na drogę.

Alse, choć wyczerpana, cieszyła się ciepłem porannego słońca, złotymi kolorami lasu i tym, że nie musi już spoglądać sama w oczy strachu. Wciąż jednak bała się, czy aby nie jest zbyt naiwna.

Jeśli nie jest wrogiem, powinien wiedzieć, kogo wziął pod swoje skrzydła. Jeśli jest, jedno słowo będzie wyrokiem śmierci, o ile już mnie ku niej nie prowadzi.

- Ile masz lat? - zagadnął, gdy odeszli nieco od osady. Dalej mówił bardzo cicho.

- Trochę ponad siedemdziesiąt.

Miała dokładnie osiemdziesiąt pięć, ale nie chciała wchodzić w szczegóły.

- Jesteś młodziutka - stwierdził, zgodnie z prawdą. Siedemdziesiąt wiosen było granicą dorosłości, po której teoretycznie dopuszczano dziewczęta do zamążpójścia, a i tak większość Nieśmiertelnych pobierała się po pierwszym milenium życia - Tak młoda dziewczyna żyje sobie sama na pustkowiu?

- Czasem widuję się z innymi drzewicami. Teraz tylko... odeszłam.

Nieznajomy posłał jej pytające spojrzenie.

- Nie ważne. Czego pytasz mnie o wiek?

- Bo się niepokoję, co robisz tu sama? Poza tym... jest coś, co powinnaś zobaczyć. Chwała Stwórcy, że cię spotkałem.

Zobaczyła przed sobą znaną polanę, a na niej kilkanaście małych kurhanów, takich, jakie stawiali ludzie przed przejęciem sposobu grzebania od Nieśmiertelnych, gdy spopielali swoich zmarłych na stosach. Elf wprowadził ją między groby.

- Ten cmentarz jest chyba dużo starszy, niż osada - powiedział, choć doskonale to wiedziała - Tamci grzebali zmarłych po zachodniej stronie strumienia, o wiele dalej, żeby nie zanieczyszczać wody.

Cały czas szeptał. Zatrzymał się na środku cmentarza i wskazał na ziemię. Pokrywał ją mech i trawa, jednak brudnozielony kobierzec nagle zamieniał się w połać błota. Rozdeptany dziesiątkami stóp i łap, zachował w sobie ślady najróżniejszych istot. Niektórych nie była w stanie zidentyfikować, inne sprawiły, że po jej plecach przebiegł dreszcz.

- Nie wiem, czy miałaś już okazję widzieć coś takiego?

- Tak - wydusiła. Tropy zaczynały się w tym samym miejscu, tak nagle, jakby stwory sfrunęły jeden po drugim na ziemię. Ktoś właśnie tu otworzył...

- Portal - elf dokończył jej myśli - Tędy niedawno przybyły tu nawie wraz z całą resztą swojej hordy. Rozumiesz, o czym mówię?

Pokiwała głową. W pobliżu mogły być dziesiątki potworów. Myślała, że ucieka, a tymczasem trafiła do ich kryjówki. Może nie tylko kryjówki...

- Jeśli spotkamy innych, Śmiertelnych czy Nieśmiertelnych, musimy ich ostrzec. Tu nawie urządziły sobie punkt zborny, tu czekają na potwory i przekazują sobie rozkazy. Dlatego musisz pójść ze mną. Nie zostawię cię samej. Chwała Stwórcy, że dotąd jedynie ten żmij wrócił do leża po nocy.

W odpowiedzi ścisnęła tylko jego ramię. Ślady ogromnych łap wystarczyły za każdą zachętę.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top