3. Aethalin cz.3
Całe popołudnie Iwan spędził na rozmowach z mieszkańcami Airelinu i doglądaniu chorego ucznia. Wieczorem udał się do części zamku, niegdyś zajmowanej przez służbę. Załomotał do niskich, niedawno wprawionych drzwi. Tu nie pukano, lecz uderzano w nie pięścią, żeby dźwięk mógł przedostać się przez dębowe deski.
– Proszę – rozbrzmiał w odpowiedzi melodyjny głos.
Wszedł do środka. W komnacie pachniało woskiem, kurzem i starym pergaminem. Okna były przesłonięte jedynie krótkimi kotarami, więc do środka wciąż wpadał wieczorny wiatr, przynoszący falami woń deszczu. Znów miało się na ulewę, tak bardzo teraz potrzebną ziemi.
Na stole oraz wzorzystym dywanie, a nawet przykrytym skórami łóżku, leżały księgi, mapy i przybory do pisania. Wnętrze rozświetlały dwa niewielkie świeczniki, nad którymi latały ćmy. Wszystko w łowcy wołało, że zaraz spalą się w płomykach i, spadając na meble lub pergaminy, spowodują pożar, lecz one spokojnie kołowały w powietrzu, w ostatniej chwili umykając ogniowi.
– Esteriel?
Półelfka wyłoniła się z mroków komnaty. Jej sylwetka rozmywała się w cieniach, ale twarz i ręce świeciły jak białe płomyki. Iwan nie raz miał wrażenie, że Nieśmiertelni pałają własnym, ledwie dostrzegalnym blaskiem.
– Jestem tutaj.
– Idziemy na naradę? Pewnie na nas czekają.
Esteriel podeszła do okna i odsłoniła kotarę, wpuszczając nieco światła.
– Rzeczywiście, już rozpalili ogień. Widzisz?
Stanął obok niej. Dziedziniec tonął w ciepłym świetle zmierzchu, tak samo jak ogród. W kompleksie biblioteki, tam, gdzie znajdowała się sala, zwana kominkową, okna pałały czerwonym blaskiem.
– Widzę, ale... zanim pójdziemy, miałbym jeszcze jedno pytanie.
– Tak?
Iwan stłumił beknięcie. Pełny żołądek zaczynał pracować. Po południu Sambor wrócił z lasu z dwoma rogaczami. Tusze zawieszono w zamkowej piwnicy, żeby pozwolić mięsu skruszeć, a podroby zjedzono na wspólnej wieczerzy. Bzionek, jego brat i Dobromira z pomocą Gnierata wyczarowali z nich wspaniałe potrawy, więc brzuch łowcy był napełniony do granic wytrzymałości. Nie oznaczało to jednak, że miał prawo wyjść na niechluja przy damie.
– Wiesz może czy gdzieś w okolicy bywały ostatnio dziewonie Alsenny?
– Alsenna? Była na łowach wraz ze swoimi dwórkami, jeśli tak mogę je nazwać, niedaleko stąd. Isiriel widziała ją siedem dni temu, ale nie pytała, gdzie zamierzają się udać. Wiesz dobrze, że przed zimą pozostawanie w jednym miejscu dłużej niż przez połowę odmiany księżyca jest dla nich niewyobrażalne.
– Wieczne wędrowczynie. Mieszkanki lasu. Trudno się spodziewać po nich czegoś innego.
– Dokładnie.
Przez chwilę milczeli, wpatrzeni w pojawiające się na wschodzie gwiazdy.
– Od ilu lat są razem? – spytała w końcu półelfka, wiedząc, że łowca ją zrozumie.
Gnierat miał wśród dziewoni swoją ukochaną. Z każdym miesiącem ich rozłąki Iwan czuł, że uczeń niecierpliwi się na następne spotkanie. Nie było wcale źle, jeśli łowca miał żonę. Oczywiście taką, która nie boi się samotności. Dlatego często żenili się z dziewoniami, drzewicami lub wiłami, czasem elfkami lub rusałkami. One potrafiły z nimi wytrzymać.
– Będzie już kilka. Tamtego pamiętnego lata się jej oświadczył. Obawiam się najgorszego.
– Najgorszego? – spytała Esteriel z kpiącym uśmiechem – Ciekawe określenie na ożenek przybranego syna. No, ale cóż, rozumiem, że niełatwo ci będzie się z nim pożegnać.
Iwan nie zamierzał jej odpowiadać.
Półelfka odeszła od okna i zbliżyła się do kominka, na którego gzymsie stały świeczniki. Zgasiła świece, odpędzając szare owady, które cichym lotem rozpierzchły się po komnacie. Ogień w palenisku już wygasł, a dym, zamiast snuć się pod sufitem pomieszczenia, odpłynął kominem na zewnątrz. Mieszkańcy zamku, dzięki elfom, dysponowali już takimi luksusami, do których zwykli ludzie, prawdopodobnie przez obawę przed nowym, dopiero dochodzili.
Uwagę Iwana zwróciła zawieszona na ścianie tkanina. Widniała na niej dumna postać młodej kobiety, ubranej w drogą, zielononiebieską suknię. Po jej prawej i lewej stronie stały dziewczynki – jedna o płowych, druga o jasnych, niemal białych włosach.
– Piękny gobelin.
– Dziękuję.
– To królowa Sambora i jej dwie córki? Dobrze się domyślam?
– Tak – odpowiedziała krótko.
– Nie uważasz, że te dwie dziewczynki nie powinny tu wisieć? W końcu to... hmm... ,,te królewny".
Tak zwykle nazywali je we wspólnych rozmowach. Przed upadkiem zamku żadnej nie nadano jeszcze imienia. Kiedy to się stało, starsza nie skończyła nawet sześciu lat.
– Spokojnie, później zawieszę tu jeszcze gobelin z ich przyrodnimi braćmi i drugi, z siostrami z Rimvaeth. Nikt niepowołany nie wie o nich tyle, co my, a obraz na kawałku materiału to ostanie, co mogłoby wzbudzać podejrzenia.
– A Nieśmiertelni?
– Nieśmiertelni zobaczą tylko przerażone dzieci, tulące się do matki – zapewniła.
Iwan nigdy nie pojmował sposobu, w jaki odbierali sztukę. Dla nich niedbały rysunek, gobelin, obraz czy rzeźba były wydarzeniami, które działy się na ich oczach, jakby dzieło ożywało i mówiło własnym głosem.
Nie ciągnął dyskusji dalej. Podszedł do drzwi i uchylił je z grzecznością.
– Panie przodem.
Esteriel przeszła obok niego, rozsiewając woń suchych liści. Kiedyś myślał, że to perfumy, ale nie, wszystkie elfy tak pachniały. Każda rasa Nieśmiertelnych miała swój charakterystyczny zapach.
Zamknął drzwi i podążył przez ciemne schody, bardziej wyczuwając stopnie, niż je widząc. Kiedy wyszedł na kamienny dziedziniec, było już szaro. Ledwie widział otuloną w płaszcz kobietę.
– Miran już przybył – szepnęła.
– Wiem – odparł. Nie weszli jeszcze go ogrodów, a już słyszał donośny śmiech młodego kapłana. Pamiętał, jak dołączył do ich kompanii...
– Idziesz? – spytała Esteriel, wyrywając go z zamyślenia.
– Tak, wybacz.
– Wiem, że ciężko wytrzymać z grupą szaleńców, ale miło będzie, jeśli z nami posiedzisz.
– Jeśli tak wyglądają szaleńcy, to nie chcę być normalny – szepnął.
Evarion, Esteriel, Isiriel, Bzionek, Sambor, Wis, Arreunt, Norent, Miran i Dobromira. Kopista, półelfka, półwiła, gryzoń, czterech znudzonych strażników, kapłan i kucharka. Brzmi żałośnie. Tylko dlaczego ta żałosna drużyna wciąż tu trwa, choć królestwo chyli się ku upadkowi?
Dobrze pamiętał pierwszą poważną rozmowę, jaką odbył z mieszkańcami zamku. To było dwa lata po wojnie. Wtedy jeszcze mu nie ufali. Traktowali go jak złoczyńcę, który chce odpokutować za swoje czyny, ale w każdej chwili może zmienić zdanie. Krzyknął wtedy coś o głupcach, którzy czekają nie wiadomo na kogo. Następcę, który ma się narodzić z królewskiego rodu, który zupełnie wymordowano. Nie wierzył w ludowe opowiastki o cudownych ocaleniach czy porwaniach przez czarownice.
Dopiero z czasem odsłaniano przed nim kolejne tajemnice. Królewny odesłano ukradkiem ze służbą i, choć później przepadły, nie było dowodów na ich śmierć. Wilczan miał dziecko, w dodatku z prawego łoża. Do tego pozostawał jeszcze wygnany brat króla. Jego los pozostawał nieznany, ale mógł w każdej chwili upomnieć się o tron – dla siebie lub swojego potomka. Miał zresztą do tego prawo, gdyby zabrakło innych następców.
Do tego mieszkańcy zamku mieli cichych obserwatorów wśród ludu oraz swoje stronnictwo wśród szlachetnie urodzonych. Nieliczni, tak jak oni, bezwarunkowo ufali przepowiedni istot z Krany Prawych. Inni po prostu mieli swoje porachunki z dawnymi zwolennikami Wilczana. Jeszcze inni działali w myśl zasady: każdy pan jest lepszy od Małogosta. Chcieli mu się wspólnie opierać pod wodzą Mojmira, przywódcy najbardziej oddanemu władcy Airelinu, zarówno tragicznie zmarłemu, jak i przyszłemu. Tak, jak siedem lat temu książęta podzielili kraj na dwa obozy, tak ich polityczni spadkobiercy utrzymywali swoje kręgi zwolenników. Mojmir – wiernych koronie, Małogost – wiernych silniejszemu.
Krótko mówiąc, tam, gdzie spodziewał się szaleńców, trafił na dobrze zorganizowaną grupę, która potrafiła doskonale wykorzystywać swój wizerunek. Szkoda tylko, że wciąż mieli mniejsze poparcie od ambitnego dziedzica Kamiennego Brodu...
– Powiem, że nawet miło mi to słyszeć – stwierdziła półelfka. W wieczornym półmroku jej delikatna cera wydawała się matowa jak skrzydełka ćmy – Miło też było usłyszeć, że zostajesz na święto.
– Och, to nie moja zasługa. Ja nie wypiłem flakonika odtrutki.
Pierwszy raz zobaczył na jej twarzy ten piękny uśmiech. Nie kpiący i tajemniczy, ale szczery.
– Nie uważam was za szaleńców, Esteriel. Nie uważam siebie za szaleńca – mówił dalej, samemu dziwiąc się, że piękne słowa mogą tak łatwo wychodzić z jego ust – Niech inni myślą, co chcą. Może to i lepiej, że patrzą na nas i oczekiwanego następcę, jak na zatopionego w bursztynie owada, który już nie użądli? Lepiej niech nie wiedzą, że działamy.
– Masz rację. Czekamy i działamy.
– Zwłaszcza ty – powiedział, mając na uwadze jej zasługi w rozbudowaniu stronnictwa Mojmira.
– Szkoda tylko, że nie mogę tego wykorzystać. Muszę czekać tak długo...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top