Rozdział I

Krzyk budzących mnie co rano mew był jedną z niewielu pewnych i niezmiennych rzeczy, z którymi stykałem się każdego dnia. Jak co dzień zaglądały przez okna do mojej sypialni, okazyjnie pukając dziobem w krystalicznie czystą szybę. Ciemne węgliki oczu nadmorskich ptaków wpatrywały się we mnie, dopóki nie postanowiłem podnieść się z łóżka. Pogoda zachęcała raczej do nakrycia się kołdrą i przeleżenia reszty pochmurnego, burego dnia, toteż niechętnie pożegnałem się z ciepłą pościelą.

Sprawdziłem godzinę na komórce. Dochodziła dziewiąta, więc nie było jeszcze potwornie późno. Nie czułem się szczególnie wypoczęty, choć nie wiedziałem, ile dokładnie spałem. Zignorowałem komunikaty o przegapionych budzikach i nieodebranych połączeniach, ledwo kwapiąc się, by rzucić okiem na pozostałe powiadomienia.

Poprawiłem koszulkę, która podwinęła się do góry, gdy spałem. Powoli stanąłem na nogi, żeby przypadkiem nie dostać zawrotów głowy. Podłoga wydawała mi się bardziej chłodna niż zazwyczaj, choć pewnie to wina mojego ponurego nastroju.

Makoś zakręcił się wokół mnie w drodze do kuchni. Jego kawowe futerko połaskotało mnie w odsłonięte łydki. Pogłaskałem go czule, opierając się o kredens, a potem potarmosiłem lekko za uszy.

– Stare z ciebie psisko – mruknąłem wprost we wpatrujący się we mnie inteligentny pysk. Tylko ziewnął leniwie, a chwilę potem wyciągnął się na kuchennych panelach. Najwyraźniej też nie zaczął dnia najlepiej, ewentualnie doskwierała mu starość.

Nalanie mu kawy do miski chyba nie jest najlepszym pomysłem, pomyślałem, zerknąwszy na ustawione pod szerokim oknem metalowe naczynia.

Ciemna i mulasta brazylijska kawa niewiele mnie rozbudziła. Prawdę powiedziawszy, nie przepadałem za kawą. Nie smakowała mi, dlatego jeśli już ją w siebie wmuszałem, to zwykle mleka i cukru było więcej niż brązowej cieczy o konsystencji smoły.

Nie śpieszyło mi się dziś nigdzie. Nie planowałem nawet ruszać się z domu, nie licząc spacerów z Makosiem. Dzisiejszy dzień był tym dniem, w którym sprawianie wrażenia optymisty mi nie wychodziło, a udawanie, że wszystko było w porządku, nie satysfakcjonowało w żaden sposób. Musiałem go po prostu przeczekać, jutro powinno być już lepiej. Powinno.

Od niechcenia mieszałem gorący napój łyżeczką. Próbowałem wsłuchiwać się w odgłosy wybrzeża przeciskające się przez ściany budynku. Słyszałem syreny statków wpływających do portów oraz dźwięki tramwajów przejeżdżających nieopodal. Głosy ludzi raczej nie docierały do ósmego piętra.

Westchnąłem. Zwykle rano włączałem radio. Pozwalało mi to poczuć się trochę mnie samotnie, jednak dzisiaj nie chciało mi się zrobić nawet tego. Przyzwyczaiłem się, że często jedynym ludzkim głosem rozchodzącym się po moim mieszkaniu, był głos speakera radiowego. Nie zamierzałem gadać sam do siebie, a nie odwiedzał mnie też nikt, kto mógłby być kompanem do rozmowy. Mnie cisza w zasadzie nie wadziła, choć w niektóre dni doprowadzała do szaleństwa. Sprawiała, że miałem wrażenie, że czas stoi w miejscu, a jednocześnie ucieka mi przez palce. Zalewała poczuciem winy z powodu bezczynności. Dziś jednak melancholijny nastrój wygrał z tym beznadziejnym uczuciem i nie zamierzałem chociażby się rozciągać.

Jak było widać, dzień nie zapowiadał się zbyt dobrze ani też szczególnie produktywnie. Gdybym mógł, chętnie połknąłbym pół opakowania leków nasennych i podjął próbę przespania swojego złego humoru. Powiedziałbym, że ostatnio mi się to nie udało, ale nie chciałem burzyć obrazu mojego względnie normalnego zdrowia psychicznego.

Zerknąłem na elektroniczny zegarek ustawiony praktycznie naprzeciwko mnie. Robiłem tak z czystego przyzwyczajenia, zwłaszcza, kiedy akurat oddawałem się bezczynności. Kiedyś szkoda mi było każdej zmarnowanej minuty, ale po kilku latach przestało mieć to dla mnie większe znaczenie. Nie było sensu próbować powstrzymywać przesypującego się w klepsydrze piasku, w którym grzęzłem z jemu tylko znaną prędkością. Od czasu do czasu próbowałem wygrzebywać się z tego bagna, którego świadom byłem praktycznie tylko ja, ale na to też miałem coraz mniej siły.

Kawa powoli stygła, a ja ledwo zdążyłem ją tknąć. Makoś zamiatał podłogę puchatym ogonem, nadal okupując kuchenne panele. Powinienem go wykąpać, może nawet zabrać do fryzjera. Wypadałoby, nie pamiętałem, kiedy ostatnio udało mi się go tam zaciągnąć. Nigdy nie chciał współpracować z osobą, która akurat miała go strzyc. Westchnąłem ciężko, kładąc się na blacie. Ułożyłem głowę na ramieniu, wpatrując się w niewyraźny krajobraz za oknem.

– Nie dzisiaj -- stwierdziłem.

Na dźwięk mojego głosu ogromne psisko podniosło się ospale. Chwilę później poczułem, jak kładzie swój łeb na moich kolanach. Zsunąłem jedną rękę z kuchennej wysepki, żeby móc przeczesać jego sierść palcami. Od razu zrobiło mi się trochę raźniej, choć do znośnego nastroju było mi jeszcze bardzo daleko.

– Spasiba.

Jeszcze nie miałem żadnego konkretnego planu na przetrwanie tego dnia, ale im szybciej zorganizuję sobie jakieś bzdurne zajęcie, tym lepiej. Na razie musiałem tylko zająć się poranną toaletą i zjeść śniadanie. Nie byłem głodny, zwykle nie miewam apetytu, kiedy nie jestem w humorze, dlatego postanowiłem odłożyć posiłek na później. Kawa z siedmioma kostkami cukru powinna mi wystarczyć na jakiś czas.

Moje mieszkanie wydawało się dość małe. Nie przepadałem za dużymi przestrzeniami, poza tym ciężej byłoby mi wykrzesać z siebie motywację, żeby je sprzątać, gdyby było większe. Jakby nie patrzeć i tak więcej czasu spędzałem na lodowisku niż w domu, jednak zależało mi, żeby było w miarę możliwości jak najbardziej zadbane.

Łazienka znajdowała się w trochę nietypowym miejscu - pomiędzy kuchnią a sypialnią, co mnie jednak nie przeszkadzało. Ogólnie rzecz ujmując, bardzo lubiłem w niej przebywać. Czarno-białe kafelki, którymi ułożono ściany i podłogę od razu przypadły mi do gustu. Meble oraz armatura również pozostawały w raczej ciemnych kolorach. Przejrzałem się w lustrze.

– Nie jest tak źle... – mruknąłem sam do siebie. Tym razem nie mogłem nawet wykpić się mówieniem do psa, Makoś nie wchodził za mną do łazienki. Nie dostrzegłem żadnych szczególnych oznak nie najlepiej przespanej nocy, nie licząc poczochranych włosów.

– Dobrze nie wyglądać jak zwłoki. – Skrzywiłem się do swojego odbicia, próbując przyklepać jasnoszare kołtuny.

Wokół umywalki osadzonej w szkle dymnym, porobiły się brudnobiałe smugi po mydle. Zapomniałem wytrzeć je wczoraj wieczorem.

Przysunąłem do siebie jeden z wiklinowych koszyków, które w równym rzędzie poustawiane były na szklanym blacie. Każdy z nich wypełniony był praktycznie wyłącznie kosmetykami do pielęgnacji skóry – antybakteryjne, odżywcze, regenerująco-łagodzące, natłuszczające, do twarzy, do ciała, pod oczy, i tak dalej. Wszystkie hipoalergiczne. Od najmłodszych lat nie miałem cery w najlepszej kondycji, niekiedy skóra złuszczała się ze mnie całymi płatami, dlatego przykładałem dużą wagę, aby utrzymać ją w prawidłowej kondycji. Poza tym częste bycie w centrum uwagi, na setkach czy tysiącach ekranów, na oczach ogromnych publiczności zobowiązywały mnie niejako do tego, by prezentować się możliwie jak najlepiej niezależnie od dnia ani godziny. Przynajmniej paparazzi nie byli mną szczególnie zainteresowani, liczyłem na to, że się nie zmieni. Ze zdecydowanie większą częstotliwością spotykałem na ulicy swoją fankę czy fana, dlatego o wiele bardziej przejmowałem się wypadnięciem źle w ich oczach niż tym, że ktoś miałby mi zrobić mało korzystne zdjęcie.

Najpierw dokładnie umyłem zęby, a dopiero potem nakładaniem z reguły białych bądź przezroczystych smarowideł na twarz. Codziennie poświęcałem higienie i pielęgnacji od trzech do czterech godzin. Trzeba było sobie jakoś radzić ze spierzchniętą skórą, takie były uroki przebywania na lodowisku niekiedy kilkunastu godzin. Oczywiście nie dbałem o siebie tylko i wyłącznie z czystego obowiązku. Świadomość, że wyglądałem dobrze, sprawiała mi zwykłą przyjemność.

Zadbałem o swoje podkrążone oczy i wyjątkowo bladą cerę, więc wkrótce wyglądałem już całkiem normalnie, a nie jak po zmartwychwstaniu czy ewentualnie kilkudniowej libacji. Ułożyłem włosy popsikane keratynową odżywką. Pozostało mi tylko przyzwoite ubranie się i w sumie mogłem już wyjść do ludzi.

Choć był kwiecień, chłody nie odpuszczały i nadal trzeba było ubierać się ciepło. W Petersburgu nie zdarzały się dni, w których można by biegać po mieście w krótkim rękawku, zwykle żebym mógł porządnie się wygrzać musiałem wyjeżdżać do jakichś cieplejszych rejonów.

Wszedłem do garderoby, mając na siebie narzucony tylko szlafrok frotte. Nie widziałem nic zdrożnego w spacerowaniu tak po całym domu, zwłaszcza że, jakby nie patrzeć, mieszkałem sam.

Starałem się ignorować lekki bałagan zastany w prawdopodobnie i tak przepełnionym pomieszczeniu. Wyciągnąłem byle co z szafek z codziennymi rzeczami i ubrałem się na miejscu, odwieszając szlafrok na wieszak z garniturami (wieczorem będę się zastanawiał, gdzie też go upchnąłem). Upewniłem się tylko, że niczego nie założyłem tył na przód ani na lewą stronę.

Makoś kręcił się już nerwowo pod drzwiami, dlatego stwierdziłem, że odpuszczę sobie śniadanie i wyprowadzę go od razu. Pośpiesznie założyłem płaszcz, potem buty i owinąłem niedbale szalik wokół szyi.

– Wybacz, że tyle to trwało – powiedziałem, odszukując obrożę w kręconej sierści swojego pudla. Zapiąłem na niej granatową smycz.
Schowałem do kieszeni klucze od mieszkania i wyszedłem bez portfela czy komórki. Wbrew pozorom nie była przyklejona do mojej dłoni. Przynajmniej nie w dni, w których ponure myśli przejmowały kontrolę nad wszystkim, co robiłem.

Otworzyłem psu drzwi, który wyraźnie się z tego ucieszył. Na klatce schodowej było zimno, co bynajmniej nie stanowiło zapowiedzi przyjemnej pogody na zewnątrz. Westchnąłem ciężko obserwując znikającego na schodach kudłatego przyjaciela. Granatowa skórzana smycz tylko obijała się o ściany.

Będzie musiał poczekać na mnie przy windzie.

----------------------------------------------

Mieszałem niewzruszenie makaron, wsłuchując się w naganę, którą właśnie raczył mnie Yakov. Dobijał się do mnie od ostatnich kilku godzin. Nie chodzi nawet o to, że nie słyszałem, że do mnie dzwoni, po prostu nie chciało mi się z nim użerać. Miałem dwadzieścia siedem lat, więc chyba nie musiałem się tłumaczyć z każdej swojej nieobecności. Gdybym popełnił samobójstwo albo ktoś by mnie napadł, dowiedziałby się o tym prędzej czy później, nie musiał robić wielkiej afery z mojej absencji.

– Mogę ci przynieść usprawiedliwienie od matki na jutro, jeśli tak bardzo tego potrzebujesz – burknąłem, zmęczony jego jazgotem. – Gdybyś zapomniał, w tym tygodniu zostałem, po raz kolejny zresztą, mistrzem świata, więc chyba mi się należy trochę odpoczynku.

Nie potrafiłem znieść jego wyrzutów o takie nieistotne według mnie rzeczy. Nie lubiłem też, jak traktował mnie jak podlotka. Niech sobie dziecko sprawi, to będzie miał zajęcie, a mnie przynajmniej zostawi w spokoju.

Rozłączył się, będąc jeszcze bardziej rozzłoszczonym niż wtedy, kiedy do mnie dzwonił. Tak, zwykle kiedy miałem apatyczny nastrój rano, zmieniałem się w dupka po południu i denerwowałem swoją osobą wszystkich. W takie dni najlepiej było mnie omijać szerokim łukiem i nie zaczepiać.

Przynajmniej udało mi się pojechać bezkarnie po Juriju. Wysłał mi niekoniecznie uprzejmą wiadomość, więc poczułem się zobowiązany do odgryzienia się. Bycie wrednym przynajmniej przypominało mi, że jestem zdolny do w miarę ludzkich odruchów i nie zmieniam się w wegetatywną galaretę.

Na szczęście kazanie Yakova nie było zbyt interesujące, w sumie słyszałem je już jakieś kilkanaście razy w tym roku (przypomnę, że był dopiero kwiecień), dlatego udało mi się nie przypalić jedzenia.

Dobra, makaron jest, teraz kurczak.

Nie lubiłem gotować. Opanowanie kilku rondli jednocześnie mnie przerastało, dlatego najczęściej udawało mi się coś przypalić, rozgotować, przesolić czy jakoś inaczej spartaczyć. Nikt nie musiał wiedzieć, że nie radzę sobie w kuchni, aczkolwiek nie czułbym się dobrze, przyznając się, że nie umiem czegoś zrobić jak należy.

– Mako, łapy z blatu – zganiłem psa, który usilnie próbował zobaczyć, co takiego robię.

Miałem zamiar przygotować makaron z kurczakiem i szpinakiem w sosie serowym i na razie wszystko wskazywało na to, że jestem na dobrej drodze.

Rzuciłem pudlowi kawałek drobiowego mięsa do miski, licząc, że straci zainteresowanie tym, co dzieje się na kuchence indukcyjnej. Najwyraźniej pies właśnie tak to sobie zaplanował. Prędzej czy później zawsze wychodzi na bardziej cwanego ode mnie.

Zacząłem przyrządzać pokrojoną kurę na patelni, kiedy kudłaty współlokator znów postanowił „pomóc mi", pałętając się przy tym między nogami. Pogłaskałem go na odczepkę, mając nadzieję, że nie naskoczy na mnie. Kiedyś, gdy tak zrobił, oblałem się gorącym olejem. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało, nawet blizny nie widać. Nigdy więcej nie odstawił takiego numeru, ale nadal nie czułem się pewnie, gdy niespokojne kręcił mi się po kuchni.

Usiadł w końcu spokojnie przy szafce pod zlewem, czekając na to, że może czymś go jeszcze uraczę. Pewnie jak zwykle coś jeszcze skapnie mu z mojego talerza. Przynajmniej wiadomo, gdzie podziewała się połowa mojej zbilansowanej diety. Dietetyk pewnie by mnie ukatrupił, gdyby się dowiedział, że część dziennej dawki kalorii ląduje w psim żołądku. Nie miałam apetytu, dlatego wmówiłem sobie, że z pewnością zgłodnieję po jutrzejszym treningu na siłowni, na który zapewne już pójdę, i wtedy to sobie zrekompensuję. Pozwoliło mi to z czystym sumieniem nie przejmować się dniem bez chęci do jedzenia.

Posiłek zjadłem bez większego entuzjazmu. Nie był zły, ale jedzenie samotnie nie sprawiało mi radości. Przeglądałem niemrawo Twittera, potem Insta i całą resztę tych pochłaniaczy czasu zwanymi powszechnie mediami społecznościowymi. Chris próbował wciągnąć mnie w rozmowę. Chciał poprawić mi nastrój, ale kiedy zaczął mnie zasypywać zdjęciami z urlopu narciarskiego spędzonego ze swoim kochankiem, którego imienia nigdy nie zapamiętałem, zrobiło mi się chyba jeszcze gorzej.

Leniwie nawijałem pokryty pomarańczowym sosem makaron na widelec, zastanawiając się, dlaczego też nie ułożyło mi się w życiu zbyt dobrze. Nie lubiłem narzekać na swoją chorobę, ale jakby nie patrzeć odbierała mi życie kawałek po kawałku. Kiedy się do tego doda kilka nieprzyjemnych wspomnień z przeszłości, ciężko jest nie zakląć nad własnym losem. Niby udało mi się zrobić niemałą karierę i względnie się spełnić, ale jakoś nie satysfakcjonowało mnie to. Nieustannie czegoś mi brakowało, problem leżał w tym, że nie potrafiłem powiedzieć czego. Gdybym się zastanowił, pewnie tych rzeczy znalazłoby się całkiem sporo, czułem jednak, że nie mógłbym od tak ich dostać, dlatego wolałem odpychać od siebie to niekomfortowe uczucie pustki. W taki sposób przynajmniej nie pogarszałem swojego samopoczucia.

----------------------------------------------

Tabletki ziołowe może nie odgoniły ode mnie braku chęci do robienia czegokolwiek, ale przynajmniej nieco uspokoiły. Wylegiwałem się na kanapie i znów bezmyślnie przeglądałem portale społecznościowe. Jak zwykle przeleciałem wzrokiem mnóstwo zdjęć jedzenia oraz tonę selfie, którymi ludzie z jakichś powodów hurtowo zalewali swoje tablice.

Miałem zamiar włączyć sobie jakąś kompilację zabawnych filmików z kotami czy czegoś równie głupawego, licząc na to, że jakoś mnie to rozweseli, gdy zalała mnie fala powiadomień z różnych aplikacji. Zmarszczyłem brwi. U boku ekranu wyświetlił się dymek z linkiem, który jednak prędko zniknął zastąpiony wiadomością.

"Patrz, co twój faworyt jednego wieczoru odstawił". Przeczytałem wiadomość od Jurija, nie rozumiejąc, o co właściwie mu chodzi. Musiałem przyznać, że cała sytuacja wydała mi się dość intrygująca, dlatego bez zwłoki otworzyłem link.

Wyświetlił mi się film. Z jego zapisanego "krzaczkami" tytułu nie zrozumiałem absolutnie nic, ale on sam był dość wymowny. Od razu rozpoznałem podkład, do którego kilka dni temu wykonywałem program dowolny w Tokio. Musiałem przybliżyć sobie ekran komórki, żeby upewnić się, że dobrze widzę.

Nie dowierzałem własnym oczom. Nie dziwiłem się szczególnie, że ktoś podejmuje próbę naśladowania mojego programu, a raczej kto to robi i z jaką wprawą. Makoś uniósł łeb, żeby mi się przyjrzeć. Dotychczas leżał w bezruchu ułożony wygodnie na moim brzuchu, ale najwyraźniej zaniepokoiło go przyśpieszone bicie serca. Prawdę mówiąc to, że załomotało nie było mi teraz na rękę. To oznaczałoby przecież, że coś do niego czuję i to nie byle co...

"Spasł się, co nie?" Jurij nie zamierzał dać mi obejrzeć w niemałym osłupieniu filmiku do końca.

Przez kilka miesięcy próbowałem zanegować jego istnienie, a on sobie teraz tak po prostu wykonuje mój program...

Obejrzałem jeszcze raz, żeby sprawdzić, czy mi się nie przewidziało, czy usychająca z samotności psychika nie postanowiła wywinąć mi numeru.

Katsuki wykonał mój program...

Katsuki wykonał mój program..

Ka... szlag!

Psi język przejechał po moim policzku zostawiając na nim mokry ślad. Wypuściłem z ręki komórkę, która odbiła się od kanapy i spadła na podłogę.

– Też uważam, że to za dużo, jak na jednego mnie – powiedziałem, patrząc w uważnie mnie obserwujące, kasztanowe oczy. – Jest w porządku. – Nie wiedziałem, czy upewniałem siebie, czy swojego pudla.

Miał o mnie nie pamiętać, prawda? Nie odezwał się do mnie ani razu od tamtego wydarzenia. Myślałem, że ma do mnie żal, nie chce mnie znać czy coś podobnego. Sam nie podjąłem próby skontaktowania się z nim. Uznałem, że odwrócenie wzroku na mój widok i szybka ucieczka z hotelowego korytarza oznacza, że mam się trzymać z daleka...

... a teraz to...

Nie wiedziałem, jak mam to odbierać. Nie była to przecież żadna forma deklaracji ani nic podobnego. Nie było to żadne nawoływanie. Starałem się tego opacznie nie zrozumieć. W ogóle nie powinienem się nad tym zastanawiać, przecież uznałem ten rozdział w moim życiu za zamknięty.

Mam dwadzieścia siedem lat, nie będę gonić pół świata za pierwszym lepszym...

Dobra, kogo ja próbuję oszukać, gdzie on mieszka?!

Dziękowałem wszechobecnej inwigilacji i wikipedii za udostępnienie potrzebnych informacji. Jego rodzina miała prowadzić jakiś kurort, więc to trochę zawęża obszar poszukiwań. Wcale nie zachowywałem się jak stalker, żeby to było jasne. Po prostu moja poczytalność na chwilę przestała działać.

Zanim zdążyło do mnie dotrzeć, co ja właściwie wyrabiam, miałem już zarezerwowany bilet lotniczy do Fukuoki z przesiadką w Tokio na dzisiejszy wieczór.

Ignorowałem Jurija. Nadal nic mu nie odpisałem, a on zaczął zasypywać mnie insynuacjami, które, przynajmniej według mnie, nie przystoiły piętnastolatkowi. Zamiast tego włączyłem głośniki, z których poleciały nostalgiczne dźwięki "The Show Must Go On". Przy repertuarze Queen, zacząłem gorączkowo pakować. Byle jak najszybciej, zanim miałbym się zorientować, jak bardzo moje poczynania pozbawione są sensu.

Upchnąłem do walizki ubrania, kosmetyki, niezbędną elektronikę, leki, rzeczy Makosia i parę butów. Wtedy wydawało mi się, że mam przy sobie wszystko, w razie czego resztę niezbędnych rzeczy dokupiłbym na miejscu.

Dałem znać Yakovowi, że wyjeżdżam, licząc na to, że po moim dzisiejszym wyskoku nie będzie mnie gonić, ani powstrzymywać. Nie zadzwoniłem do niego, po prostu wysłałem mu smsa, żeby nie było, że przepadłem jak kamień w wodę. Potem zamówiłem taksówkę.

Czworonożnemu przyjacielowi najwyraźniej udzieliło się moje podniecenie. Biegał po całym mieszkaniu razem ze mną. Ja w przeciwieństwie do niego nie szczekałem wniebogłosy, choć gdybym mógł, pewnie krzyczałbym, żeby zagłuszyć najróżniejsze myśli kłębiące się w moim tępym, podejmującym pochopne decyzje łbie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top