2. Ślady nad strumieniem cz.2

– O ile dobrze pamiętam, pola na północ od wsi sięgały nad sam brzeg Kamiennej – powiedział Gnierat. Od pewnego czasu robił dokładnie to, co mistrz uznawał za stratę czasu, czyli próbował przewidzieć przyszłość.

– Dalej sięgają. Wczoraj ktoś mówił mi, że tamta część w tym roku leży odłogiem, więc to znakomite miejsce dla południcy. Zwykle leże jest dobrze ukryte, ale musi teraz wyjść i nabrać sił po nocy.

Brunet pochylił się w siodle, żeby nie zaczepić o nisko wiszącą gałąź. Iwan mówił dalej.

– Przede wszystkim nie możemy pozwolić, żeby wróciła do nory. Zwykle są strasznie głębokie, a kiedy próbuje się południcę wyciągnąć, można stracić rękę, dostać szpilą albo zostać zasypanym ziemią.

– Rozumiem, nie jestem Nienachem. Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, z kim rozmawiasz.

– Zawsze lepiej dać niepotrzebne ostrzeżenie niż nie dać go wcale. Wierz mi, zbytnia pewność siebie zabiła więcej ludzi niż wszystkie topielice, południce i biesy razem wzięte.

– Wydaje mi się, że...

Starszy łowca nagle uniósł dłoń. Gnierat zamilkł. Jego ręka powędrowała do broni, a zmysły się wyostrzyły, szukając potencjalnego zagrożenia.

Przez chwilę panowała cisza. Tylko wiatr kołował wysoko nad ich głowami, szepcząc w schnących bukowych liściach. Potem z prawej strony brunet usłyszał szelest. Zdołał pochwycić tylko kątem oka szary kształt, który zniknął między pniami. Zobaczył, że mistrz napina łuk.

Podążył za jego wzrokiem. Musiał celować w stworzenie, które teraz zniknęło mu z oczu. Chwycił kuszę i nałożył bełt w chwili, gdy smukła strzała poszybowała przed siebie. Rozległ się pisk, a między pniami znów pojawiła się szara sylwetka. Wijący się w konwulsjach wilk.

Nie, zaraz. To nie wilk.

Uniósł kuszę i posłał bełt śladem strzały. Szare cielsko znieruchomiało.

– Jedź za mną – rzucił sucho Iwan – Patrz, czy nie wyskoczy kolejny. Coś za szybko padł.

Gnierat nie zadawał pytań. W miarę, jak zbliżali się do zabitego stwora, coraz wyraźniej widział połyskującą jak stal sierść, masywną szczękę i czerwono-żółte oczy. Wiedział już, że mają do czynienia z psem południcy.

Starszy łowca rzucił mu lejce i zeskoczył z konia. W jego ręku zalśnił krótki miecz.

Pies jeszcze żył. Strzała trafiła go w pierś, tuż przy przedniej łapie, a bełt Gnierata w kręgosłup, tak, że nie mógł się poruszyć. Warknął cicho, widząc uzbrojonego Iwana. W upiornych ślepiach widać było wściekłość. Ostatnim, co zobaczył, było ostrze, mknące w jego kierunku.

– Widzisz inne? – szepnął łowca, przekręcając miecz. Wyciągnął go z cielska i otarł o kępkę mchu.

– Nie – odparł uczeń – Myślisz, że odłączył się od pozostałych czy może reszta uciekła na nasz widok?

– Południca zawsze wystawia jednego psa przed leżem, jako strażnika. Może zrobił mały wypad. Teraz bądźmy już cicho. Jedziemy dalej. Nie wychodzimy poza las, na wypadek, gdyby jednak coś knuła.

Gnierat skinął głową. Południca nie należała może do najinteligentniejszych nawii, ale lepiej było zachować ostrożność. Iwan wskoczył z powrotem na grzbiet Dąbka, zostawiając truchło psa za sobą. Nie był istotą rozumną, więc nie mieli w obowiązku go grzebać.

Pojechali przez las, krzywiąc się, gdy w uszach zabrzmiał im szelest wyschniętych liści. Każdy koński krok wydawał się teraz głośny niczym kamienna lawina. Wkrótce między drzewami dostrzegli prześwit. Buczyna ustępowała miejsca polom.

– Pójdę się rozejrzeć – powiedział Iwan, rzucając wodze uczniowi. Przycupnął na skraju lasu. Kiedy zamarł w bezruchu, przesłonięty rosnącymi na obrzeżach buczyny krzewami, wydawał się być kopcem ziemi albo częścią wykrotu. Dopiero, gdy znów się poruszył, można w nim było rozpoznać człowieka.

– Czysto – powiedział, wskakując na Dąbka – Ty przyczaisz się tutaj. Ja pójdę wzdłuż rzeki. Osłaniasz mnie. Miej kuszę pod ręką.

Znów otrzymał potwierdzenie.

– Gdyby ktoś się tu przypałętał, zawróć go. Jadę.

Po chwili mistrz zniknął Gnieratowi z oczu. Brunet zdjął z pleców brązową pelerynę, żeby nie krępowała ruchów. Kuszę napiął, by była gotowa do strzału. Zaczął przeczesywać wzrokiem teren. Mimo suszy, w powietrzu unosiła się mgła. Najgęściej głębiła się nad korytem rzeki.

Dobrze, że słońce już wschodzi. Mam nadzieję, że się przejaśni. Inaczej południca nie wyściubi nosa z kryjówki.

Przez kilka chwil nic się nie działo. Tylko ptaki przelatywały z gałęzi na gałąź, nucąc ostatnie śpiewy lata. Zapach mgły przyjemnie uderzał w nozdrza, a poranny wiatr zaczynał rozwiewać mu włosy. Miał nadzieję, że Iwan znajdzie stare, puste leże. Południca mogła nie przeżyć spotkania z mieszkańcami Pustek albo wynieść się w inne okolice. Nieraz jednak przekonał się, że lepiej być przygotowanym na najgorsze.

Nagle usłyszał odgłosy rozmowy. Ktoś zbliżał się od strony pól. Dobiegł do niego głośny wybuch śmiechu, potem niewyraźna wiązanka narzekań i donośne krowie muczenie.

A ci postradali rozum? Iwan wczoraj wypytywał o południcę we wsi, więc powinni się domyśleć, że zapolujemy.

Postanowił, że wyjedzie przybyłym na spotkanie i przepędzi ich, zanim przyjdą nad rzekę. Chrupacz cicho wyjechał z zarośli na pastwisko, naznaczone przez suszę żółtawymi plamami. Trawy było niewiele, więc ludzie z wioski wypasali bydło bliżej wody, gdzie miało jeszcze co jeść.

Po chwili we mgle zamajaczyły sylwetki krów i ludzi. Gnierat zobaczył tylko dwóch. Tak, jak się spodziewał, byli to młodzi chłopcy, właściwie jeszcze dzieci, które powinny czuć respekt przed łowcą.

– Hej, to nasze pastwisko! – zawołał jeden z nich, kiedy dostrzegł jeźdźca.

– Jeśli chcesz, panie, popaść konia, wystarczy zapytać sołtysa – dodał ostrożnie drugi. Widocznie, widząc wierzchowca oraz dobrą uprząż, obawiał się, że ma do czynienia z kimś bogatszym. A jeśli bogatszym, to lepiej uzbrojonym i bardziej bezkarnym.

– Konia paść nie chcę, a wy powinniście zmykać.

– A czego? – spytał ten śmielszy.

– Bo zaraz może być po was.

Chłopcy popatrzyli po sobie z przestrachem. Zastanawiał się, jak często tu przychodzili, nie wiedząc nawet, że w pobliżu może ukrywać się południca.

– Ale my... nie chcieliśmy... wybacz, panie... – zaczął dukać chłopak, próbując się wycofać.

Głupi! Mówisz to z bronią w ręku?

– Spokojnie, z mojej strony nic wam nie grozi, ale nad rzeką może się ukrywać maszkara, która była u was we żniwa. Bądźcie więc tak...

Nie dokończył. Od strony rzeki dobiegło psie wycie i nieludzki skrzek.

– Między drzewa, szybko! – zakrzyknął do pastuchów. Złapali swoje kije i zaczęli przeganiać krowy w kierunku lasu. Uczeń łowcy nie czekał. Ścisnął piętami konia. Do przeraźliwych odgłosów dołączył krzyk Iwana.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top