3. Aethalin cz.2

Iwan przywiązał konia przy stajni, a potem przekroczył bramy wielkiej, okrągłej hali, w której niegdyś zasiadał król. Było widać, że trafił w wir przedświątecznych porządków. W bogatym żyrandolu z jelenich poroży tkwiły nowe świece. Skóry, na co dzień zakrywające kamienną posadzkę, wyniesiono, podobnie jak dwa drewniane trony, które zwykle stały na półksiężycowatym podwyższeniu. Pod ścianami leżały miotły z żarnowca, a w powietrzu unosił się zapach kurzu.

Pośrodku okrągłego pomieszczenia stał długi, dębowy stół, wokół którego krzątały się dwie osoby. Rozpoznał starą kucharkę Dobromirę oraz Evariona, członka bractwa kopistów, który ze swoją siwą brodą i długimi włosami, związanymi rzemieniem w kucyk, jak zawsze rzucał się w oczy. Kopiści, zgodnie ze swoim mianem, na co dzień zajmowali się przepisywaniem ksiąg, prowadzeniem kronik i szeroko pojętą nauką. Najczęściej służyli przy świątyniach Króla Jasności, ale nie byli kapłanami i, w odróżnieniu od nich, mogli zakładać rodziny. Nie musieli też być ludźmi. Wiadomo przecież było, że nikt tak dobrze nie zna historii, jak Nieśmiertelni, którzy byli jej świadkami.

– Iwanie, jak miło cię widzieć! – zawołał. Podszedł do łowcy i wyciągnął rękę na powitanie.

– Ciebie też – odparł, ściągając rękawicę. Uścisnął chudą dłoń, dziś wyjątkowo nieumazaną atramentem. Evarion miał na sobie zwyczajny, samirthański ubiór. Tylko podczas świąt lub chłodów wkładał charakterystyczny dla kopistów brązowy kaftan.

– Rozumiem, że nie jesteś sam?

– Tak. Zaraz dam uczniom znak, żeby przyszli. Mieliśmy małe przejścia...

– Wiemy, wiemy. Południca – odezwał się cienki głosik – Myślisz, że coś się przede mną ukryje?

Łowca obrócił się i spojrzał w dół. Za jego plecami stał niewielki stworek o piaskowym futerku. Jego rysy przywodziły na myśl gryzonia, trudno było jednak powiedzieć, jakiego. Z jednej strony przypominał mysz, z drugiej niewielkiego bobra. Ubrany był w ciemnozieloną koszulę oraz szare spodnie, a na głowie nosił lniany kaptur, który zabawnie sterczał, podpierany zaokrąglonymi uszami. Na jego widok Iwan uśmiechnął się szeroko.

– Bzionek! Wybierałem się właśnie do twojej dziupli – zawołał, delikatnie klepiąc go po ramieniu. Zwykłe przyjacielskie ,,klepnięcie" wbiłoby go w ziemię. Łowca poznał gryzoniowatego karzełka, kiedy pierwszy raz zawitał na Airelinie. Wkrótce stali się dobrymi przyjaciółmi.

– To nie dziupla, tylko eleganckie komnaty w mieszkalnej części zamku – odparł Bzionek, krzywiąc ironicznie owłosioną twarz.

– Dobra, dobra. Co słychać u Bzowego Ludku?

– Nic ciekawego. Matka zdrowa, brat trochę poparzony, ale sam był sobie winny, bo zbyt ochoczo pomagał Dobromirze w kuchni. Poza tym, żyjemy z dnia na dzień. Wiesz, jak to jest. Gary i spiżarnia...

– Cóż, widzę, że nie tylko tym się zajmujecie.

Na owłosionej twarzy znów zawitał zabawny grymas. Łowca już dawno się do niego przyzwyczaił.

– Sam mi zleciłeś utworzenie tej małej siatki.

– Małej siatki czy siatki małych szpiegów?

Bzionek, za namową Iwana stworzył sieć informatorów, złożoną z krasnoludków, bożątek i innych im podobnych. Jego zaufani donosili mu o wszelkich niepokojących zdarzeniach w okolicznych wioskach.

– Wzrost nie ma znaczenia. Krasnoludek, bożątko czy domowik, ważne, żeby był lojalny. A kiedy na dodatek ma interes w tym, żeby pozbywać się konkurencji, to jeszcze lepiej. Ludziom nie donoszą na innych ludzi, ale na nawie, zawsze.

– Coś jednak przeoczyliście.

– Co takiego?

– Na przykład kotszura.

Wis, stojący dotąd spokojnie obok, wytrzeszczył oczy.

– Kotszura?

– Tak. Krył się niedaleko miejsca, gdzie Królewska uchodzi do Kamiennej.

– Byłem tam kilka dni temu! Nie widziałem nawet śladu!

– Cóż, widocznie los sprzyja Nienachowi, chociaż on raczej nazwałby to pechem. Nie wyszedł na tym spotkaniu zbyt dobrze. Chociaż kotszur miał jeszcze większego pecha...

– Zaraz... on zabił go sam?!

– A co? Zazdrosny?

Wszyscy wybuchli śmiechem.

– Myślę, że nasi łowcy nieraz nas jeszcze zaskoczą – stwierdził Evarion. – Nie zatrzymujemy cię. Sprowadź tu tych dwóch łobuzów.

– Jest tu Isiriel? Dobrze byłoby, gdyby obejrzała Nienacha.

– Jest, jest. Wis, biegnij po nią.

– Dzięki. Ja idę na mury. Potem wam wszystko opowiem.

Wyszedł z sali tronowej i sprężystym krokiem przemierzył dziedziniec. Otaczały go zaokrąglone ściany budynków. Różnej wielkości półokrągłe przybudówki przytulały się do konstrukcji głównej hali jak pisklęta do matki. Specjaliści od budowy umocnień z Finnad, których kiedyś spotkał, stosowali swoje podziały na donżony oraz stołpy, części mieszkalne, obronne i tak dalej. Zamek zbudowany przez elfy wymykał się jednak wszelkim schematom.

Łowca wskoczył na drewniane schody, prowadzące na mury. Machnął znów Norentowi, który ukazał się w wyjściu z baszty, a potem zdjął z pleców płaszcz i zakręcił nim nad głową. Po chwili na skraju lasu ukazały się dwie postaci na koniach. Zgryzik powoli człapał za nimi, obciążony skórą kotszura.

– Jadą – oznajmił łowca, schodząc z powrotem na dziedziniec.

Evarion uśmiechnął się. Za jego plecami stała już wysoka postać. Te długie do kolan warkocze Iwan rozpoznałby wszędzie.

– Isiriel, moje uszanowanie.

– Witaj, łowco – powiedziała, ściskając go jak brata. Poczuł zapach ziół, który otulał ją, gdziekolwiek się pojawiła.

Isiriel urodziła się jako farinelve. Niektórzy uważali to za błogosławieństwo, inni za przekleństwo. Oczywiście, te wszystkie opinie pochodziły od ludzi. Nieśmiertelni, których ten fenomen dotyczył, kochali każde swoje dziecko.

Kiedy elfka zawierała małżeństwo z ludzkim mężczyzną, ich dzieci, jak można się było spodziewać, zdradzały cechy mieszanej krwi. Jeśli jednak wiła postanowiła wyjść za elfa lub, rzadziej, człowieka, rodziła same dziewczynki, w dodatku zupełnie do niej podobne. Nikt nie potrafił ich odróżnić od czystej krwi wił, których ojcem był lasowy. Oni też, w związkach z ludzkimi kobietami, płodzili samych chłopców.

Bywało jednak, niezmiernie rzadko, że dziecko wyraźnie zdradzało cechy drugiego z rodziców. Wśród plemion Nieśmiertelnych takie dziewczynki nazywano farinelve – odbicie ojca, zaś synów lasowych narilelve – odbicie matki.

Isiriel była właśnie taką latoroślą. Po matce-wile odziedziczyła czarne, lśniące włosy, a po elfim ojcu ciemnoszare oczy. Wychowywała się wśród pobratymców głowy rodziny, którzy zaszczepili w niej zamiłowanie do zielarstwa. Kiedy kilka lat przed wojną osiadła na Airelinie, jako pomocnica nadwornego uzdrowiciela, nie wiedziała, jak wielką rolę przeznaczono jej do odegrania.

– Co z Nienachem? – spytała bez zbędnych wstępów.

– Kilka stłuczeń i zadrapań, a przede wszystkim niepotrzebnie wypita glinka z kruszyną. Daliśmy mu odwaru z dębowej kory, ale czyściło go całą noc.

– Glinki? Chodzi o odtrutkę?

– Tak.

– Jaką truciznę sobie wymyślił?

– To... długa historia.

Mrugnął porozumiewawczo okiem. Zrozumiała, że nie chce teraz o tym mówić.

– Wysłałam już Wisa, żeby otworzył wasze komnaty i przygotował posłanie dla Nienacha. Resztę przygotuję, kiedy zobaczę, w jakim jest stanie. Jak minęła wam podróż? Oczywiście, przed tymi wypadkami.

– Wiesz, będąc Pustkach, słyszałem kolejną piękną pieśń o zabiciu smoka i dwóch paniach z zamku. Jedna miała być zieleni, druga w bieli. Nie wiecie, co to za zacne damy?

Isiriel uśmiechnęła się.

– Ta w zieleni stoi przed tobą, zaś druga właśnie sprząta w swojej komnacie. Zmartwię cię jednak, że dziś ubrała się na brązowo.

– Jesteś pewna, Isiriel, że właśnie sprzątam?

Na dziedzińcu pojawiła się kobieta w sukni koloru jesiennych liści. Bezgłośnie stąpając w miękkich, skórzanych trzewikach podeszła do łowcy, który dwornie ucałował jej dłoń. Esteriel była córką dwojga półelfów, ale wyglądała i zachowywała się jak czystej krwi elfka ze szlachetnego rodu. Elegancka, opanowana, urodzona dyplomatka. W jej obecności nie chciał wyjść na prostaka.

– Esteriel. Miło cię widzieć.

– Ciebie też, Iwanie.

Zmrużyła tajemniczo oczy, jakby szukała na jego twarzy śladów po wczorajszej przygodzie. Zwykła, ludzka istota uśmiechnęłaby się pewnie na widok starego przyjaciela, ale półelfka uśmiechem szafowała ostrożnie. Zwykle zachowywała go dla tych, którzy rozbawili ją własną głupotą.

– Widzę, że jesteś cały i zdrowy. A jak uczniowie?

– Cali, ale jeden niezbyt zdrowy. Chciałem zobaczyć czy wszystko dobrze, dlatego zostali w tyle.

– Cóż, od tamtego pamiętnego lata nikt nie zgłosił się z uratowaną królewną ani z podrobionym dokumentem, przekazującym mu władzę.

Posłała mu jeden ze swoich zaczepnych uśmiechów. Iwan dobrze wiedział, o które lato chodzi.

– Aż dziwne – stwierdził Evarion – Wcześniej pojawiali się co roku, jak bociany na wiosnę. Siedzimy tu dalej, ale nie zawsze jesteśmy sami. Kształciłem niedawno nowego ucznia, elfa.

– Elfa, powiadasz?

– Tak. Ma niecałe czterysta lat, więc biorę od niego informacje z pierwszej ręki o losie cywilów w czasie wojny z Czarnoksiężnikiem.

– Gdzie mieszkał?

– W Białych Górach, tam, gdzie były najzaciętsze walki.

Iwan spojrzał w kierunku bramy. Nie było w niej jeszcze widać uczniów.

– Jak się nazywa? To znaczy, jakie jest jego zwykłe imię, bo przydomku w mowie świątyń jeszcze nie przyjął, prawda?

Nigdy nie pytał Evariona o imię, które nosił przed zostaniem kopistą. W przypadku starszych członków bractwa uważano to za brak taktu i, przynajmniej według niektórych, próbę zniżenia ich do roli zwykłego, niewykształconego człowieka. Mowa świątyń na wschodzie Lądu była w końcu uważana za wspólny język uczonych.

Stanowiła ona połączenie starych dialektów Nieśmiertelnych z mową Samirthańczyków i Rimvaethczyków, przez co pozwalała na porozumienie się z większością zamieszkujących Ląd ludów. Pochodziło z niej wiele, pozornie egzotycznych nazw, jak Samirthan, Airelin czy Aethalin. Iwan zapoznał się z nią w młodości, gdy zbierał wiedzę na temat nawii i potworów. Wiedział więc, co znaczy imię ,,Evarion": Rycerz z Kamienia. Aż nazbyt pasowało to do jego obecnej sytuacji.

– Oczywiście, na to przyjdzie czas po skończeniu nauki. Nazywa się Nalin. Czemu pytasz?

– Na wypadek, gdyby powoływał się na znajomość z tobą.

Evarion ze skromnego kopisty awansował teraz na przywódcę strażników Airelinu. Większość ludzi nie wiedziała, że jego poleceń słuchają nawet ,,dwie panie z zamku", a on sam starał się nie wywyższać nad innych, ale tylko głupiec nie zauważyłby po paru dniach wnikliwej obserwacji, kto tu wydaje rozkazy.

– Już jadą pod bramę – zawołał Norent z murów. Po chwili na dziedzińcu rozległy się odgłosy kopyt. Gnierat i Nienach, otuleni w brązowe płaszcze, mokre od nocnego deszczu, kołysali się w siodłach.

– Żyjecie, panowie?

– Żyjemy. Nienach jakoś się trzyma.

Iwan podszedł do Gryki i pomógł zejść uczniowi na ziemię. Isiriel podtrzymała go z drugiej strony.

– Dasz radę dojść do waszych pokoi? – spytała.

– Tak, spokojnie. Możecie mnie puścić.

Odeszli na krok, żeby w razie potrzeby go złapać. Nienach powoli poszedł w kierunku wieży, co jakiś czas przystając, żeby odetchnąć. Pokoje, które zawsze zajmowali łowcy, znajdowały się w jej dolnej części. Była to właściwie podpora głównej konstrukcji, mała, dwupiętrowa wieżyczka, do której wchodziło się z dziedzińca. Niegdyś na niższej kondygnacji znajdowała się zbrojownia, a na górze siedziba dowódcy gwardii królewskiej i jego najbliższych podwładnych.

Kiedy weszli do ciemnego wnętrza wieżyczki, chłopak mógł oprzeć się o ścianę. Powoli wchodził po krętych schodach na górę. Wreszcie dotarł do solidnych, dębowych drzwi.

– Zostaw nas samych – powiedziała Isiriel – W razie potrzeby kogoś zawołam.

Iwan skinął posłusznie głową. Już dawno temu zrozumiał, że z medykami nie powinno się kłócić.

Poszedł do komnaty obok. Była urządzona niezupełnie skromnie, jak większość zamkowych wnętrz. Nikt nie wynosił z niej skór i pościeli, na wypadek, gdyby łowca przybył bez zapowiedzi, co zdarzało mu się dość często. Pod jedną ze ścian stało miękkie łóżko, pod drugą, półokrągłą, skrzynia i wąska szafa, obie z ciemnego drewna. Jedyne okno zasłaniał ciężki materiał, haftowany w stylizowane pnącza.

Zostawił w szafie łuk, kołczan i podręczną torbę. Nie wziął ze sobą zbyt wiele, przygotowując się na możliwe niespodzianki w zamku. Rzucił też płaszcz na skrzynię. Czuł, jak zaczyna mu ciążyć, nie do końca jeszcze suchy. Wczoraj próbował wyprać go w rzece z krwi i błota, ale dało to mizerne efekty.

Wziął ze skrzyni świeżą koszulę, która od dawna tu na niego czekała, a potem z nożem i krótkim mieczem u pasa, bez którego czułby się niekompletnie ubrany, wyszedł na dziedziniec. Gnierat rozmawiał z Evarionem i Bzionkiem, a Esteriel gdzieś zniknęła.

– Idziesz się umyć, mistrzu? – spytał brunet.

– Tak. Isiriel zajmuje się Nienachem. Gdyby czegoś potrzebowała, pewnie krzyknie z okna.

Miał ochotę zostać i czekać na wieści o zdrowiu ucznia, ale nie zamierzał zachowywać się jak zmartwiona niańka. Świat nie rozpieszczał łowców, więc i on tego nie robił, żeby przygotować ich na zderzenie z okrutną rzeczywistością.

Wszedł w ciemną sień, z której brały początek kręte schody. Idąc po nich, mijał drzwi do kolejnych pomieszczeń. Kiedyś tę część Airelinu zajmowała służba. Teraz, poza Evarionem, nie mogącym wytrzymać jednej nocy w zbyt dużym oddaleniu od biblioteki i Isiriel, która spała na dole, gdzie suszyła zbierane przez siebie zioła, mieszkała w nich większość strażników zamku.

Żeby dostać się do wieży, gdzie czekała na niego czysta woda, musiał pokonać drewniany pomost, który łączył ją z resztą zamkowego kompleksu. Wejście znajdowało się wysoko, by ułatwić obronę. Nietrwałą konstrukcję można było spalić lub zniszczyć w inny sposób, utrudniając wrogom atak. Ostatni, porządny most spalono podczas oblężenia przed siedmioma laty. Teraz nad dziedzińcem wznosiła się niedbała konstrukcja z nieoheblowanych desek. Nie było komu zadbać o lepsze jej wykonanie.

Dotarł do wyjścia na drewniany pomost. Jego buty zdudniły po nierównych deskach, kiedy szedł, spoglądając z góry na teren zamku. Po jego prawej stronie ziemia była wybrukowana kamieniami, po lewej ustępowały one trawie. Most stanowił swego rodzaju bramę między kiedyś gwarnym dziedzińcem, a ogrodami, do których wstęp mieli nieliczni. Podobnie zakazanym miejscem była niegdyś wieża, w której znajdowały się sypialnie króla i członków jego najbliższej rodziny.

Iwan wkroczył do jej chłodnego wnętrza. Wejście prowadziło do niezbyt obszernego, półokrągłego pomieszczenia. W jego łukowatej ścianie tkwiły drzwi, prowadzące na drugi pomost, łączący wieżę z kompleksem biblioteki, znajdującym się w ogrodach. Drugie, o wiele solidniejsze, osadzone w prostym murze, wiodły do kolejnej komnaty, gdzie między wąziutkimi oknami wisiały trzy gobeliny.

Największy przedstawiał króla Bolebora, rosłego mężczyznę o orzechowych oczach i krótkiej brodzie. Po jego prawej stronie wisiał wizerunek pierwszej żony, Vasaré, członki jednego z północnych rodów. Iwan często zastanawiał się, dlaczego w tamtych okolicach niektórzy ludzie noszą tak specyficzne imiona, niepodobne zarówno do samirthańskich, jak i tych zaczerpniętych z mowy świątyń.

Dumna, złotowłosa królowa w odstępie zaledwie roku urodziła dwóch synów, po czym zmarła na skutek nagłej choroby. Nikt nie umiał jej pomóc. Pogrążony w żałobie król nie wiedział jeszcze, do czego Miłwit i Wilczan doprowadzą w przyszłości.

Po drugiej stronie władcy wisiał gobelin, przedstawiający drugą żonę – Bolenę z Rimvaeth. Małżeństwo zawarto z czysto politycznych względów. Król tego graniczącego z Samirthan od południa państwa zmarł bezpotomnie, zostawiając młodą, nie potrafiącą zapanować nad państwem wdowę. Panowie w końcu przekonali ją do unii z północnymi sąsiadami, której przypieczętowaniem było poślubienie Bolebora. W ten sposób na pewien czas zażegnano niebezpieczeństwo wynikające z praktycznego bezkrólewia, a Samirthan zyskało wpływy na południu. Niestety, po obdarzeniu króla dwiema córkami, umarła, prawdopodobnie od trucizny, podanej przez jednego z politycznych przeciwników w akcie zemsty. Dzieci królowej, na mocy ustaleń rodziców, nie miały prawa do dziedziczenia tronu na Airelinie. Wykluczało je to z grona kandydatów na obiecanego następcę.

Brakowało jeszcze jednego gobelinu. Trzecia żona króla, Sambora, nie zdążyła zbyt długo nacieszyć się koroną. Zginęła podczas zdobycia zamku przez wojska pasierba. Jej ciało leżało w mogile obok Miłwita.

Iwan otworzył kolejne drzwi i wkroczył na spiralne schody, ciągnące się od szczytu, po same korzenie Airelinu. Nad jego głową leżały osobiste komnaty króla i królowej. Tamtych kondygnacji strzegły kolejne, dębowe wrota, które od czasów wojny było zamknięte. Pytał nieraz Evariona czy nie można by ich wyważyć. W końcu w wieży mogły się kryć ważne dokumenty, klejnoty koronacyjne, może nawet coś, co pozwoliłoby rozwikłać zagadkę dwóch zaginionych królewien. Jednak starzec za każdym razem odmawiał. W końcu łowca postanowił się poddać. Airelin był dziwnym miejscem i już pogodził się z tym, że nie zna nawet połowy jego tajemnic.

Narzekając pod nosem na niuanse elfiego budownictwa, zaczął schodzić w dół, pokonując wygładzone przez wieki stopnie. Im niżej się znajdował, tym mocniejszy stawał się zapach piwnicznej wilgoci. Szedł do serca zamku – źródeł Królewskiej Strugi.

Kręte schody zaprowadziły go ciemnego pomieszczenia, wibrującego od szumu wody. Było w całości wykute w skale. Po jednej ze ścian spływały czyste strugi bijącego źródła. Woda gromadziła się w wydrążonym w podłodze niewielkim zbiorniku, zaś jej nadmiar uchodził szerokim kanałem, który ginął wśród głazów po drugiej stronie. Za murami łączyła się z nim kolejna struga, wypływająca spomiędzy kamieni.

Na szczęście otwór u wylotu kanału był za wąski, by ktoś mógł użyć go do dostania się w obręb murów. Do tego strumień spadał ze stromej skały, po której niewielu zdołałoby się wspiąć. Źródło dostarczało wody podczas oblężenia wieży, dlatego dostęp do niego z zewnątrz był tak utrudniony. Na co dzień mieszkańcy zamku korzystali ze studni na dziedzińcu, ale skoro łowca miał okazję umyć się w zimnej, czystej strudze, nie zamierzał z niej zrezygnować.

Zdjął koszulę, a potem zanurzył dłonie w kanale, żeby nie zanieczyszczać głównego zbiornika. Obmył się dokładnie, pryskając wodą na kamienną podłogę. Z ulgą schłodził zadrapania i siniaki, pozostałe po walce. Później włożył świeże ubrania na wilgotne ciało i wyszedł po schodach.

– No, jesteś. Myślałem już, że się utopiłeś – odezwał się cichy głos. Bzionek już na niego czekał.

– Wierz mi, w młodości byłem zdolny, ale utopienie się w tak płytkiej wodzie byłoby wyczynem.

– Lepiej nie próbuj go dokonać. Chodź, Dobromira upichciła coś dla was.

Po chwili Iwan siedział w kuchni wraz z Dobromirą, Gnieratem, Bzionkiem i Norentem, zajadając kaszę ze skwarkami. Wreszcie dał się przekonać do opowiedzenia wszystkich wczorajszych przygód.

– I chłopak wypił całą flaszkę? – zdziwił się strażnik.

– Tak. Wiesz, jak to się skończyło.

– Domyślam się. Wszyscy wiedzą, czym się kończy pomylenie owoców kruszyny z czeremchą, a co dopiero wypicie wyciągu! Przecież...

– Łowco! – przerwał mu podniesiony głos. W drzwiach stała szarozielona postać, wyprostowana jak strzała. Kiedy Isiriel zwracała się do Iwana w ten sposób, oznaczało to jedno: była wściekła.

– Tak?

– Pod żadnym pozorem nie wyjedziesz stąd przed świętem.

Łyżka zawisła nad miską.

– Ale Nowy Rok dopiero za pięć dni.

Siadła naprzeciwko łowcy, mierząc go wściekłym spojrzeniem.

– Nienach jest wyczerpany, poraniony i odwodniony. Kto to widział? Tak traktować czternastoletniego chłopaka! To nie stary wojak, który wyżyje na plastrze słoniny i kubku wody. Musi odpocząć przynajmniej kilka dni. Południce nie będą się martwić o jego zdrowie.

– Cóż, argument nie do odparcia.

– Mówię poważnie. Wiem, że jest sierotą, ale potrzeba mu kobiecej ręki.

Iwan spojrzał porozumiewawczo na Gnierata, po czym wrócił do zajadania kaszy. Dwudziestolatkowi najbliżej było do jej zapewnienia.

– Nie mam prawa się sprzeciwić? – spytał.

– Oczywiście. A co sobie myślałeś?

Uśmiechnął się tylko pod nosem. Kobieta odpowiedziała mu zmarszczeniem brwi, po czym wzięła jedną z drewnianych misek, leżących na stole, napełniła ją kaszą, a potem wyszła, zatrzaskując drzwi.

– Nie jest źle – stwierdził łowca – Jeśli byłby w kiepskim stanie, karmiłaby go cienkimi polewkami.

– Widzę, że niezbyt przejmujesz się jego zdrowiem, mistrzu – powiedział brunet.

– Isiriel myśli jak matka, ja jak łowca. Wierz mi, większość świata nie będzie miała dla was litości.

– Co nie znaczy, że masz ich obu zamęczyć na śmierć – odezwała się Dobromira.

– Akurat nie miałem tego na myśli.

– Więc zostajesz?

– Nie mam wyboru. Przed wiłą nie da się uciec. Przed elfką też. Wolałbym nie narażać się, gdy tu mam i jedno, i drugie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top