5. Pierwsze drżenie cz.2

– Mistrzu?

– Tak? – spytał Iwan, strzepując z brody zbrązowiały liść, który się w nią zaplątał.

– Przylaszczki kwitną wcześniej niż niezapominajki, prawda?

– Co cię tak naszło na kwiaty? Tak, dużo wcześniej. Myślałem, że ty tu jesteś specjalistą od zielska.

– Te do niczego się nie przydają, więc nie zwracam na nie uwagi.

– To czego pytasz?

– Jestem ciekawy, jak kwitną kwiaty w tej krainie, do której idą polegli Nieśmiertelni.

– Pewnie kwitną bez przerwy. W końcu mówią, że to świat wiecznej wiosny, prawda?

Uczeń nie odpowiedział, znów pogrążony w swoich myślach. Iwan uśmiechnął się z przekąsem.

– Co, do licha, się z tobą stało? Odkąd wyjechaliśmy z Airelinu, milczysz jak zaklęty, czasem coś odburkniesz albo zadasz kolejne, bezsensowne pytanie.

– Nie ważne.

– Dobrze, nie drążę – stwierdził Iwan. Podejrzewał, że dziwne zachowanie ucznia może mieć związek z dość jednoznaczną odmową zboczenia ze szlaku w poszukiwaniu zimowisk dziewoni.

Jechali dalej w milczeniu, muskani chłodnym wiatrem i bladymi promieniami słońca. Iwan uwielbiał jesień. Mógł powoli zacząć szukać miejsca na zimę i myśleć o błogim spokoju. Oczywiście, stwory z Nawii grasowały też w czasie mrozów, ale było ich wtedy znacznie mniej. A zima na zamku... miał nadzieję, że po Nocy Płomieni nadejdą gwałtowne śniegi i będzie miał wymówkę, by pozostać tam jak najdłużej. W końcu nie żył tylko z litości ocalonych. Mógł sobie pozwolić na nieco lenistwa.

– Jeśli spotkamy dziewonie, zapytam Alsennę – szepnął Gnierat – Przy niej jakoś lżej myśleć o tym, że nadejdzie noc.

Pani dziewoni powróciła z innego świata, z Krainy Prawych, pełna życia niczym młoda zorza. Dostąpiła tego zaszczytu, nie jako pierwsza i nie ostatnia. Podobni jej chodzili między Nieśmiertelnymi, jak płomienie wiecznej wiosny i zwiastuny Ostatniej Bitwy.

– Oni idą tam pewnie, nie jak dzieci we mgle. A my nie – dodał ciszej Iwan – Nikt z nas nie powrócił...

Zapadła chwila milczenia.

– Oni żyją inaczej, niż my, Gnierat. Są jak... płomień – mówił dalej – Nie do ugaszenia. Nie do zdmuchnięcia. Nawet nie pojmuję, jak takiego życia można się wyprzeć w zamian za jakieś kuglarskie czary, jak Żmij. A my umieramy jak drzewa jesienią i nie wiemy właściwie, dokąd idziemy. Na pewno nie do Nawii, jak twierdzą wyznawcy starych bogów, bo Żmij nie ma aż takiej władzy, by ściągać tam dusze, które mu się nie oddały. Może tylko zatrzymywać w tym dziwnym pół-życiu tych, których złapie w swoje sidła, na przykład upiory. Nie, dusze odchodzą gdzieś poza świat, za te Bramy Północy...

Iwan zamilkł. Nie lubił rozmawiać na tematy, które uważał za dziedzinę duchownych. W tym milczeniu jechali dalej, otuleni jesiennym wiatrem, aż intensywne barwy lasu wyostrzyły się, nasycone złoto-czerwonym światłem wieczoru, a Gnierat wstrzymał konia na wąskiej ścieżce i wskazał przed siebie.

– To tu? – spytał.

Przed nimi płynął wartki strumień. Woda rozbijała się o płaskie głazy, pieściła kamienie oraz drobny piasek. Ledwie widoczna ścieżka przekraczała go w dość płytkim miejscu, a potem niknęła w lesie. Z prawej strony widać było stare, grube drzewo, złamane w połowie i mocno już spróchniałe. Zwieszało się nad strugą jak pozostałość olbrzymiego szałasu.

– Tak. To musi być Bystry. Tu zanocujemy, tylko nieco odejdźmy od wody, bo gdy wstanie mgła, będzie zimno.

– Jak daleko stąd jest rildvan...

– Niecałe trzy dni drogi w górę strumienia. Uważaj, tracisz orientację. Przecież już tam bywałeś.

– Ale zawsze jechaliśmy z północy. Lepiej spytać.

– A jak będziesz sam, kogo spytasz? Dęba czy buka?

Chłopak wzruszył ramionami. Nawet nie uniósł wzroku znad wody.

– W porządku, wygrałeś mistrzu.

– Obsyp nas dookoła mieszanką z jarzębiną, bo w dole strumienia mogły się zaczaić jakieś topielice – poinstruował go łowca, prowadząc Dąbka w głąb bukowego lasu – Aha, jesteśmy jeszcze daleko, ale elfowie z klanu Darmilan mogą kręcić się w okolicy. Wypatruj ruchu między drzewami.

– Ruchu elfów!?

– Tak. Jeśli elfowie chcą, żebyś ich zobaczył, nie będą przecież pakować ci strzały między żebra. To rezerwują tylko dla tych, którym nie zamierzają się pokazać – stwierdził Iwan przesadnie eleganckim tonem – Jeśli jednak już się pokazują, to nie wpadają raczej w środek obozowiska. To bardzo subtelna i dyskretna rasa, nie wiesz?

– Tak... wiem.

Kiedyś widział, jak bardzo ,,subtelni" potrafią być, gdy trzeba urządzić obławę na nawie albo dopaść bandę zbójców, którzy skrzywdzili wiejską dziewczynę. Wolałby nie być w ich skórze.

Położyli się spać, gdy słońce już dawno zatonęło w pierzynie chmur. Noc pochłonęła resztki krwawego blasku, a wraz z jej nadejściem zerwał się wiatr. Wiał z południa, czesząc złotoczerwone buczyny królewskich ziem, a potem spadając w Brzeziny, biały las na północy, pogrążony we wczesnojesiennym, słodkim śnie i ślepy na nadciągającą grozę.

***

Alse opuściła jasną jaskinię, ukrytą nieopodal starej lipy, tuż przed zmierzchem. Pewnie szła, nie, tańczyła po białej, brzozowej puszczy, a jej czerwona jak kalina sukienka powiewała nad marniejącymi krzewinkami jagód. Po krótkim marszu, nawet w jaskrawym stroju mogła być trudna do dostrzeżenia. Słońce zaczęło napełniać las czerwonym blaskiem, zaś krople rosy na więdnących roślinach błyszczały jak złoto. Wszystko wokół pachniało jesiennym bogactwem.

Zerwała gałązkę jarzębin z owocami, wybrała kilka złotych liści i przybrała nimi gruby, ciemny warkocz. Przeskoczyła nad spróchniałym pniem, a potem zwinnie omijając niskie gałęzie, o które mógłby zaczepić jej łuk, weszła na wąską, prawie niewidoczną, lecz doskonale znaną jej ścieżkę. Drzewice zwykle podróżowały nią na południe, do osady, ponoć rządzonej przez niejakiego Faliboga z Lip. Cóż, ona też była nazywana poddaną Wierzby, ale widziała ją może dwa razy w ciągu roku.

Dziś jednak nadszedł jeden z tych wyjątkowych momentów. Tej nocy drzewice z całej okolicy miały spotkać się nocą i ustalić, które drzewa w których rejonach Brzezin postanowią oddać ludziom. Musieli oni w końcu zbudować domy i ogrzać się w zimowe noce. Powinni też móc wyprodukować dziegieć oraz węgiel, dzięki któremu kupowali to, czego nie zdołali wytworzyć sami. Choć... niewiele było takich rzeczy.

Skierowała się na północ, w zamyśleniu stawiając delikatne stopy na suchych, pachnących liściach. Zastanawiała się, co ustali Wierzba. Drwale dawno nie przenosili osad, więc mogły wskazać im w tym roku nieco odleglejsze wyręby. Las powoli zająłby się pozostawionymi przez nich polanami. Okolica była niezbyt ludna, zwłaszcza po ostatniej wojnie, a tutejszym kmieciom wystarczały pola wokół wiosek na południu, które obradzały obficie przez kilka lat. A potem? Karczowali następne lub przenosili się dalej, zaś las znów wchodził między dawne obejścia. Drzewice nad tym wszystkim czuwały, pokolenie po pokoleniu, patrząc dalej niż ludzie, ale nikomu nie odmawiając swojej łaski.

Były też jednak okolice tak święte, przez pamięć Nieśmiertelnych i śmiertelnych, że nikt nie ośmielał się zapuszczać tam z siekierą. Takim miejscem była grota nad źródłem, wypływającym spod korzeni lipy, którą się opiekowała. Takim była też Mszanna, niewielka dolina w której odbywały się ich obrady.

Znajdowało się w niej niewielkie jezioro, zwane Andiven, Białą Wodą, przez drzewice i Świetlą przez ludzi, do którego wpadały dwa potoki, rozdzielone łagodnym wzgórzem. Wypływająca z Białej Wody rzeka obmywała pozostałości opuszczonej przez Nieśmiertelnych osady, która kiedyś nosiła tę samą nazwę.

Niebo wciąż płonęło, gdy Alse dotarła do łagodnie rozlanej Lipki, tudzież Lipowego Kwiatu. Teraz rzeka była senna i chłodna. Krwawy blask tańczył na drobnych falach.

W nim dostrzegła przegniłe, drewniane słupy, wystające z wody. Kiedyś stał na nich most, prowadzący do osady-Mszanny. Już dawno rozebrano opuszczone chaty, na nic nie przydatne drzewicom, a zamiast szerokich podwojów pozostały jedynie kamienne aleje. Teraz tylko one i pełne owoców jabłonie, były widocznym świadectwem, że ktoś zamieszkiwał ten tajemny zakątek.

W ostatnim blasku dnia dostrzegła taflę Andiven. Nim dotarła na kraniec jeziora, słońce już zupełnie zgasło, a na granatowym niebie zapaliły się gwiazdy.

To nic – pomyślała. Wpiła spojrzenie w ciemny las, który widziała teraz w odcieniach zgaszonej zieleni oraz bieli. Nie był to może wzrok równie bystry, co za dnia, ale dawał ogromną przewagę, choćby nad śmiertelnikami.

Zerwał się wiatr. Z każdą chwilą przybierał na sile. Nic dziwnego. Ten zachód słońca był wyjątkowo czerwony, a to zwiastowało niespokojną pogodę.

Niespokojna mogła też być dzisiejsza narada. Słyszała nieśmiałą pogłoskę, jakoby na zebraniu miały pojawić się ich krewniaczki z północnego zachodu, a one często znosiły niepokojące wieści.

Zastanawiała się, czy ktokolwiek ze śmiertelnych zauważył ich pochód przez lasy i czy w ogóle był świadomy, że pochodzą z innego zakątka Lądu. Wątpiła. Ludzie nieraz wykazywali się zupełnym brakiem pojęcia o życiu Nieśmiertelnych. W większości uważali drzewice za zwiewne istoty, całe dnie szepczące zaklęcia, które miały wzmocnić drzewa. Tymczasem wcale nie potrzebowały magii, by wspomagać las, tam gdzie tego potrzebował. A gdy szeptały do drzew, nikt nie wiedział, że tak naprawdę wypłakują tysiące łez nad grobami swoich sióstr.

Tak, każda drzewica miała drzewo, które było dla niej tym, czym dla ludzi kurhan. Czasem rzeczywiście spoczywała u jego korzeni. Czasem było jedynie pamiątką po tych, które zginęły na morzu lub zostały zamęczone w Martwych Krainach, bo nie chciały się poddać i zmienić w mamuny lub inne koszmarne istoty.

Przed wkroczeniem w wierzbową gęstwinę, zarastającą ujście potoków, poprawiła świąteczną sukienkę, jarzębinowe korale, obszytą lisem pelerynę oraz nieodłączny kołczan, a na końcu wygładziła targane wiatrem włosy. Zeszła niżej, po wąskiej, wydeptanej między głazami ścieżce, trzymając łuk w dłoni. Wiatr w tym miejscu zawsze cichł. Szarpał tylko koronami najwyższych wierzb i rosnących na łagodnym zboczu, białych jak gwiazdy brzóz. Zrobiło się cieplej, a powietrzu, mimo jesiennej pory, unosił się słodko-ziemisty zapach nadwodnej roślinności.

Było tu jednak pusto. Zupełnie pusto.

Co jest? To nie dziś?

Odruchowo spojrzała w górę, ale księżyc, co oczywiste, jeszcze nie wzeszedł. Była jednak pewna, że się nie pomyliła. Miały spotkać się pięć dni po pełni.

Nagle, wśród gałęzi starej, pochylonej wierzby, dostrzegła poruszającą się postać. Ciemne włosy spływały aż za pas, przyozdobione drobnymi gałązkami.

Irsa! – pomyślała Alse. Na widok przyjaciółki odetchnęła z ulgą, jednak, gdy tylko zrobiła krok, zamarła, tak samo jak czarnowłosa.

Zobaczyła wyłaniający się z mroku ludzki cień, który uniósł dłoń w rozkazującym geście. Woda jeziora gwałtownie zachlupotała. Mlasnęło rozgniecione ogromną łapą błoto. Irsa krzyknęła, ale jej głos nagle zamarł. Na uderzenie serca zaległa gęsta, niczym zbierające się wokół wilgotne opary cisza.

Rozerwało ją dopiero straszliwe wycie.

***

Łowcy dotarli do źródeł Bystrego, gdy wieczór zaczął już otulać ziemię. Wokół wciąż królowała buczyna, złoto-czerwona i senna. Cienka strużka wody, znad której wstawały delikatne pasma mgieł, wiła się wśród liści i kamieni, wabiąc wierzchowce ożywczym zapachem. Musiały jednak poczekać, aż ich właściciele dokończą rytualną wymianę zdań.

– Widzisz? – spytał Iwan, wskazując przed siebie.

– Tak – stwierdził Gnierat, od razu wbijając spojrzenie w krąg nienaturalnie ułożonych drzew – Każesz mi wypatrywać tego rildvanu za każdym razem, gdy odwiedzamy elfów. Przecież się nie przesadził.

Iwan zaśmiał się. Obaj zeskoczyli z koni i przywiązali je do drzew.

– Teraz pewnie moszczą sobie posłania w zimowych szałasach, zamiast moknąć na deszczu, gdy liści coraz mniej – powiedział Iwan, wchodząc powoli do letniego, elfiego domu. Wejście zasłaniał krótki korytarz, stworzony z młodych brzóz. W głównej części rildvanu, podwójnym okręgu, złożonym z buków, bluszczy i ostrężyn, posplatane gałęzie tworzyły ażurowe sklepienie nad głowami wchodzących. Ziemia, pokryta opadłymi, szeleszczącymi liśćmi, była o wiele suchsza, niż na zewnątrz. W lecie wnętrze musiało tonąć w zieleni i stanowić wygodne schronienie, nawet w czasie deszczu.

– Szukaj skrytki w ziemi – powiedział Iwan. Jego twarz pokrywała plątanina cieni.

Obaj zaczęli rozgarniać pachnącą, suchą burzę liści, która kruszyła się z szelestem przy każdym dotknięciu. Po chwili poszukiwań Gnierat natrafił na coś, co wyglądało na wierzch skrzyni, okryty skórą.

– Znalazłem – oznajmił. Mistrz pomógł mu odgarniać ściółkę. Wkrótce zdołali podnieść drewniane wieko. W środku było kilka krzemiennych grotów do strzał i oszczepów, ciepły płaszcz oraz zabezpieczony dokładnie dzbanek, zapewne zawierający suszone mięso – zwykły zestaw dla przygodnych wędrowców, ratujący w zimie od śmierci z głodu i zimna, który każda elfia rodzina zostawiała, opuszczając letnią siedzibę. Jego jednak interesował inny szczegół. Zawieszony u dołu klapy pęk rzemyków. Na jednym z nich była uwiązana muszla, na drugim koralik z górskiego kwarcu.

– Zimują na wschodzie, w górach – stwierdził Iwan – Do licha, daleko!

– Jesteś pewien, mistrzu?

– Tak. Na dłuższym rzemieniu zawsze oznacza się okolicę. Gdyby nie zamierzali opuszczać okolicznych lasów, przywiązaliby tu gałązki. Kwarc to góry. Na krótszym zaznacza się kierunek. Muszla to wschód, kawałek skóry z futrem – północ, kora – zachód, tkanina – południe. Radziłbym zapamiętać. Dziewonie też stosują te znaki.

Gnierat puścił ostatnie zdanie mimo uszu.

– Nie mieli lepszych okolic?

– Mogli przejść przełęczami i zatrzymać się bliżej morza – odparł Iwan, zamykając skrzynię i z powrotem osłaniając ją nasmarowaną tłuszczem tkaniną oraz pierzyną liści – Może chcą pohandlować?

– Z kim?

– Z rybakami z wybrzeża, innymi elfami, może nawet z północniakami, jeśli tamci się odważą.

– Thanalven i Bjornhav. Wielcy mi wojownicy, skoro boją się zwykłych Nieśmiertelnych.

– Przesądy robią swoje. Dobrze, nie ma co gadać. Zanocujemy tu.

Iwan wstał i otrzepał spodnie z liści. Kazał uczniowi zająć się końmi, a sam rozpalił niewielkie ognisko. Nie zanosiło się na deszcz, jednak wiejący przez cały dzień zimny wiatr dawał się we znaki.

Wkrótce znad leśnych strumieni wypełzła gęsta mgła, a czerń zalała cały las, pokrywając go zimną, lepką zasłoną. W rildvanie słychać było tylko oddechy koni. Najedzone i napojone wierzchowce stały w głębi schronienia. Gnierat przywiązał je do pni, żeby w nagłej panice nie zaczęły tratować właścicieli. Nie zamierzał zostawiać ich na zewnątrz, nie tylko przez sentyment do Dąbka. Bies czy wilkołak nie zadowoliłby się tylko nimi, jak zwykły drapieżnik, a bez szybkonogich towarzyszy obaj byliby bez szans.

– Nic – szepnął Gnierat około północy – A przynajmniej nic nie widzę.

– To dobrze, zdrzemnij się teraz.

Iwan objął wartę. Noc mijała spokojnie, a ciszę mąciły jedynie odgłosy przemykających zwierząt i plusk strumienia. Tylko chłód, bijący od wody, nieco mu doskwierał. Zapewne w czasie letnich dni był zbawienny, zaś nocą nie przeszkadzał inaczej odczuwającym temperaturę elfom, ale jesienią stawał się dotkliwy. Łowca wolał jednak znosić tę niedogodność, ze względu na osłonę, jaką dawał rildvan. Posadzone wokół cierniste krzewy chroniły od drapieżników i mniej inteligentnych stworów. Niestety, ochronne zioła, którymi również go otoczono, o tej porze więdły i dawały niewiele zapachu, więc konieczne było zabezpieczenie obozowiska suszem. Ognisko, rozpalone na środku, w otoczonym kamieniami zagłębieniu, dawało nikłe światło. Wystarczyło jednak, by z zewnątrz można było dostrzec ciepły blask między ażurowymi splotami gałęzi. Iwan wolał więc zachować czujność. Nie byli w końcu dobrze zorganizowaną i liczną rodziną leśnych elfów, ale ludźmi, którzy z jakichś powodów postanowili, że nimi się staną.

Kto w końcu od tysiącleci chronił Ląd? Kto miał słuch, wzrok i wszelkie inne zmysły tak wyostrzone, że dostrzegał nawet drobny ruch owadów, zwiastujący zagrożenie? Kto znał prawie wszystkie szaleństwa Żmija i ich słabości, badał wpływ ziół na ich ciała, konstruował bestiariusze i doskonalił techniki walki? Od kogo ludzie dowiedzieli się tego wszystkiego?

Iwan przeczytał kiedyś pewną, szczególną księgę: Mowę przeciw wielu bogom. Była w praktyce długą listą zarzutów, stawianych politeistycznym wierzeniom, mniej lub bardziej trafnych, jednak jeden rozdział krył samo sedno problemu. Jak się bowiem już wcześniej domyślał, znał wielu ,,bogów". Podziwiał ich, uczył się od nich, rozmawiał z nimi i spacerował po zamkowych ogrodach, jednak nigdy ich nie czcił.

W tym rozdziale, zatytułowanym Wojownicy i damy wschodu, znajdowały się głównie portrety najznamienitszych, znanych w czasach autora Nieśmiertelnych. Pamiętał kobietę o nieludzkiej urodzie, z wieńcem błękitnych kwiatów na głowie, stojącą nad strumieniem pod rozłożystą lipą. Inna, uzbrojona w łuk i ustrojona w zieleń oraz lisie futra szatynka, przypominała dziewonię lub drzewicę. Obie, jak przypuszczał autor, mogły stać się pierwowzorem pomniejszych bogiń. Piękny Aeranor, którego imię znaczyło tyle, co Piorun, z orłem na ramieniu i ciemnozłotymi, długimi włosami, mógł być lasowym, tak samo jak płomiennooki Aedel, przedstawiony na tle zrywającego się do lotu, ogromnego ptaka, który wyczerpywał wszelkie podobieństwo do Pana Ognia. A Żmij?

Jego tu nie było. Przepadł w ciemnościach na długo, zanim opracowano to dzieło, a autor, co należało do rzadkich zalet, miał na tyle pokory, że wymyślił zastępczego portretu. Jego historia przedstawiała się jednak najklarowniej wśród wszystkich pobratymców. Przeszedł na stronę Księcia Mroku, objął dozór nad potworami i stał się w ludzkiej wyobraźni Panem Umarłych. W przypadku pozostałych sytuacja była bardziej skomplikowana. Zwykle nie dało się powiedzieć jasno: ,,Ten Nieśmiertelny dał początek temu bóstwu". Iwan był już jednak niemal pewny, że kult dawnych bogów zrodził się z podziwu. Z naturalnego podziwu dla Nieśmiertelnych, który jednak zatrzymał się na nich, nie chcąc pomyśleć o tym, co dalej i wyżej, skąd pochodzą oni sami i czy byli tak potężni, by powołać wszystko inne do życia.

Sam miał jednak słabość do jednej z ,,dam". Stała nad wodą, a za jej plecami rozpościerał się pejzaż z pełną misternie zdobionych, drewnianych dworów, osadą. Niewątpliwie była to siedziba Nieśmiertelnych. Włosy kobiety, splecione w dwa warkocze, spływały czarnymi strugami po sinozielonej sukni, niemal do ukrytych wśród traw stóp, a delikatny wianuszek z liści i białych kwiatów podkreślał wysokie czoło i bladą cerę. W ręku trzymała bukiet ziół, jak uważał, zupełnie nieprzypadkowych. Krwawnik, bylica, wrotycz, dziewanna, tojad, dziurawiec i wiązówka były używane przez łowców i zielarzy. Nieprzypadkowo też jej uroda przywodziła na myśl wiłę. Jedną z tych, które stały się nauczycielkami ludzi, gdy tylko zawędrowali do tych nieprzyjaznych krain. Bogiń, które boginiami nigdy stać się nie zamierzały.

Czy to możliwe, żeby arogancka, nonszalancka Alaive była z nią spokrewniona?

Oderwał się od wspomnień. Miał czuwać. Noc była wciąż czarna i nieprzenikniona. Wiatr zupełnie ucichł. Po dniu, pełnym jego szaleństwa, było to jak zapadnięcie się w ciepłą i ciemną toń.

Czas mijał, ogień pożerał gałązki i przemieniał je w popiół. Iwan zastanawiał się, jak szybko zdołają dojechać do Wierzbiny. Musiał uwzględnić w końcu dwa dni przedzierania się przez puszczę, w której mogli liczyć tylko na ścieżki Nieśmiertelnych. Powrót na trakt kosztowałby ich zbyt wiele czasu.

W tej niewielkiej wsi w Brzezinach mieszkał jego znajomy, Słomka. Nikt z łowców nie pamiętał już, jak właściwie miał na imię. A może było nim właśnie ,,Słomka"?

Nagle poczuł coś niepokojącego. Z początku wydawało mu się, że dziwny zapach pochodzi od grzyba, który brał jako dziecko za leżącą w lesie padlinę. Potężniał jednak, jak gdyby się zbliżał. Konie zaczęły się niepokoić. Gnierat otworzył oczy.

– Coś cuchnie jak martwe – szepnął.

Mistrz skinął głową. Obaj wiedzieli, co to może oznaczać.

Z pomocą ucznia szybko otoczył ognisko jukami, żeby przesłonić nieco jego blask, jednak nie zgasił płomieni. Teraz byłoby to szaleństwem. Wyciągnął strzałę z kołczana. Drugą ręką wydobył sól z sakwy przy pasie, włożył jej nieco do ust i poślinił grot. Wetknął rękę do płóciennej torby i wyczuł węzełki, ułożone w charakterystyczny wzór na ściągającym jeden z woreczków sznurku. Wiedział, że znajduje się tam ruta i tojad. Zmiął w palcach szczyptę mieszanki i oprószył nią metal. Zioła przylepiły się do mokrej powierzchni. Dał znak Gnieratowi, żeby zrobił to samo.

Smród spotężniał. Niewidoczny przeciwnik musiał być naprawdę blisko. Słyszeli szelest liści. Gnierat z całych sił próbował uspokoić konie, jednak na niewiele mogło się to zdać. Upiór z pewnością ich zauważył. Wyczuł ludzki i koński pot oraz smród dymu, zobaczył bijący ze środka blask i poruszające się w nim postaci. Mogli czekać, aż odejdzie lub uniemożliwić mu atak. W nocy miał przewagę, którą niemądrze było lekceważyć.

Iwan porozumiał się z uczniem serią gestów. Ustalili, że on będzie czaił się przy wejściu, zaś uczeń przypilnuje reszty kręgu. Upiór mógł próbować sforsować posplataną z gałęzi i cierni osłonę, rozpiętą między pniami. Był w końcu silniejszy i bardziej odporny na ból, a jednocześnie mniej inteligentny, niż przeciętny człowiek.

Szelest się powtórzył. Upiór zaczął przesuwać się w kierunku wejścia.

Gnierat chwycił długi drąg, którego elfowie prawdopodobnie używali do podpierania płóciennego namiotu, służącego za dodatkową osłonę podczas szczególnie obfitych deszczy. Zamierzał wypchnąć nim przeciwnika, gdyby wszedł do środka i został postrzelony przez mistrza.

Smród spotężniał. Konie zaczęły szaleć. Iwan ustawił się w gotowości na odparcie ataku. Wtedy oko Gnierata wychwyciło drobny ruch na górze, w plątaninie bukowych gałęzi.

Nim zrozumiał, co się dzieje, do środka wpadł upiór. W rozproszonym blasku ognia widać było jedynie kontury powykręcanego ciała. I dobrze. Mniej doświadczeni czuli na widok tych istot mdłości, nawet gdy nie dochodził do nich trupi odór.

Iwan w mgnieniu oka naciągnął łuk, wycelował i strzelił. Powietrze przeszył nieludzki skowyt. Sól, w połączeniu z ziołami, zaczęła rozchodzić się po ciele, paląc je żywym ogniem. Pałąkowate ręce zacisnęły się przy obojczyku. Wtedy Gnierat wypchnął go gwałtownie na zewnątrz, przez korytarz utworzony z młodych drzewek, zadając kolejne obrażenia. Ranny stwór krzyczał, a jego głos niósł się po całym lesie.

– Pójść tam i go dobić? – spytał. Odrzucił drąg i ścisnął w dłoni kuszę z zaprawionym bełtem. Spojrzał w górę, ale niczego tam nie było.

– Nie. Jeśli jest ich więcej, nie możemy dać się zwabić – odparł mistrz.

– Coś siadło wcześniej nad nami. Uważajmy – szepnął uczeń. Iwan skinął głową.

Głos upiora ucichł.

Przez chwilę panowała martwa cisza. Potem zaczął wiać wiatr, delikatniejszy niż w ciągu dnia, jednak napełniający las szelestem więdnących liści.

Iwan przygotował kolejną strzałę, ustawił się za grubym pniem i ostrożnie wyglądnął na zewnątrz przez szpaler młodych drzew. Gnierat ukradkiem, o ile to było możliwe, przeczesywał wzrokiem ażurowe sklepienie. Niestety, niewiele mógł dostrzec w ciasnej plątaninie gałęzi, tym bardziej w gęstej ciemności, jaka panowała na zewnątrz.

– Sowa! – krzyknął nagle Iwan.

Wpadła przez główny korytarz, tuż nad jego głową. Nie zdążył nawet strzelić. Gnierat natychmiast dobył kuszy, ale bełt dosłownie musnął szare skrzydło i wpadł w gałęzie. Chłopak osłonił twarz kuszą przed ciosem ostrych szponów i zrzucił ptaka na ziemię.

Wtedy strzyga stwierdziła, że ma dość igraszek. Porzuciła sowie kształty, zmieniając się w splątany kłębek tkanin. W mgnieniu oka bure łachmany zafalowały, jakby poruszane wewnętrznym podmuchem, formując postać, którą trudno było nazwać ludzką. Ciała nie miała prawie zupełnie. Pozostała rozmyta, blada powłoka, rozsypujący się popiół, pozbawiony oznak życia. W dłoni, okrytej rękawicą, spoczął sztylet, który nagle uformowała ze strzępów materii, tak jak szaty.

Iwan wyciągnął miecz. Gnierat, nie tracąc czasu na ponowne naciąganie kuszy, złapał drąg.

Tradycyjne metody, w przypadku niemal bezcielesnej istoty, można było od razu odrzucić. W widmowej postaci nie dało się jej ranić mieczem, zastrzelić czy odstraszyć ziołami, a jedyne, co mogło ją zabić to metal alerfen. Tylko jako sowa, gdy musiała pomieścić w sobie materię ciała, odzienia i broni, stawała podatna na zranienia. Jednak właśnie bezcielesność stała się jej słabym punktem. Żeby stanąć do walki w zwykłej postaci, musiała odpowiednio się ubrać i nałożyć rękawice. Inaczej jakakolwiek broń przeniknęłaby przez nią jak przez powietrze. Te ubrania można było spalić.

Strzyga z kpiącym śmiechem, trzymając opuszczony sztylet, zaczęła podchodzić do Gnierata, który zasłonił się prowizoryczną, ale przynajmniej trzymającą przeciwnika na odległość bronią. Iwan porozumiał się z nim wzrokiem. Wskazał na ognisko.

Upiór dosłownie wbił sobie palik w środek torsu, a potem szedł dalej, śmiejąc się chyba w duchu ze śmiertelników, którzy powinni teraz być zaskoczeni możliwościami jego wyniszczonego ciała. Tył peleryny sunął po gładkiej korze, gdy każdy krok zbliżał go do, jak sądził, śmiertelnie przerażonego chłopaka.

Gdy był już prawie w połowie, Gnierat szarpnął w bok. Drąg zatrzymał się na szarych łachmanach i pociągnął je, razem z wirującym pyłem, tworzącym ciało strzygi, tuż nad ognisko.

Szybko zrozumiała, co się dzieje. Tam, gdzie poprzednio była głowa widma, zmaterializowała się sowa. Iwan zareagował natychmiast. Ostrze śmignęło w powietrzu i uderzyło w jej skrzydło. Spadła ze skrzekiem na liście, które niemal przeniknęły przez ułudne pióra. Na mgnienie oka przybrała ludzką postać.

Gnierat znów natarł, tym razem celując niemal w szyję, tak, by bure łachmany nie wyśliznęły się nad bronią. Zdołał odepchnąć upiora, a potem wyrzucić go na zewnątrz. Jednym susem wrócił do środka i zablokował sobą wejście. Nie mógł pokonać przeciwnika, ale zatrzymać go jak najdłużej, już tak.

Strzyga z całym impetem wpadła na chłopaka. Ten uderzył ją, odrzucając w tył. Przez chwilę wisiała w miejscu, zgięta w pół, ale potem, rozdęta niewidzialnym wiatrem, powróciła do poprzednich kształtów.

– Padnij!

Zareagował na krzyk Iwana natychmiast. Poczuł ciepło i zapach oleju z dziurawca. Na dłoń spadła mu kropelka wrzącego płynu, którą szybko starł rękawem. Usłyszał najpierw wrzask strzygi, a potem skwierczenie płomieni na wyblakłych strzępach tkanin.

Gdy podniósł oczy, stała już w ogniu. Próbowała jeszcze dolecieć do szpaleru drzew, musnąć korę białej brzozy i zniszczyć jak najwięcej, nim zostanie pokonana, ale odepchnął ją tak, żeby spłonęła nad leśną kałużą, a żarzące się strzępy opadły w błoto, nie wzniecając pożaru. Iwan zadeptał tlące się drzewce i wszystkie iskry, jakie opadły z niej po drodze. Wtedy zobaczył kolejnego upiora, wychodzącego zza drzew.

– Gnierat! Z prawej!

Chłopak, niewiele się zastanawiając, prześwięcił stwora przez potylicę. Iwan dobił go szybkim cięciem w kark. Strzyga zamieniała się powoli w chmurę szarego dymu, tak gorącego, że niczego już nie można było z niego uformować.

– Cielesny. Całe szczęście – stwierdził łowca. W mroku dostrzegł jeszcze trzeciego, umykającego stwora. Szybko dobył łuku i wystrzelił, w ostatniej chwili trafiając stwora w plecy. Upiór zniknął w zaroślach. Iwanowi zdawał się jednak, że w blasku ognia widzi ciemne plamy krwi.

– Do licha – syknął Gnierat, widząc, że umknął.

– To nic. Jeśli wróci do kurhanu, rano znajdziemy całą resztę – odparł Iwan. Splunął na pozostałości strzygi, a potem wyczyścił miecz o leśny mech i wrócił do rildvanu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top