1. Bajarz i łowca cz.1

Trzech jeźdźców powoli przemierzało leśny trakt. Kopyta koni szeleściły na opadłych zeszłorocznych liściach i potrącały kwitnące wrzosy. Niedługo puszcza znowu miała pokryć pagórki wschodniej części Samirthan brązowo-złotym dywanem. Brzozy już zaczynały żółknąć, a w powietrzu unosił się słodki zapach ostatnich dni lata.

Grupce przewodził mężczyzna w brązowym płaszczu. Odrzucił na plecy kaptur, ukazując szaroniebieskie oczy, włosy przywodzące kolorem na myśl starą słomę oraz niewielką, spiczastą bródkę. W skupieniu obserwował trakt.

– Stać – powiedział do dwóch pozostałych.

– To tu, mistrzu? – spytał jeden z nich, czternastolatek o złotych, niemal dziewczęcych lokach.

– Tak. Droga tak zarosła, że prawie ją przegapiłem.

Uczniowie podążyli za jego wzrokiem. Między drzewami wiła się dróżka, tak wąska, że nieuważny obserwator mógłby wziąć ją za sarnią ścieżkę.

– Tu się rozdzielimy. Ja pojadę do wsi i wybadam czy nie ma tam czegoś dla nas. Wy znajdźcie miejsce na obozowisko, nie za blisko rzeki. Ponoć ostatnio namnożyło się w okolicy topielic. Zajmiemy się nimi, ale wolę, żeby nie zajęły się wpierw nami. Możecie zobaczyć czy rzeczywiście są tam jakieś ślady.

– Możemy zapolować? – spytał blondyn.

– Na topielice?

– Nie, na sarny.

– Nie ma potrzeby. Za dużo roboty z oprawianiem. Jutro, może pojutrze, będziemy na zamku. Wybierzemy się do lasu większą grupą i od razu uzupełnimy ich spiżarnię. Przyrządźcie coś z zapasów.

– Nie ma problemu – odparł drugi uczeń. Młodszy kolega spiorunował go wzrokiem, a mistrz uśmiechnął się nieznacznie. Wiedział, jak będzie wyglądać ich wspólne gotowanie.

– To do wieczora – powiedział i po chwili zniknął w pachnącym lesie. Kierował się starym skrótem, wiodącym do wsi o niezbyt wyszukanej nazwie Pustki. Pogwizdując cicho, wodził wzrokiem dookoła. Na suchej ziemi widział niewyraźne tropy saren. Nad jego głową przelatywały ptaki. Uważał to za dobry znak. Tam, gdzie gnieździły się stwory mroku, normalne życie zamierało.

Iwan, bo tak miał na imię, był łowcą. Nie, nie myśliwym, łowcą. Myśliwi polowali na zwykłe zwierzęta. On poszukiwał istot z Martwych Krain, siedzib cieni i złych duchów, które często wysyłały swoich niewolników na zamieszkałe przez Śmiertelnych i Nieśmiertelnych ziemie.

W pewnym momencie jego uwagę przykuł ślad pazurów na bukowym pniu. Podjechał bliżej. Zadrapania były już stare. Niewiele z nich można było wyczytać, ale wyglądały na stosunkowo płytkie. Kiedyś widział inne, głębokie na pół szerokości dłoni i ciągnące się prawie do samej ziemi.

Niedźwiedź – stwierdził z ulgą – Na całe szczęście nie bies.

Raz w życiu miał okazję zapolować na tę bestię. Z tamtej przygody pozostał mu w głowie tylko obraz człowieka, rozszarpanego tak, że rodzina ledwie mogła go poznać. Przykrył wszystkie inne wspomnienia. Szybko odsunął od siebie tę myśl. Rozpamiętywanie przeszłości nie pomagało w radzeniu sobie z problemami.

Wciąż obserwował las. Pszczoły brzęczały leniwie nad kwiatami wrzosów. Trujące kruszyny wtłaczały ostatnie kropelki wody w ciemne owoce. Zatrzymał się na chwilę przy płytszym niż zazwyczaj leśnym strumyku, żeby napoić wierzchowca, a potem ruszył dalej. Chwile przeciągały się niemiłosiernie. Suche liście pachniały przyjemnie, krusząc się pod końskimi kopytami. Ogarnęło go dziwne odrętwienie.

Cała przyroda powoli pogrążała się w jesiennym śnie. Liście więdły, świat przemijał. Bociany zdążyły już odlecieć na południe, ludzie cały czas odchodzili na północ. Tam, według ludowych wierzeń znajdowała się kraina umarłych. Kraina, która nie miała więzić ich wiecznie.

Po pewnym czasie gościniec stał się szerszy. Pustki były już niedaleko. Wkrótce łowca zobaczył pierwsze pola. Ludzie, których zastał przy pracy, posyłali mu ciekawskie spojrzenia. Niektórzy go rozpoznawali i z uśmiechem kiwali głową na powitanie.

– Iwan! – zawołała szczupła kobieta, dźwigająca płachtę z ziarnem. Wydawało się, że ciężar zaraz ją przewróci.

– Witaj, Mileno! – powiedział, zeskakując z konia. Ucałował na powitanie nieco ubrudzoną dłoń. Pachniała ziemią i zbożem. Kobieta cofnęła wstydliwie rękę.

– Co cię tu sprowadza?

– Moje zajęcie, a cóżby innego? Pomóc ci może?

– Nie, dziękuję, nie trzeba. Teść jest w karczmie. Poopowiada ci, co u nas.

– Macie coś dla mnie?

– No... mieliśmy lekkie przejścia przy żniwach.

– Co takiego?

– Południca. Nikogo na szczęście nie zabiła, ale próbowała. Mówię, teść ci najlepiej opowie. Ja muszę wracać do pracy.

– To nie przeszkadzam. Niech was Król Jasności darzy w nowym roku!

– I wzajemnie!

Wskoczył z powrotem na koński grzbiet i pojechał w stronę wsi. Wkrótce znalazł się między chałupami. Nagle na gościniec wypadła gromadka dzieci, bawiących się w ganianego. Gwałtownie szarpnął wodze.

– Hej, hej! Uważajcie, bo zaraz będą z was placki!

– Przepraszamy, panie – powiedział jeden ze starszych chłopców, lekko się kłaniając. Iwan go nie poznawał. Widocznie przybył z innej wsi, w której bywał jeszcze jakiś ,,pan". Wielu uciekało teraz na tereny, będące pod władzą mniej ambitnych wielmożów lub, tak jak tutaj, pozostające praktycznie bez zwierzchnictwa.

– W porządku. Uważajcie na drugi raz. Karczmarz jest u siebie? – spytał, głównie po to, żeby ośmielić chłopca.

– Tak, panie.

– Dziękuję ci.

Wkrótce dotarł do gospody. Zeskoczył z konia i przywiązał go w cieniu najbliższego drzewa.

– Zostań tu, Dąbek – powiedział – Ja tylko na chwilę.

Kary konik zamrugał leniwie wielkimi oczami. Iwan uznał to za zgodę.

W karczmie było pusto. Ludzie schodzili się tu dopiero wieczorem, żeby poplotkować ze znajomymi i napić się lub zjeść wieczerzę. Większość było teraz stać tylko na piwo, bezmięsne polewki albo kaszę. Kiedyś, gdy na zamku był jeszcze władca, wieś tętniła życiem, a gospoda nieraz zapełniała się znakomitymi gośćmi. Dlatego była tak duża, choć w alkierzach od wielu lat nawet nie zmiatano podłogi.

Łowca skrzywił się, gdy luźne deski zaskrzypiały pod jego stopami. Domyślał się, że karczmarz specjalnie utrzymuje je w takim stanie, żeby wiedzieć, kiedy ktoś wchodzi.

– Iwanie! – zawołał przysadzisty gospodarz, wytaczając się z zaplecza.

– Gościrad! Witaj! Szukałem cię właśnie.

Zdjął rękawicę i mocno uściskał dłoń przyjaciela.

– Co u ciebie? – spytał mężczyzna, nie czekając właściwie na odpowiedź – Chcesz coś zjeść? Szukasz może pokoju na nocleg? Wszystko u mnie puste, na szczęście oprócz spiżarni, chociaż rok chudy. Jest tylko ten stary dziadek, który opowiada dzieciakom bajki, ale stwierdził, że woli spać przy piecu.

Iwan spojrzał we wskazanym kierunku. Stał tam piec z kominem, jedyny we wsi, do którego budowy sprowadzono specjalistów z dworu. Większość chat w Samirthan miała jeszcze proste paleniska, z których dym wypływał przez pozostawiony w strzesze otwór, nie wspominając już o tym, że tylko nieliczne miały więcej niż jedną izbę. Karczma była więc postrzegana tu prawie jak pańska siedziba.

Po chwili zza pieca wyjrzał staruszek, ubrany w stary, postrzępiony płaszcz. Zamachał im ręką na powitanie, krzywiąc usta w dziwnym grymasie. Potem wstał, wziął swoją laskę i wyszedł na zewnątrz, lekko utykając. Iwan usłyszał, jak mamrocze coś pod nosem.

– Nie jest do końca zdrowy na umyśle – szepnął.

– Tak, ale przynajmniej zabawia najmłodsze dzieciaki, jak inni są w polu. Wiesz, jak to jest. Lepiej, żeby z nim siedziały, niż żeby miało im się co stać. Rodzice często nie dopatrzą pociech, a potem wmawiają sobie, że to południca czy mamuna zawiniła. Żeby w tej Nawii ich... – wysyczał, wymieniając nazwę najbardziej znanej wśród ludu, zresztą nie bez powodu, Martwej Krainy.

– Niestety, często mogą mieć rację. Właśnie, południca. Spotkałem po drodze Milenę. Wspominała mi, że jakaś kręciła się tutaj w czasie żniw.

– A, tak – powiedział Gościrad, pozornie spokojnym tonem – Szkoda, że wtedy cię tu nie było. Zaatakowała starego Niemoja na polu. Udało się nam ją odgonić, nawet trochę dostała kijem po plecach. Od tego czasu się nie pokazała. One chyba teraz szykują się na zimowanie, prawda?

– Tak, dlatego dobrze byłoby wytropić ją teraz, bo im zimniej, tym bardziej są osłabione.

– Nie wiem czy ją teraz znajdziesz. Zaszyła się gdzieś, może padła.

– Spokojnie, mam swoje sposoby – powiedział łowca, mrugając porozumiewawczo okiem – Co więcej u was słychać?

Karczmarz zastanowił się.

– Młody kapłan wrócił niedawno z podróży.

– Gdzie wywędrował? – spytał łowca, choć nietrudno było zgadnąć, gdzie mógł udać się zapalony badacz ksiąg, jakim był Miran.

– Chyba do tego wielkiego grodu nad morzem. Tam, gdzie mają zbiór elfiej pisaniny.

– Bjornhavu?

– No, tak. Łamię sobie język na tej nazwie. Co za licho ją wymyślało? Ci z północy?

– Tak, to kiedyś był port żeglarzy z Fiordu Thanalven.

– A tamtą nazwę kto układał? Też chyba pijany.

– O ile mi wiadomo, wymyślił ją jakiś elf, raczej na trzeźwo. Oni głowy mają mocne.

Gościrad znów wybuchnął tubalnym śmiechem.

– Ano, masz rację. Gościłem tu kiedyś jednego. Płacił złotem. Niemoj założył się wtedy z sołtysem, że jeśli da radę go położyć pod stół, dostanie nowe buty. A, że sołtys jest sprytny, to przystał. Wiesz, jak to się skończyło.

– Źle.

– Bardzo źle.

– Nigdy się nie nauczą – powiedział łowca z cichym westchnieniem.

– Poza tym, od twojej ostatniej wizyty było jedno wesele. Tomił ożenił się z dziewczyną ze Skałek.

– Syn kowala?

– Tak. Dobra partia dla bogatszej panny. Ze smutniejszych wydarzeń mieliśmy trzy pogrzeby. Zmarł najmłodszy synek takich nowych, co przybyli przed miesiącem, chorowity był. Wcześniej w połogu odleciała Nasława, nasza krewniaczka, ale dziecko na szczęście przeżyło, bo wykarmiła je jej siostra. Umarł też brat sołtysa, Barnim.

– Współczuję.

– Co zrobisz? Taka ludzka dola. Na czym to ja... a, tak. Odkurzyć ci któryś z alkierzy? Nie musisz płacić za nocleg.

– Dzięki za gościnność, ale przyszedłem tylko zebrać plotki. Posiedzę chwilę i wracam do uczniów.

– Właśnie, miałem o nich pytać. Dalej podróżujesz z dwoma?

– Tak. Kazałem im się zatrzymać niedaleko starego traktu.

– Widzę, że dalej nie uznajesz bycia samotnym wilkiem.

– Samotny łowca to materiał na bohatera ballady, nie fachowca. Zawsze lepiej, kiedy ktoś osłania ci plecy albo sypie ziołami w upiora, kiedy ty wywijasz mieczem. Niech się uczą, potem sami będą czyimiś mistrzami. Aha, słyszałem coś o topielicach w Mrzycu.

– Były, ale spotkały się z waszymi koleżankami z lasu.

Iwan uśmiechnął się z przekąsem.

– Więc pewnie już żadna się tam nie ostała.

– Oczywiście. Podać ci coś może?

– Piwem nie pogardzę.

Po chwili na drewnianym stole pojawił się duży, gliniany dzbanek ze spienionym napojem. W Samirthan nie znano kufli.

– Dziękuję – powiedział łowca. Przesunął w kierunku karczmarza drobną monetę.

– Schowaj, dla przyjaciół...

– Bierz i nie gadaj. Też musisz z czegoś żyć.

– Dzięki.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top