2. Ślady nad strumieniem cz.1
Na długo przed świtem Gnierat obudził mistrza lekkim szturchnięciem w ramię. Iwan bez słowa wstał, przetarł oczy i przysiadł pod jednym z drzew łukiem na kolanach.
– Nic ciekawego – zameldował uczeń. Łowca skinął głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości.
Godziny warty upływały mu powoli. Kiedy ognisko przygasało, dokładał drewna, nazbieranego wczoraj przez Nienacha, a potem odwracał wzrok, by przyzwyczaić się do ciemności i badał spojrzeniem okoliczne zarośla. Co jakiś czas zaglądał też do koni. Nic specjalnego się nie działo. Tylko chłód, najdotkliwszy zawsze tuż przed świtem, zaczynał wkradać się pod ciepłą pelerynę. Trawę pokryła drobna rosa, która skrapiała jego wysokie, skórzane buty. Po kolejnym powrocie z końskiej polany wystawił nogi w kierunku ogniska, żeby nieco je osuszyć. Zaczął układać w głowie swoje wczorajsze przemyślenia, tworząc z nich ostateczny plan. ,,Ostateczny" oznaczało, że miało go zmienić już tylko życie.
Kiedy niebo na wschodzie zaczęło powoli szarzeć, uznał, że najwyższy czas obudzić uczniów. Zwlekli się z posłań, ziewając i narzekając. Teraz mogli sobie pozwolić na chwilę rozprężenia. Mistrz nie chciał tracić czasu na ciepłe śniadanie. Kazał młodzikom zagasić ognisko i wyjąć z sakw prowiant, który kupili w jednej z osad. Składały się na niego owoce, chleb i solone mięso, z których Gnierat potrafił wyczarować najróżniejsze potrawy. Oczywiście wywołało to kolejną serię narzekań, ale uczniowie właściwie robili to tylko dla zasady. Tak naprawdę już dawno przyzwyczaili się do życia w podróży. Nieco jeszcze zaspani, w wymiętych od leżenia ubraniach, usiedli wokół kupki popiołu, pozostałej po trzaskających w ogniu gałązkach.
– No, panowie – powiedział Iwan między kolejnymi kęsami czerstwego chleba – Będziecie mieli trochę ruchu na obudzenie.
Blondyn mruknął coś pod nosem. Starszy uczeń przekrzywił głowę, aż chrupnęły mu kręgi w szyi.
– Będziemy musieli się rozdzielić. Ja i Gnierat sprawdzimy brzegi Kamiennej od strony Pustek, a ty, Nienach... Hej, Nienach!
– Słucham, słucham... – wymamrotał chłopak.
– Ty pojedziesz dalej i zerkniesz na skarpy przy polach ludzi z podzamcza. Przeczesz tyle, ile zdołasz, a potem wróć do nas najkrótszą drogą.
– Ma się rozumieć. Jeśli coś ucieknie przede mną, wpadnie na was.
– No, nagle oprzytomniałeś – rzucił zgryźliwie brunet – To kiedy ruszamy?
– Niezwłocznie – odparł Iwan – Żeby południca żadnych zwłok do chowania nam nie zapewniła – dodał ciszej, nie wiedząc czy półprzytomni uczniowie zrozumieją tę grę słów.
Po śniadaniu przygotowali konie do drogi. Łowcy podróżowali zwykle z całym swoim dobytkiem, który zrzucali na plecy silnego, myszatego wałacha, kupionego w górach. Zgryzik nie był może najpiękniejszy ani najszybszy, ale stawiał czoła przeciwnościom na równi z trzema wierzchowcami, obciążanymi tylko bronią i ziołami. Jego imię idealnie współgrało z zachowaniem. Czasem zdawał się ociężały jak beczka pełna piwa, a potem w najmniej spodziewanym momencie potrafił złośliwie skubnąć zębami nieuważnego przechodnia lub któregoś z młodszych łowców. Tylko Iwanowi był zawsze posłuszny, zapewne, jak twierdzili jego uczniowie, przez zgodność charakteru.
Zanim słońce znalazło się nad wzgórzami, byli gotowi do drogi. Postanowili, że pojadą lasem, nie tracąc czasu na szukanie traktu. W tutejszych okolicach królowała buczyna, jak twierdziły dziewonie, przypominająca pałac okrutnego króla. Pnie i gęste korony służyły mu za kolumny i sklepienie, stare drzewa za władców, a rozkwitające pospiesznie na wiosnę kwiaty za służbę. Dworzan, czyli niskich krzewów, w buczynach było zazwyczaj mało. Wyrastały tam, gdzie upadał jeden z buków, pozwalając im na dostęp do światła, jak dostojnicy podnoszący głowę po zagładzie tyrana.
Dobrze, że nie wiedzą, jak funkcjonują ludzkie dwory – pomyślał Iwan – Na nich każdy lgnie do okrutnika, jak mucha do padliny, choćby po to, by zachować głowę. Ale jedno pozostaje prawdą. Dostojnicy potrafią karmić się na upadku króla.
W jego pamięci pojawiły się obrazy wojny sprzed siedmiu laty. Spalone osady, zalew pomiotów mroku, a potem fala buntowniczych wojsk, z którą trzeba było płynąć, by nie utonąć. To nie były czasy dla słabych ani zbyt szlachetnych. Tak zawsze starał się sobie wmawiać. Tylko Mojmir wciąż był dla niego jak ukłucie sumienia.
Gdybym wtedy stanął po jego stronie, nie musiałbym teraz pokutować za swoje winy. Nie musiałbym oszukiwać wszystkich, że szedłem z wojskami tylko po to, żeby tępić nawie.
Otrząsnął się ze wspomnień. Zwykle, kiedy do nich wracał, przegrywał. Wtedy odzywał się w nim ten głupi młodzieniec, który przez własną pychę stracił wszystko.
– Dlaczego wysłałeś go samego, mistrzu? – wyrwał go z zamyślenia głos Gnierata.
– Dlaczego? Bo jest najmłodszy i najmniej doświadczony.
– Przeciętny człowiek mógłby powiedzieć, że właśnie dlatego ktoś powinien pojechać z nim.
– A jesteśmy przeciętnymi ludźmi? – spytał łowca z nieco wymuszonym uśmiechem.
Zgryzik parsknął i potrząsnął łbem.
– Dokładnie, Zgryzik. My nie jesteśmy przeciętni. Za dobrze się znamy. Właśnie kierujemy się tam, gdzie południca być musi, jeżeli w ogóle jest w okolicy. Nienach nas ubezpiecza. Jeśli jednak złośliwym zrządzeniem losu na coś się natknie, będzie musiał pogalopować po posiłki. Gdybym wysłał was we dwóch, rzucilibyście się na wszystko, co spotkacie, żeby mi zaimponować. To o wiele bardziej niebezpieczne.
– A po co nam Zgryzik?
– Żeby w razie czego nie spowalniał Nienacha.
Gnierat spojrzał na konia, jakby spodziewał się oburzenia z jego strony. Góral jednak rozglądał się tylko na boki, zapewne po to, by wypatrzyć kępę trawy, której nie dotknęła susza lub nie zmorzył cień.
– Swoją drogą zastanawiam się, co teraz robi. Na pewno dotrze szybciej niż my.
– Pewnie się nudzi, klucząc po polach.
– Mam nadzieję – mruknął Gnierat, rozglądając się na boki.
– To wyraz troski, żeby coś go nie zżarło czy zazdrości, bo to ciebie spotkała monotonna przejażdżka z gderliwym mistrzem?
– Powiedzmy, że i jedno, i drugie. Jak dzielimy się zadaniami? – spytał, żeby zmienić temat.
– Przekonamy się na miejscu, bo teren mógł się trochę zmienić od naszej ostatniej wizyty. Jak to mawiał nasz Sambor, który pewnie teraz nudzi się śmiertelnie na zamku: ,,Plany planami, a wojny wojnami". Można to przełożyć też na nasze łowy.
– Tak... – mruknął brunet. Miał zamiar się sprzeciwić, ale jak dotąd nie miał żadnego doświadczenia, które by temu zaprzeczało.
***
Nienach pospiesznie jechał na gniadej Gryce. Przebił się przez połać samosiejek i splątanych, suchych traw, trafiając na dawną drogę, używaną przez drwali z podzamcza do transportu drewna. Wyrąb musiał zostać porzucony w czasie ostatniej wojny, o czym świadczyły pozostawione w ziemi pniaki.
Ciekawe, co miało tu być. Pole? Kolejny przysiółek osady? Pastwisko dla królewskich koni? Na pewno szukałbym tu wtedy południcy, ale teraz jest tu dla niej za ciemno.
Nie miał czasu na rozmyślania. Czuł, że mistrz specjalnie posłał go w bardziej bezpieczne, czyli zwyczajnie nudniejsze miejsce. Chciał jak najszybciej sprawdzić wyznaczony teren i wrócić do niego z uczniowskimi wyrzutami.
Wkrótce zobaczył, że zaniedbana ścieżka opada w dół, a potem ginie w korycie płytkiej rzeki. Dojeżdżał do Kamiennej, za którą zaczynały się ugory. Ściągnął delikatnie wodze Gryki i przekroczył rzeczułkę, wzbijając kropelki wody. Przed sobą miał łagodne zbocze, zarośnięte teraz perzem, trawą oraz młodziutkimi drzewami.
Od której strony zacząć? – pomyślał, wciągając w płuca słodki zapach wczesnej jesieni. Kiedy wjechał nieco wyżej, zza niskiego wzgórza wyłonił się las. Otaczał puste pola ze wszystkich stron. Nad jego falami widać było ciemny zarys królewskiego zamku i odległe szczyty gór, oświetlane teraz przez wschodzące słońce.
– Piękne widoki, co nie? – szepnął do klaczy, która właśnie zaczęła zgryzać stwardniałą trawę – Hej! Zostaw, to...
Umilkł. Nie, to nie było ,,królewskie". Nie było już króla. Nie było ludzi, którzy kiedyś uprawiali tę ziemię. To oni przede wszystkim mogliby żądać odszkodowania. Samirthańscy włościanie, chociaż byli zobowiązani do płacenia swojemu panu danin, które pokrywały utrzymanie dworu oraz zbrojnej drużyny, zachowywali własność gruntów. Inaczej było w Fodlann czy Finnad. Tam ziemia była własnością władcy, który przydzielał ją wasalom, a oni z kolei dzierżawili grunty poddanym.
Gryka podniosła na chwilę łeb, po czym wróciła do napełniania brzucha. Pozwolił jej spokojnie jeść. Po paru chwilach rozglądania się po okolicy postanowił, że będzie jeździł z południa na północ i z powrotem, posuwając się zygzakiem ku zaroślom nad wąskim potokiem, zwanym Królewską Strugą, która była dopływem Kamiennej, a potem pojedzie wzdłuż koryta rzeki, żeby spotkać się z towarzyszami.
– Chodź, mała. Sprawdzimy te chaszcze i wracamy.
Klacz niechętnie przerwała skubanie trawy. Musiała teraz przedzierać się przez zarastający przez siedem lat ugór.
Tu raczej nie ma co liczyć na norę, ale na wszelki wypadek trzeba sprawdzić każde możliwe miejsce – pomyślał chłopak, wpatrując się uważnie w więdnące rośliny. Bez żadnych niespodzianek dojechał do krańca lasu. Zauważył kilka czeremch, ale małe, wyschnięte owoce nie wyglądały zbyt apetycznie.
Zawrócił. Czas zaczynał mu się dłużyć. Trawa, młoda brzoza, trawa, turzyca, trawa...
No, jasne. Najmłodszy wykonuje najnudniejsze zadania. I jak ja mam się wykształcić na łowcę?
W takich sytuacjach Iwan zwykle zbywał go słowami: ,,Najpierw donoś swoją głowę na karku do momentu, w którym będzie w niej dostatecznie dużo wiedzy." Oczywiście, nigdy się z nim nie zgadzał. Uważał, że w ten sposób nie nabierze żadnego doświadczenia.
Trawa, tarnina, trawa, ostrężyna... Nic się nie działo. Zanim słońce osiągnęło południe, objechał cały wyznaczony teren.
Z westchnieniem zagłębił się w cienisty las. Postanowił zahaczyć jeszcze o Królewską Strugę.
– Przynajmniej napijemy się dobrej wody – powiedział do Gryki. Zawsze rozmawiał z nią, kiedy był sam. Kiedyś podsłuchał go Gnierat. Skończyło się to wyśmianiem przed całą grupą podróżnych, do których wtedy się przyłączyli. Do dziś na samo wspomnienie oblewał go rumieniec, ale z końmi rozmawiać nie przestał.
Strumień płynął szerokim jarem o gliniastych ścianach, tocząc chłodne wody spod samego Airelinu. Gdzieniegdzie bukowe korzenie oplatały wielkie głazy. Trudno było znaleźć miejsce, pozwalające na sprowadzenie konia.
– Czekaj, ty, czekaj... – mówił w zamyśleniu – Może tam spróbujemy.
Zobaczył przed sobą szerokie obniżenie. Wyglądało jak ślad po oberwaniu się ściany jaru. Kiedy podjechał bliżej, zobaczył, że jego dno jest nienaturalnie równe, jakby coś dużego zsunęło się do strumienia, z kolei koryto sprawiało wrażenie rozkopanego, a przejrzysta zazwyczaj woda była zmącona i brudna. W powietrzu unosił się zapach mułu.
– Wygląda na to, że jednak się nie napijemy.
Chłopak zeskoczył na ziemię i podszedł bliżej, wciąż trzymając wodze Gryki. Zaniepokoił go kształt, odciśnięty w piachu. Ślad łapy. Przypominał nieco trop wydry. Ogromnej, długopalcej wydry.
Wiedział już, że nie pozostawiło go zwierzę. To mógł być ardzawień, duży dziw albo młody bies. Musiał jak najprędzej pojechać po Iwana i Gnierata. Na wszelki wypadek ujął w dłoń długi łuk, który mimo ostrzeżeń mistrza, nosił przewieszony przez plecy. Stało się właśnie, to o czym mówił – broń zaczepiła o kępę chwastów. Chwilę zajęło, nim zdołał ją uwolnić.
Nagle usłyszał plusk. Poczuł, że Gryka zaczyna się szarpać, próbując uciec.
Dlaczego ja zawsze muszę mieć takie przeinaczone szczęście?!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top