2. Ślady nad strumieniem cz.3
Krew oblewała miecz, aż po rękojeść. Iwan nie spodziewał się, że wypadki zajdą aż tak szybko.
Zostawił Dąbka na brzegu jaru, którym płynęła Kamienna. Zszedł po gliniastym zboczu, zatrzymując się tuż przed strugą wody, kotłującą się na wystających z wody kamieniach. Sprawdził czy kołczan ze strzałami, nóż i miecz są na swoim miejscu, a potem ruszył w górę rzeki.
Wdychał powietrze, przesycone zapachem mgły, mułu, wody i gnijących liści, szukając w nim obcych woni. Tuż przed wschodem słońca z powierzchni wody uniosły się białe opary, ograniczające widoczność. W połączeniu z cieniem wysokich skarp oraz szumem niemal niewidocznych bukowych liści nad jego głową sprawiały, że ogarniało go poczucie nierzeczywistości. Wydobył z kołczana strzałę i, na wszelki wypadek, oparł ją na cięciwie.
Było w tym wszystkim coś jeszcze. Coś, co sprawiało, że jego zmysły zaczęły bić na alarm. Świat zastygł w nienaturalnym bezruchu. Przepadły gdzieś ptaki i drobne zwierzęta, które o tej porze powinny jeszcze przemykać przez zarośla. Nie widział nawet tropów.
Jeśli tu nie było nawii, to naprawdę zjem własne podeszwy – pomyślał, obserwując jar przed sobą. Zachodnia ściana była pionowa i stroma, wschodnia tworzyła zakole, zapewne pozostałe po oberwaniu się brzegu. Na jego zboczu rosło samotne drzewo, które za kilka lat powinno upaść w stronę rzeki.
Nagle zamarł. Ziemia między korzeniami drzewa poruszyła się, a jej grudki z pluskiem wpadły do wody. Wykorzystując hałas, uskoczył do tyłu i przywarł do ściany jaru.
W skarpie otworzyła się ciemna nora. Wyskoczył z niej duży, ciemnobrązowy pies o pomarańczowych ślepiach. Na jego sierści były resztki ziemi. Potem wyszedł kolejny, stalowoszary. Oba zaczęły szczerzyć zęby i szczekać, jakby chciały pospieszyć kogoś, kto się ociąga.
Wreszcie na zewnątrz wyczołgała się południca. Osłabiona przebywaniem w ciemności, padła na kamienie, odsłonięte przez opadającą wodę. Słońce powoli zaczęło rozpraszać mgłę. Jej skóra, z początku ciemnoszara, w jego promieniach powoli stawała się kredowo biała. Spod potarganych, jasnych włosów, które sterczały na wszystkie strony, wyglądała nadmiernie szczupła twarz i zaczerwienione oczy.
Stanęła na nogi i zaczęła zasypywać wejście do kryjówki. Długie palce uklepywały ziemię, nadając jej taką samą fakturę, jak przed rozkopaniem. Łowcy to nie zdziwiło. Nawie często parały się magią.
Z tej odległości wydawała się ulotną istotą, utkaną z mgły. Tak naprawdę była po prostu bardzo chuda i koścista, ale falujący, biały strój oszukiwał zmysły, nadając jej wygląd płynącej w powietrzu zjawy. Jeden z psów przyskoczył do niej, szczerząc kły. Kopnęła go chudą nogą z wyrazem pogardy na twarzy.
,,Wzajemna współpraca" w Martwych Krainach – pomyślał łowca z goryczą – Współpraca wynikająca ze strachu.
Trwał dalej w bezruchu, oczekując na właściwy moment. Teraz południca mogła jeszcze prędko wrócić do nory, ale niedługo musiała wyjść na pastwisko, by ogrzać się w słońcu. Wchodząc po cienistym zboczu, traciła wiele sił. Skoro los zesłał mu taką okazję, zamierzał z niej skorzystać. Problemem pozostawały jej psy. Łowca czuł, że jest zbyt blisko. Musiały w końcu go wyczuć. Może byli blisko ludzkich pól, ale zapach nadal pozostawał zbyt intensywny.
Jak na zawołanie, stalowoszary zaczął węszyć. Z jego gardła dobył się niski warkot, który nie zdążył przerodzić się w wycie. Iwan trafił go w pierś. Drugi, widząc intruza, rzucił się na niego ze zjeżoną sierścią, zanim zdążył nałożyć kolejną strzałę. Łuk zastukał na kamieniach, miecz błyskawicznie wysunął się z pochwy. Pies w ostatnim momencie umknął na bok, chlapiąc w płytkiej wodzie. Południca wydała z siebie wściekły skrzek. W jarze zrobiło się nagle ciemno, jakby chmury przesłoniły wschodzące słońce.
– Chodź, maszkaro!
Pies nie zrezygnował z ataku. Zaczął krążyć wokół Iwana, uchylając się przed jego mieczem. Szukał słabego punktu. Łowca błyskał ostrzem przed jego oczami, czekając na okazję, by zadać cios. Drugi wciąż wydobywał z siebie cienki skowyt.
Nic już nie poradzę na to, że wezwał pomoc. Może był z nimi tylko ten, którego wcześniej ustrzeliliśmy. Zwykle jest ich do sześciu.
Słońce wyszło zza chmur. Południca zaczęła odzyskiwać siły. Podniosła się na chwiejnych nogach.
– Chodź, maszkaro! – powtórzył, tym razem głośniej.
Odpierał szybkie ataki, nadchodzące z najmniej oczekiwanej strony. Zadał cios z ukosa, gdy pies znów podszedł niebezpiecznie blisko. Chybił o włos. Zobaczył, że pręży się do skoku. Uniósł miecz, przygotowany do obrony.
Napastnik wcale nie zamierzał dobrać mu się do gardła. Skoczył ku ręce, w której trzymał broń. Mgnienie oka wystarczyłoby, żeby szczęki zacisnęły się na nadgarstku łowcy. Ostrze pomknęło w dół, zazgrzytało o psie zęby i zraniło pysk. Stwór nie zdołał utrzymać głowni w uścisku. Odskoczył do tyłu. Z pyska ciekła mu ślina i krew.
Południca już kroczyła w kierunku Iwana. Na szczęście szła, nie biegła. Nie mogła tracić sił.
Łowca zaatakował pierwszy. Miecz śmignął w powietrzu, raniąc ją w kościstą rękę. Zaraz potem przyskoczył pies. Cięcie, pchnięcie. Sztych wbił się w jego szyję i przeciął tętnicę. Krok w tył. Cięcie. Zaczęła krwawić rana na karku. Krok w tył...
Biała suknia błysnęła zdecydowanie za blisko. Iwan wykonał szeroki zamach, przed którym południca uskoczyła w ostatnim momencie. Jej strażnik zdołał skoczyć, zanim łowca obrócił miecz. Poczuł, jak sam uderza o kamienie. Ubranie zaczęło nasiąkać wodą. Głownia zaklinowała się między ostrymi zębami psa, który zaczął wściekle uderzać łapami. Krew płynęła z jego szyi, barwiąc wszystko wokół jasnym szkarłatem.
Ciężar stwora sprawiał, że ręce Iwana zaczęły drętwieć. Gdyby pozwolił sobie na chwilę słabości, pies rozszarpałby mu gardło albo przygniótł, zanurzając jego głowę w wodzie. Prawa dłoń trzymała śliską od posoki rękojeść, lewa ostrze. Czuł jak metal wpija się w skórzaną rękawicę.
Nie był w stanie sięgnąć do pasa, przy którym miał nóż, bo wtedy miecz rozciąłby mu gardło. Nie mógł też czekać, aż pies się wykrwawi. Jego pani już pojawiła się w zasięgu wzroku, ściskając w poplamionej ciemną posoką dłoni długą szpilę. Musiał zaryzykować.
Odepchnął się od dna, zrzucając z siebie napastnika. Płynnym ruchem podciął południcy nogi. Upadła w zimną wodę, która odbierała jej siły. Pies próbował wstać, ale Iwan przygniótł go do dna rzeczułki. Nóż u pasa nagle zniknął. Musiał wypaść mu w czasie walki. Szybko uniósł się na kolanach i zadał cios mieczem.
– Na ziemię – zakrzyknął ktoś z góry. Iwan przywarł do kamieni. Usłyszał za sobą świst, a potem krótki, nieludzki okrzyk przerażenia.
Kolejny świst. Tym razem zapadła cisza. Gnierat, wstając, wyłonił się zza krawędzi jaru.
– Już można się podnieść, mistrzu – oznajmił z dumą.
Pies powoli przestawał młócić wodę łapami w agonalnych konwulsjach. Iwan wyciągnął ostrze i pojrzał za siebie. Południca leżała w strumieniu wody, zasłaniając ręką pierś, jakby chciała zakryć dwa sterczące z niej bełty.
– Co tak długo, ,,maszkaro"?
– Nie trzeba było wołać ,,maszkary". Psy wyły dostatecznie głośno. Przyjechałem najprędzej, jak mogłem. Zawracałem jeszcze dwóch pastuchów. Ukryli się w lesie.
– Jedź do nich. Nie wiadomo czy nie ma jeszcze jakichś psów.
– A ,,dziękuję"?
– Podziękuję ci później, jak wszyscy będą bezpieczni – odparł, zrzucając z ramion ciężki od wody płaszcz.
Na szczęście, odnaleźli chłopców całych i zdrowych. Byli jedynie nieco przestraszeni. Z ich pomocą złożyli w jednym miejscu cielska psów, a potem zakopali je, żeby nie gniły na oczach ludzi. Kiedy praca była skończona, odprawili młodzików, by poszli paść krowy na innym pastwisku. Mieli coś jeszcze do zrobienia. Obaj zeszli z powrotem nad rzekę. Z pomocą krzesiwa rozpalili nad wodą małe ognisko.
– Odkop wejście do nory – rozkazał uczniowi Iwan. Gnierat podszedł do zbocza, omijając zwłoki południcy, ułożone na brzegu. Leżała przy nich szpila, którą upuściła po upadku. Znaleźli ją w wodzie, między kamieniami.
Ziemia sypała się z pluskiem do wody. Wkrótce w skarpie otworzyła się ciemna jama, cuchnąca stęchlizną. Iwan zapalił jedną ze świec, które wydobył wcześniej z sakw.
– Wchodzę do środka. Jeśli mnie zasypie, odkopuj jak najszybciej.
Gnierat skinął głową. W jednej ręce ściskał małą łopatkę, zakupioną od wędrownego handlarza, w drugiej przytrzymał świecę, żeby mistrz mógł wejść na skarpę.
– Powodzenia.
– Dziękuję – powiedział Iwan, a potem wczołgał się do środka.
Świecę trzymał przed sobą, oświetlając mroczne wnętrze nory. Była tak obszerna, że wszedł do środka cały. Musiało się w niej przecież zmieścić kilka psów i ich właścicielka.
Nie, nie właścicielka – poprawił się w myślach Iwan – Bliżej jej do więźnia.
Im dłużej obserwował zachowanie południc, tym był coraz bardziej pewny, że ich orszaki to tak naprawdę straż.
Nora cuchnęła mokrą psią sierścią i paroma innymi rzeczami. Rozszerzała się stopniowo, na końcu przechodząc w jajowatą jamę. Łowcę zaczął ogarniać niepokój. Pierś przygniótł dziwny ciężar, tętno przyspieszyło, a ściany zdawały się napierać na niego, grożąc natychmiastowym zawaleniem.
Szybko opanował strach. Miał tu zadanie do wykonania. Ostrożnie posuwał się naprzód, oświetlając dno i ściany nory. Wreszcie znalazł to, czego szukał.
Na samym końcu, w niewielkim zagłębieniu między korzeniami drzewa, znalazł skórzaną sakiewkę. Ujął ją ostrożnie, dłonią osłoniętą rękawiczką. Wiedział, co może być w środku.
Obejrzał resztę nory, ale nie znalazł nic ciekawego. Zabrał sakiewkę i powoli wypełzł na zewnątrz.
– Skończyłeś, mistrzu, czy potrzebujesz drugiej świecy?
– Nie, Gnierat. Mam najpewniej jej podręczny zestaw do zabijania wszystkich i wszystkiego. Zobaczymy, co w nim znajdziemy.
Usiadł obok ogniska, a potem rozsznurował sakiewkę. Od razu znalazł walcowaty pojemnik z ciemnego drewna, przypominający kobiecy igielnik. Kiedy go otworzył, w środku zobaczył kilkanaście metalowych szpilek.
– Gnierat, dołóż do ognia.
Garść suchych gałązek, wrzucona w płomienie, wkrótce zajęła się ogniem. Łowca wysypał do niego szpile, a potem wrzucił igielnik, z którego zaczęła kapać czarna maź.
– Trzeba pozbyć się trucizny – wyjaśnił.
Zerknął do sakiewki. Było tam coś jeszcze. Skórzana tulejka, mniejsza od igielnika i mocno nawoskowana.
– A to co?
– Wygląda jak pojemnik na listy – stwierdził brunet – Taki, jaki przywiązuje się do łap ptaków.
W środku rzeczywiście znaleźli zwitki cienkiego pergaminu. Były pokryte drobnymi symbolami, które nie mogły być niczym innym, jak literami. Była to jeszcze jedna rzecz, o której przeciętni ludzie nie wiedzieli: południce nie były analfabetkami. Pisanie, z powodu długich, kościstych palców, przychodziło im z trudem, ale z czytaniem nie miały problemów.
– Nie znam tego pisma – przyznał się Iwan – Zabierzemy to na Airelin. Tam pewnie znajdzie się ktoś mądrzejszy.
Przetrząsnął resztę sakiewki, ale nie znalazł w niej już nic, nawet zwykłych śmieci, nie mówiąc o wisiorkach, kamieniach czy muszelkach ślimaków, które zwykłe rozumne istoty zbierały dla samej przyjemności. Wszystkie przedmioty z Nawii lub innych części Mrocznych Krain, które dotąd widział, były proste, nieozdobione i do bólu praktyczne. Nie słyszał o jakichkolwiek tamtejszych przejawach czegoś, co można by nazwać sztuką, oprócz udających pieśni zaklęć oraz bojowych, rytmicznych zawołań, które znaczyły zwykle tyle, co ,,zabić ich" lub ,,zniszczyć ich".
Nie ma tam miejsca na piękno. Nie ma miejsca na ludzkie czy jakiekolwiek inne serce. Chroń nas, Królu Jasności od takiego życia.
– To co? Zbieramy się? – uczeń wyrwał go z zamyślenia.
– Poczekajmy, aż ogień oczyści szpile. Tylko odsuń się, żeby nie wdychać oparów. Ostudzimy je wodą, a potem zakopiemy razem z południcą, żeby nikt się nie pokaleczył. Nigdy nie wiesz, czy pozbyłeś się całej trucizny.
– Gdzie ją pochowamy?
– Na skraju lasu, przy tamtym ugorze, ale między drzewami, żeby wieśniacy nie rozkopali jej grobu przy pracy – powiedział Iwan, wskazując palcem na północ, gdzie znajdowała się kolejna część pól. Na tę też przypadł czas leżenia odłogiem w trójzmianowym cyklu.
Gnierat westchnął.
– Czyli kolejny dół do wykopania.
– Bądź, co bądź...
– Tak, wiem, to istota rozumna.
Iwan popatrzył na bladą twarz południcy, wokół której wirowały jasne włosy. Jej ciało wkrótce powinno znów przybrać szary kolor.
Skąd brała się ta zmiana barwy? Starzy łowcy twierdzili, że chroni ją przed nadmiernym przegrzaniem i jest kolejną ,,konieczną naprawą", dokonaną na splugawionej polnicy. Natura buntowała się przed ingerencją, wskutek czego pierwsze południce potrafiły pochłonąć zbyt wiele światła i padały, czekając na ofiary. Biały barwnik miał je przed tym chronić, ale nic już nie przywróciło im dawnej piękności. Nie o to chodziło siłom mroku. Chciały mieć tylko sprawne i skuteczne narzędzia do zabijania.
Mimo wszystko jednak południce i inne nawie chowano. Jedynie raz kilku łowców proponowało, by wykorzystywać ich skóry lub inne części ciała. Zostali od razu surowo zbesztani przez starszyznę. Jeden z sędziwych mistrzów skomentował to w obecności Iwana krótkim, ale zapadającym w pamięć zdaniem: ,,Jeśli zaczniemy czynić to, co oni, czym będziemy się od nich różnili?".
Byle nie stać się upiorem – pomyślał, otrzepując piach z mokrych jeszcze ubrań – Byle nie stać się upiorem...
***
Zza gnijącego w wodzie drzewa wyszedł dziwny stwór, pokryty czerwonobrązową sierścią. Miał długą jak u czapli szyję, tułów wydry i małą głowę, nieprzypominającą żadnego zwykłego zwierzęcia.
Kotszur – pomyślał Nienach.
Był jeszcze na tyle daleko, że nie zwęszył ani jego, ani konia, ale chłopak wiedział, że to kwestia czasu. W bezpośrednim starciu miał małe szanse. Pozostawała ucieczka. Musiał tylko wsiąść na Grykę. Odjechać, zanim zdoła go dogonić...
Kotszur kroczył naprzód, brodząc w wodzie. Zatrzymał się nagle, jakby zobaczył coś ciekawego. Zaczął przekopywać dno potoku przednimi łapami. Po chwili jego głowa błyskawicznie śmignęła w dół, by równie szybko wynurzyć się wraz z wielkim rakiem, trzymanym w uścisku drobnych, sztyletowatych zębów. Stwór zaczął pałaszować zdobycz.
Nienacha opuściło pierwsze przerażenie. Powoli wycofał się, z trudem utrzymując wodze Gryki. Włożył stopę w strzemię przy dźwiękach miażdżonego pancerzyka i wskoczył na jej grzbiet. Klacz zatańczyła pod nim ze strachu. Z tej wysokości widział grzbiet i łeb kotszura, wylizującego jadalne części z wnętrza skorupiaka. Serce stanęło mu w gardle.
Powoli, spokojnie. Wiatr wieje w twoją stronę. Jeszcze cię nie wyczuł. Musisz odjechać – zaczął się strofować w myślach. Słyszał, że kotszury mają kiepski słuch, ale ich wzrok i węch były ponoć doskonałe.
Nagle wiatr się zmienił. Stwór porzucił zdobycz i stanął na tylnych łapach. Gryka nagle wierzgnęła. Nienach nie zdołał utrzymać się w siodle. Poczuł, jak leci do góry, a potem spada. Uderzył o ziemię tak mocno, że powietrze ze świtem wyszło z jego płuc. Łuk wyleciał mu z dłoni.
Klacz w panice pobiegła przed siebie. Kotszur, zaciekawiony, wyszedł z jaru, obsypując jego brzegi ciężkimi łapami. Stanął kilka kroków od młodego łowcy, wpatrując się w uciekającego wierzchowca.
Chłopak zerwał się z ziemi i dopadł do łuku. Dobył strzały z kołczana, nałożył ją na cięciwę, a potem wycelował w szyję stwora. Przez chwilę kotszur nie zwracał na niego uwagi. Wciąż wpatrywał się w las, jakby nie mógł zrozumieć, że Gryka już dawno w nim przepadła. Potem jednak odwrócił się. Na mgnienie oka wystawił pierś na strzał.
Nagle ruszył wielkimi susami w stronę łowcy. Strzała, niemal bez wiedzy łucznika, poszybowała przed siebie i rozcięła skórę na przedniej łapie. Stwór zatrzymał się tylko na chwilę. Wyszczerzył zęby z wściekłością. Znów zerwał się do biegu.
Było już za późno na nakładanie kolejnej strzały. Chłopak uskoczył na bok, żeby spróbować zgubić ociężałą bestię między drzewami. Kotszur zadziwiająco szybko podążył jego śladem. Niczym smok, pilnujący skarbu, zakręcił wokół grubego pnia i zabiegł mu drogę.
Nienach z bliska poczuł rybny odór z jego pyska. Przerażony, zaczął się cofać. Dobył długiego noża, próbując chociaż trochę zwiększyć dystans między sobą i napastnikiem. Suche liście szeleściły pod nim, ukrywały nory oraz wystające korzenie. Musiał być podwójnie ostrożny.
– Uciekaj! Uciekaj, paskudo!
Kotszur nie zamierzał ustąpić. Długa szyja wiła się jak wąż, a łeb tańczył na boki. Ciemne oczy mierzyły chłopaka wściekłym spojrzeniem.
W pewnym momencie stracił oparcie pod prawą stopą. Poleciał w dół, a potem z pluskiem wpadł w wodę. Musiał dotrzeć do krawędzi jaru. Królewska Struga była płytka. Przynajmniej powinna.
Woda, zmieszana z mułem wdarła mu się do gardła. Zrozumiał. Spadł tam, gdzie kotszur przekopywał dno. Nie miał pojęcia, że mógł je aż tak pogłębić. Kiedy stanął na nogi i wynurzył głowę, zobaczył nad sobą jego łeb. Stwór szykował się do ataku.
Miał teraz do obrony tylko nóż. Musiał zaryzykować.
Rzucił się do przodu. Wbił ostrze w pokryte szczeciną ciało, zanim kotszur cofnął łeb. Poczuł ostre szarpnięcie, a potem znów wpadł do wody, która zakotłowała się wokół niego, gdy stwór stoczył się na dół. Bił bezładnie wielkimi łapami, próbując wyciągnąć ostrze z rany.
Nienach próbował jak najszybciej uciec, ale wielka kończyna przycisnęła go do dna, a mętna woda otoczyła ze wszystkich stron. Muł palił w oczy. Szarpał się, by wypłynąć, nim zabraknie mu powietrza.
Czuł, jak ostre pazury rozrywają lnianą koszulę. Płuca zaczynały go palić. W panice kopał i wierzgał, usiłując trafić w napastnika. Uderzył w coś miękkiego. Musiało to być podbrzusze.
Łapa na mgnienie oka się cofnęła. Wynurzył głowę, łapczywie chwytając powietrze. Niestety, trafił tuż pod pierś. Szybko zanurkował i odepchnął się od dna, żeby podpłynąć bliżej głowy.
Działał instynktownie. Adrenalina zagłuszyła strach. Wynurzył się, oplótł nogami kark stwora, chwycił starczący z szyi nóż i wyszarpnął ostrze. Posoka buchnęła z rany. Kotszur, o ile to jeszcze możliwe, zaczął się szarpać jeszcze mocnej. Chłopak spadł znowu do wody. Otrzymał cios łapą. Miał ochotę krzyknąć, ale usta zalała mu krew, zmieszana z mułem. Przez przypadek ją połknął. Była ohydnie gorzka.
Był gotowy na kolejne uderzenie, ale nic się nie stało. Brnąc przez muł, odszedł od stwora najdalej, jak mógł. Dopiero, gdy padł wyczerpany na brzeg, odważył się obejrzeć.
Kotszur leżał w korycie Królewskiej Strugi niczym żywa tama. Z trudem oddychał. Szyję ogarniała coraz szersza czerwona plama.
Trafiłem w tętnicę, jak nic. Inaczej nie wykrwawiałby się tak szybko.
Wielkie cielsko powoli przestawało się ruszać. Oddech gasł. Wkrótce zatrzymał się zupełnie.
Nienach nie miał jeszcze siły do niego podejść. Jego koszula była w strzępach. Mokry, zielony len okrywał świeże rany. Powoli przebarwiał się na brąz, nasiąkając krwią.
Nóż. W wodzie zgubiłem nóż.
Zwlókł się z powrotem do wody. Udało mu się znaleźć ostrze i wygrzebać je z osiadającego mułu. Potem ostrożnie podszedł do zabitej bestii. Rozszerzone źrenice, brak oddechu i przede wszystkim ilość utraconej krwi upewniły go, że kotszur nie żyje.
Nie mógł sobie uświadomić, że właśnie zabił stwora kilka razy większego od siebie. Na pewno nie było to warte obolałych boków i mdłości, które zaczęły go ogarniać. Zwymiotował na suche liście.
Musiał dotrzeć do Iwana i Gnierata. Szczęście uśmiechnęło się do niego. Usłyszał ciche rżenie.
– Gryka, ty tchórzu!
Klacz zaczepiła się uzdą o jedną z gałęzi. Odwiązał ją delikatnie.
– Już, już dobrze, mała.
Wiedział jednak, że nie jest dobrze. Mdłości się nasilały.
To przez tą krew. Musiałem się zatruć. Muszę znaleźć...
Przeszukał sakiewki w poszukiwaniu ciemnego flakonika. Kiedy ujął go w drżące dłonie, wypił całą zawartość. Była to odtrutka. Zawierała specjalną glinkę i działające z pewnym opóźnieniem wymiotne zioła.
Wskoczył na grzbiet klaczy i pojechał przez las, kierując się na południe. Kiedy adrenalina przestała krążyć w żyłach, zaczęło mu się kręcić w głowie, a rany zapiekły żywym ogniem. Zszedł na ziemię, żeby w razie omdlenia nie spaść z wierzchowca. Pozwolił prowadzić się Gryce, uczepiony bujnej grzywy. Odtrutka zaczęła działać, wywołując falę skurczów w żołądku.
Wkrótce zobaczył przed sobą otwartą przestrzeń pastwiska. W tym samym momencie na skraju lasu ukazali się Gnierat i Iwan, niosący blady zezwłok.
Południca – pomyślał chłopak, po czym padł na ziemię.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top