6. Pomruk burzy, cz.2
Łowcy nie przeklinali losu. Wiedzieli, że to nic nie da. Parli niezmordowanie naprzód, mimo świadomości, że wokół czają się stwory z koszmarów, które odliczają chwile ich życia.
Iwan był wściekły. Obcy przemknął się niezauważony, wrócił do Nawii i wiedział, co się stało z upiorami i strzygą. Wiedział, gdzie ich szukać i, że nie mają żadnego wsparcia. Miał pewność, że intruz wycofał się portalem, a to wymagało użycia magii, tak samo jak wypalenie śladów palców na pniu i bezgłośne poruszanie się wśród zasłanego kobiercem liści lasu.
To znów rodziło pytanie: Dlaczego nie użył przeciwko nim zaklęć? Łowca wolałby już otwarty atak, niż tę dziwną grę.
Przez resztę dnia, niemal w milczeniu, przedzierali się przez leśne ostępy i ledwie widoczne ścieżki. Iwan dobrze wiedział, jakim są dobrodziejstwem. Zawsze omijały grzbiety wzgórz lub inne, trudne do przebycia miejsca. Przez większość czasu nie mieli tyle szczęścia. Wpadali od czasu od czasu na stare, wąskie dróżki, ale w większości prowadziły one ze wschodu na zachód, ku bezludnym rozlewiskom i nikt już nie pamiętał, po co je wytyczono. W dodatku prześwity szybko zarastały łaknące światła cierniste krzewy. Mimo to, prąc się na północ, próbowali je wykorzystywać. Wokół coraz częściej pojawiały się brzozy, błyskające niczym białe ogniki wśród morza złota, brązu i czerwieni. Znaczyło to, że są na dobrej drodze. Drodze w Białe Lasy, Andirlisé lub Thallein, jak zwali je elfowie. Wierzbina leżała na ich granicy.
Około południa zrobili przerwę. Dali odpocząć koniom i zmieniając się, pozwolili sobie na krótką drzemkę. Nie spali w końcu niemal przez całą noc i nie wyglądało na to, by mogli to zrobić także dziś. Po zjedzeniu kilku kęsów podpłomyków i nakarmieniu koni ruszyli dalej przez puszczę, która była wymarła i cicha jak kurhan. Ta cisza nie wróżyła niczego dobrego. A słońce nieubłaganie spadało w dół.
Wędrówka wydawała się koszmarnie długa. Wyczerpywało ich nie tyle żółwie tempo, konieczność ciągłego zsiadania z końskiego grzbietu, by przejść przez trudniejszy teren, omijanie wykrotów, forsowanie rozlewisk strumieni i przedzieranie się przez rosnące nad nimi gęste wierzby czy bezustanne wypatrywanie nor, w których wierzchowce mogły połamać nogi, co ciągłe skupianie uwagi w poszukiwaniu zagrożenia.
Późnym popołudniem zerwał się wiatr, który tylko podsycił niepokój. Wył w gałęziach, napełniał płuca chłodem i zapachem nadpływającej nocy. Chmury zasnuwały szarym całunem niebo, pogrążając świat w niespokojnym półmroku. Puszcza ciemniała w oczach. Nadchodziła noc.
Wyrok był już podpisany. Nawia czekała już chyba tylko na zmierzch, a nocnice, chude stworzenia, o patykowatych kończynach, nie chciały przegapić tego widowiska. Nie kryły się z tym, że śledzą ich, odkąd słońce schowało się za horyzontem.
Iwan, zmęczony kołysał się w siodle, gdy do jego uszu doszedł szept tak cichy, że trudno było go odróżnić od myśli.
Miała na imię Ashild. A jej śmierć pomścimy w szaleństwie.
Czyim szaleństwie? – pomyślał Iwan.
Miała na imię Ashild. Zabiliście naszą siostrę. Zabijaliście bez litości nas wszystkich.
Gnierat zaczął rozglądać się na boki. Widocznie też coś usłyszał.
Nadchodzi noc, w której się zemścimy. W której zemścimy się za wszystkie krzywdy na was i całym Samirthan, na królewskim szczepie i jego potomkach.
– Puszczaj to mimo uszu – rozkazał uczniowi, słysząc, że tutejsze nawie wiedzą o nic więcej niż myślał – Próbują nas zdezorientować.
Wtedy głosy ucichły.
Złoty wieczór spłynął na ziemię, gdy Gnierat dostrzegł dziwnie czystą ścieżkę, w dodatku wiodącą w żądanym kierunku. Z charakterystycznym dla samirthańskiej mentalności niedowierzaniem stwierdził, że tak dobrze być nie może i na pewno zaraz natrafią na coś złego, ale bardziej doświadczony Iwan po prostu podziękował w myślach Stwórcy i popędził Dąbka do szybszego chodu. Ścieżka prowadziła ich łagodnymi zakolami, jak spokojna rzeka, prosto w objęcia jasnego, brzozowego zagajnika. A słońce spadało w dół.
– Tu się zatrzymujemy? – spytał szeptem Gnierat.
Iwan odetchnął, wzniecając biały obłok w stygnącym powietrzu. Przetarł spocone czoło, wyciągnął z rękawa kaftana jeżynowe ciernie, pozostałe po przedzieraniu się przez przydrożną gęstwę i strzepnął błoto z nogawki. Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
Obaj woleliby nie spać, gnać jak najszybciej na północ, ale wiedzieli, że konie nie wytrzymają takiego wysiłku i ustaną, gdy będą zmuszeni do nagłej ucieczki. Do tego w drodze byli pozbawieni ognia. A w ciemności, gdy w pobliżu były nawie, mogło to przesądzić o ich śmierci.
– Skręcimy tam – rozkazał, widząc odbiegającą w bok wąską ścieżkę. Wydawała się prowadzić do czegoś większego. Miał wrażenie, że kiedyś już, dawno temu, nią jechał.
Gnierat chciał zauważyć, że pozostało im niewiele czasu, jeśli chcą zebrać choć trochę drewna na opał, ale mistrz już zniknął za zasłoną drzew. Westchnął i pojechał za nim. Po kilku chwilach lawirowania między bukami, brzozami i jarzębinami, pełnymi owoców, dojrzał mistrza, który zatrzymał się na skraju dziwnego kręgu drzew. Dzikie jabłonie drzewa rosły zbyt daleko od siebie, jak na kolejny rildvan. Między nimi prześwitywały kopulaste kurhany.
– Mistrzu, nie mów, że to cmentarz – szepnął.
– Tak – odparł Iwan – Ale nie ludzki.
Dla pewności objechali go powoli dookoła, a potem zeszli z koni. Wkroczyli na uświęconą ziemię, prowadząc je za uzdy, obsypywani naręczami złotych liści. Krąg drzew wiosną musiał stawać się cudną, kwitnącą obręczą zapachu i pszczelego brzęczenia. Teraz zdobiły go barwy jesieni, tak samo jak wznoszący się pośrodku cmentarza wielki, stary dąb. Wokół majestatycznego olbrzyma wyrastały kopulaste kształty, wszystkie, bez wyjątku zorientowane na linii wschód-zachód.
Szliśmy, spoglądając w twarz porannej zorzy i spoglądać w nią chcemy, nim powstaniemy w płomieniach. Nasz pan nadejdzie ze wschodu i wstać chcemy, na najsłodsze spotkanie, twarzą ku niemu.
Pieśń, zasłyszana wśród dziewoni, zadzwoniła w jego uszach jak ptasie trele przed wiosennym świtem. Przeszedł z radosną trwogą na środek cmentarza, gdzie pod gałęziami dębu znalazł kamienną konstrukcję, sięgający do kolan prostopadłościan, nakryty dwiema, lekko jedynie wygładzonymi płytami z szarej, pokrytej mchem skały, które miały w sobie jakiś pierwotny urok.
Wiedział, że gdyby miał czelność odsunąć tę płytę, nie ujrzałby nagich kości, naznaczonych przemijaniem, tylko spokojne oblicza i nienaruszone ciała. Doczesne szczątki Nieśmiertelnych były niczym zasuszone kwiaty, tyle, że jeszcze od nich piękniejsze, bo nietracące niczego z pierwotnej urody. Ponoć, lata po śmierci, stawały się bardzo lekkie, jak brzozowa kora, lecz nie kruche. Czekały tak na Ostatnią Bitwę. Dzień, w którym miały stanąć w płomieniach i ogłosić koniec starego świata, zaś odrodzeni w Krainie Zórz Nieśmiertelni przybyć i odesłać zło w niepamięć.
Wiatr zdmuchnął kilka złotych liści z omszonej płyty. Wokół rosła niezdeptana, bujna trawa. Wiosną i latem musiało tu być pełno kwiatów. Zwłaszcza wiosną...
– Jak nie jest ludzki, to czyj? – spytał szeptem Gnierat, doganiając go wraz z końmi – Elfów, wił...
– Nie wiem dokładnie – przerwał mu Iwan – Będziemy mieli sporo czasu, by nad tym myśleć. Tu się zatrzymamy.
– Na cmentarzu?! – spytał zirytowanym uczeń, pamiętając jednak, by nie podnosić głosu.
– Nieśmiertelni nam wybaczą – odparł łowca – A nawie co najwyżej bardziej to rozwścieczy.
Przesunął dłonią po omszonym kamieniu, zmiatając dębowe liście. Nie sądził, że cmentarz w jakiś magiczny sposób ich ochroni. Siły mroku nienawidziły takich miejsc, ale skoro atakowały osady Nieśmiertelnych, nie wahałyby się także wkroczyć między kurhany. Ich ściany utrudniały jednak bezpośredni atak z tyłu, a zewsząd bił spokój.
Jakże dziwne, jak na takie miejsce – pomyślał. Jednak u Nieśmiertelnych wszystko było inne. A może takie, jak być powinno? Na tym cmentarzu czuło się tyle... życia.
Łowcy pozbierali gałęzie dębu i jabłoni, rozniecili ogień i zajęli się końmi. Bez słów potrafili zgrać swoje ruchy tak, by jeden zawsze miał w zasięgu wzroku okolicę. Nawet na moment nie odłożyli broni.
– Martwię się o Chrupacza – szepnął Gnierat – Wyczerpuje go ta jazda.
– I mi to mówisz? Jak nas coś ukatrupi, one będą karmą dla wodnic. Musi wytrzymać. Zajmij się kopytami, wyczyść go porządnie. Wytrzyma jeszcze dzień.
A słońce spadało w dół, zatapiając się w leśnej toni.
W końcu zasiedli przy ognisku w pełnej napięcia ciszy. Plany obrony przedyskutowali już dawno. Nie pozostało już nic do zrobienia. Mogli tylko przeżuwać kolejne kęsy podpłomyków i trzymać broń pod ręką w gotowości na atak. Zioła były jedyną ścianą, dzielącą ich od ciemności.
– Kto może tu leżeć? – spytał, nie wytrzymując milczenia, Gnierat. Wskazał na kamienną konstrukcję. Starszy łowca siedział odwrócony do niej plecami, rzucając cień na szare płyty.
– Tu? Zapewne ojciec i matka rodu, choć dalej nie mam pojęcia, jakiego. U Nieśmiertelnych jest zwykle jeden taki grób na całym cmentarzu.
– Skąd to wiesz?
– Chowałem kiedyś jednego lasowego. Nie chce mi się teraz opowiadać – odparł łowca.
Blask ognia tańczył po ich twarzach i kamiennym sarkofagu. Iwan odwrócił się od płomieni i spojrzał w ciemność. Wsłuchał się w odgłosy jesiennego wiatru, szumiącego w koronie starego dębu, trzask ognia i nocne śpiewy lasu. Nic nie wzbudziło jego podejrzeń.
– Zaglądnę do koni – powiedział Gnierat, zupełnie jakby nie stały obok, między grobami, otoczone suszem. Gdy jednak znalazł się między nimi, głaszcząc zmierzwione grzywy, wykorzystał ten moment, by wyglądnąć za kurhany. Dał znać mistrzowi, że wszystko, jak na razie, jest w porządku.
To wszystko i tak na nic – pomyślał Iwan – Tylko ogień daje jakąkolwiek ochronę, zioła zdadzą się tylko na słabszych. Nie mamy alerfenu. Nie mamy innego schronienia...
Obaj mieli świadomość, jak tragicznie wygląda ich sytuacja, ale omijali temat, niczym ludzie dowiadujący się o śmiertelnej chorobie. Gnierat znów siadł przy ogniu i zaczął bawić się długim nożem.
– Mimo wszystko spróbuj na chwilę zasnąć – powiedział Iwan – Będę czuwał teraz, ty przez środek nocy. Nad ranem musimy być gotowi obydwaj.
Wtedy najczęściej przypuszczano atak. Zarówno ludzie, jak i mieszkańcy Nawii wiedzieli, że niemal każdy strażnik, widząc pierwsze promienie słońca, myśli, że najgorsze już minęło i traci czujność.
Gnierat skinął głową. Próbował zapaść przynajmniej w lekką drzemkę, ale szybki oddech zdradzał mistrzowi, że wciąż czuwa. Na niebie rozpaliły się gwiazdy, lecz na księżyc pozostawało im jeszcze długo czekać. Było już kilka dobrych dni po pełni, więc wschodził późno.
Iwan chodził ostrożnie pomiędzy kurhanami, w niepokojącej ciszy. Czas płynął powoli, jak gęsta smoła. Ucichły wieczorne odgłosy owadów, które chłód jesieni już niedługo miał wygnać z ludzkich uszu na długie miesiące. Zimne powiewy smagały jego policzki.
Wtedy usłyszał cichy dźwięk, jakby szczęk metalu. Dochodził od strony obozowiska.
Coś podpowiadało mu, żeby nie wracać tą samą drogą, którą tu przyszedł. Ostrożnie przeszedł wzdłuż kurhanu. Był teraz niemal na wysokości wielkiego dębu. Spojrzał przed siebie, osłonięty przez ziemię, trawę i cienie.
Nic.
Liście leciały z wiekowego drzewa. Delikatna łuna ogniska rozświetlała w cichym tańcu najbliższe kurhany. Nic innego się nie poruszało. Iwan przepełzł więc w stronę obozowiska, gdzie zastał wpatrzonego w ogień ucznia. Poczuł zapach dymu, który zdążyła już wygnać z jego płuc wilgotna woń nocy.
Przyłożył dłoń do ucha, co w ich osobistym kodzie oznaczało ,,Czy coś słyszałeś?". Uczeń zaprzeczył. Mistrz dał mu na migi znać, że idzie za kolejny kurhan, by sprawdzić coś podejrzanego.
Miał świadomość, że przed chwilą mógł usłyszeć dzwoniące o siebie elementy uprzęży, nóż lub cokolwiek z ich wyposażenia, a jednak był niemal pewny, że dźwięk dochodził z innej strony. Zmysły, wyostrzone do granic możliwości, czuły zbliżające się zagrożenie. A może jednak, osłabione zmęczeniem, płatały mu figle?
Ciemność otuliła go, gdy tylko oddalił się od ognia. Trawa, porastająca kurhany, była nieco jaśniejsza od nocnego nieba i lśniła leciutko w świetle gwiazd. Wilgotny zapach mgły niósł się w powietrzu, wraz z szeptem wiatru. Nagle wszystko ucichło. Tylko konie zaczęły się szarpać.
Woń nocy stała się nagle mocniejsza, już nie mokra i ziołowa, a dymna, ciężka i niepokojąca. Wiatr ucichł, a potem uderzył ciężkim, jak tuż przed burzą, oddechem. Między kurhany wdarła się mgła.
Iwan odwrócił się, pobiegł w stronę obozowiska, przeskoczył przez krąg ziół i dobył miecza. Gnierat już stał z naprężoną kuszą.
Nadszedł koniec.
Najpierw uderzył ich rój podniesionych wiatrem liści. Dusząca mgła wtłaczała się w płuca. Widzieli już tylko ściany najbliższych kurhanów i rozdmuchane na kształt płatków upiornego kwiatu iskry z ogniska, które, padając na trawę, wzniecały nitki dymu.
Syk, szum skrzydeł, potworne wycie. Nad kurhanami przemknął długi, wężowaty kształt. Bokiem przesunął się kolejny, większy, przypominający grubością pień wiekowego drzewa i zawodzący niczym konające zwierzę. Zdołali dostrzec tylko jego ogon, podobny do jaszczurczego i jedną z grubych łap. Między grobami słychać było jęki i wrzaski, płacz i nawoływania. Szum skrzydeł w górze nie ustawał.
– Patrz czy nie wyłażą po kurhanach – zawołał Iwan – Co z końmi?
– Szaleją.
Nie mieli szans się do nich dostać. Zresztą, teraz nikt nie byłby w stanie na nie wsiąść. W grzywy wplątywały się im nietoperzowate stwory. Między nogami przemykały cieniste plamy, w których trudno było rozróżnić kształty.
– Z prawej!
Iwan wpatrzył się w rosnący, czarny cień. Uformował się w ludzką postać i przemówił tym samym głosem, który prześladował ich wcześniej.
Ona miała na imię Ashild. A jej śmierć pomścimy w szaleństwie.
Choć zimny pot spływał mu po plecach, nie zaatakował. Wiedział, że to tylko iluzja, a czarownik ukrywa się zapewne za jednym z kurhanów, poza jego zasięgiem. Zamachnął się natomiast na nocnicę, która skoczyła na niego z góry. Odrąbał jej jedną, powleczoną ciemną skórą kończynę, a potem pokrytą splątanymi włosami głowę. Ciało upadło u jego stóp.
Gnierat w tym czasie stanął naprzeciw groźniejszego przeciwnika. Zza mgły wyłonił się bies.
Z początku chłopak wziął go za koleją iluzję, zbyt tragiczną, by była prawdziwa. Szybko dostrzegł jednak, że pod ogromnymi łapami uginają się drobne rośliny, że od niedźwiedziego ciała bije ciepło i zwierzęcy odór, a zakręcone jak u muflona rogi i pysk, pełen ostrych zębów, są jak najbardziej prawdziwe.
Uniósł kuszę, wiedząc, że ma tylko jeden strzał. Nie zdążyłby jej naciągnąć po raz drugi. Wypuścił powietrze. Gdy potwór na mgnienie oka przystanął, znalazł punkt na piersi, w którym powinno znajdować się serce. Wystrzelił.
Nie usłyszał niczego. Zamiast tego ogarnęła go jeszcze gęstsza mgła, w której dojrzał ludzką sylwetkę. Opary zaczęły zbierać się w okręgu, jakby wypełzały przez wyrwę między przestrzeniami świata.
Mgła zabrała czarownika, biesa i, zapewne, jego bełt. Znów widział przed sobą tylko białą chmurę.
Iwan, z mieczem skropionym posoką nocnicy, szukał kolejnego przeciwka. Wtedy stanął przed nim przynajmniej tuzin strzyg i upiorów, które rozpierzchły się z dzikim wrzaskiem. Nie wiedział już, które istnieją, a które są iluzją. Nikt nie uderzył. Jedna tylko wystawiła ku Iwanowi zakrwawione palce.
Wiedziała? Nie, nie mogła wiedzieć. O jego krwawej przeszłości. O tym, co było podczas wojny.
Nie wierzyć im w ani jedno słowo, w ani jeden obraz – powtórzył łowca w myślach.
Zjawa pierzchła, tak szybko jak się pojawiła. Mgła nagle zaczęła rzednąć.
Co jest? – pomyślał Iwan. Spodziewał się ataku, właśnie w tym momencie, zdradliwym jak ulga o świcie. Nie pomylił się.
Przez mgły przebił się cienki sierp księżyca. W jego świetle dojrzał szybkie mgnienie czerni, na chwilę przed tym, jak ogromny ciężar nagle przygniótł go do ściany kurhanu. Poczuł zgniliznę, ohydny zapach upiorów. Przy twarzy miał rząd brązowych zębów. Oddech martwca był jednak łagodniejszą torturą, niż kończyny, przygniatające ramię i pierś. Czuł, że zaraz pękną mu żebra.
Kopnął upiora w udo. Wyszarpnął nóż, nabierając tchu w obolałe piersi. Przed pierwszym ciosem stwór zdołał się uchylić. Drugi zablokował, łapiąc dzierżącą miecz rękę. Łowca ciął go nożem w nadgarstek, potem w łokieć, prosto w ścięgna i nerwy. Wyswobodził się z silnego uścisku. Martwiec zaryczał, ukazując zgniłe kły, w paszczy okolonej bladą skórą. Głowę miał zwieńczoną ciemną czupryną, a właściwie resztką czupryny, w którą wbiło się ostrze Gnierata. Chłopak, odepchnięty, uderzył plecami w drugi kurhan.
Iwan zaatakował, korzystając z chwilowego oszołomienia. Ślepe machnięcie błoniastych skrzydeł i szerokiej łapy prawie pozbawiło go twarzy, ale zdołał zadać cios w przedramię. Miecz wgryzł się w kości.
Martwiec ze skrzekiem cofnął rękę, strzepnął posokę, napływającą mu do oczu i uciekł między kurhany. Ciemne skrzydła zmąciły strzępy mgły. Iwan czujnie rozglądał się dookoła, czekając na atak, który nie nastąpił.
Wokół zapadła cisza. Mgła odpływała. Snujące się między drzewami czarodziejskie opary wypływały daleko ponad ich korony, kryjąc przelatujące w górze plugastwa.
– To ta słynna mara? – spytał Gnierat, ocierając pot z czoła.
– Tak.
To było jedno z najgorszych zjawisk, jakie znali łowcy. Gdy nawie wyczarowywały mglistą zasłonę, zwierzęta zaczynały szaleć, ludzie wpadali w wir dziwnych wizji, a powietrze napełniała kakofonia potępieńczych dźwięków, nie sposób było policzyć stworów, które się w niej kryły i zapanować nad chaosem. Iwan miał nadzieję, że nie zmierza właśnie w kierunku ludzkich osad. Bardzo słabą nadzieję.
Potępieńcze jęki niknęły w oddali. Powietrze przeszył jeszcze jeden, gwałtowny skowyt, po czym zapadła cisza. Opadająca mgła snuła się u ich stóp. Na niebie znów zobaczyli gwiazdy.
Iwan oparł się, wycieńczony, o zielony kurhan. Nic już nie zdradzało przejścia nawii, poza leżącym u stóp łowcy ciałem nocnicy i krwią martwca na mieczu.
Gnierat przyklęknął przy wygasłym ognisku, na ziemi, przepalonej przez rozdmuchane iskry. Dziękował Stwórcy, że trawa była zielona i świeża, bo w innym wypadku stanęliby w ogniu. Zaczął zbierać rozrzucone drewno. Jego mistrz w tym czasie zadeptał kilka płomyków, które skakały po pierścieniu ziół, o ile można było jeszcze mówić o pierścieniu, nie rozproszonej chmurze.
– Idę po konie – oznajmił. Nie dostrzegli momentu, w którym się zerwały.
Po krótkich poszukiwaniach znalazł Chrupacza, zaplątanego w dzikie jabłonie i Dąbka, który nie mógł znaleźć ścieżki pomiędzy kurhanami. Na całe szczęście mara także im utrudniła ucieczkę. Spętał je, usiadł bezwładnie przy ognisku, rozpalonym na nowo przez ucznia i posypał je resztką ziół.
Zapadła cisza. Przerywana tylko krótkimi rozmowami na temat tego, jakie stwory i nawie widzieli w marze, trwała aż po kres nocy, gdy wstała poranna gwiazda, a niebo na wschodzie zaczęło szarzeć. Sine obłoki, porwane jak chleb, przecinały niebo.
– Jeszcze chwila... i musimy wyruszyć w drogę – powiedział do ucznia.
– Padamy z wycieńczenia. Konie też.
– Odpoczniemy w południe. Przed nocą musimy znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Inaczej... oszalejemy. W najlepszym wypadku – szepnął, poruszając zbielałymi ustami, a leśne echa w odpowiedzi zabrzmiały piskliwym śmiechem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top