4. Skrzydlaty niepokój cz.3

– To kłobuk. To musi być kłobuk. Popatrzcie, ma czarne pióra i długi dziób...

– Ale jest za mały. Kłobuk to taka gruba kura, a nie coś, co może, ot tak sobie śmigać w powietrzu.

– Wygląda, jakby łysiał. Nie rozniesie jakiegoś choróbska?

– Kłobuki tak wyglądają. Dziwę się, że ludzie go trzymają w chatach, ale skoro znosi błyskotki...

– Ale to nie jest kłobuk. Prędzej lelek.

– Lelek? Ten, co sprowadza szaleństwo?

– Tak!

– Ale on jest brązowy!

– I ma inny dziób!

– Cisza!

Iwan uderzył pięścią w stół. Bzionek, stojący na blacie, podskoczył jak oparzony. Wszyscy zamilkli.

– Nieważne, czy to coś jest półkłobukiem, półlelkiem czy półgłówkiem. Za wariactwem Żmija nie nadążycie. Pewnie nasłał na nas jakiś odrzucony okaz albo mieszańca.

– Ale co ten mieszaniec potrafił? To ważne – powiedział Norent – Kłobuki tylko kradną błyskotki, a lelki sprowadzają szaleństwo, więc...

– Zasadniczo – przerwał mu łowca – Nasze podziały Żmij ma w wielkim poważaniu.

Pchnął leżącego u jego stóp intruza pod stół i odetchnął z irytacją. Dyskusja na temat jego gatunkowej przynależności mogłaby ciągnąć się do rana. Z kłopotu wyrwał go Wis, który wbiegł do sali z łukiem w ręku.

– Przetrząsnęliśmy wszystko. Żadnych intruzów.

Isiriel odetchnęła z ulgą, Evarion i Dobromira porozumieli się spojrzeniem, Norent i Esteriel dla pewności spoglądnęli jeszcze w górę, na belkowanie dachu, a półprzytomny Nienach, oparty o stół, osunął się na blat, jakby słowa Wisa były sygnałem do rozpoczęcia drzemki.

– Na wszelki wypadek rozstawcie podwójne warty. Lelek to tylko zwiadowca, zwykle ktoś na służbie Żmija jest w pobliżu. Trzeba czarownika lub strzygi, żeby nim pokierować i odczytać informacje.

– Już idę, Sambor się tym zajmie – zapewnił prędko Wis.

– I zamknijcie bramę! – zakrzyknął łowca, zanim ten wybiegł z sali bocznym wejściem.

– Myślisz, że przyleciał z naszego czy waszego powodu? – zapytała nieadekwatnie spokojnym tonem Esteriel. Przejście od ironii do suchych konkretów było u niej tym, czym u przeciętnego człowieka przeskok z nucenia piosenki do panicznego krzyku.

– Raczej z naszego, ale lepiej zabezpieczyć się na wypadek niespodzianek. Nas raczej śledzi się z nadzieją na atak w drodze. Was mogą chcieć dopaść w murach.

– Jakie zabezpieczenia masz na myśli? Broń czy zioła? – spytał konkretnie Norent.

– Raczej wszystkie fizyczne. Brama, warty, pochodnie. Wiecie, dlaczego.

Wszyscy pokiwali głowami.

– A sól i zioła? – spytała Isiriel – Nrahi też wykorzystują lelki?

Nrahi było elfickim określeniem na najbardziej cielesne formy upiorów. Te można było atakować różnymi mieszankami, w przeciwieństwie do strzyg i cieni.

– Na wszelki wypadek miejcie je w pogotowiu, ale jeśli znów się na was uwzięli, wybrali raczej kogoś inteligentniejszego. Może starszego upiora, może jeszcze kogoś nieprzemienionego.

Nienachowi wróciła przytomność. Podniósł się z ławy.

– Pójdę po broń – szepnął.

– Absolutnie nie...

– Ciszej, Isiriel – upomniał ją Evarion – Weź broń, będziesz pilnował zielarni. Pójdziecie tam obie – powiedział, spoglądając na zielarkę i Dobromirę. Potem posłał pytające spojrzenie Iwanowi. Ten przytaknął.

Kopista dał wszystkim znak, by się rozeszli, jednocześnie podchodząc do Esteriel, aby szepnąć jej coś na ucho. Nienach opuścił salę pewnym krokiem, który udało mu się utrzymać aż do odpowiednio głębokiego cienia, gdzie nikt nie mógł go już zobaczyć. Podparł się wtedy o ścianę i odetchnął.

Zamek spał. Mdłe światło księżyca zapełniało cieniami każdą drobną wklęsłość kamiennych murów. Chłopak przez chwilę patrzył na ten nieziemski krajobraz, szukając jakiegokolwiek ruchu. Nic nie pojawiło się w zasięgu jego wzroku. Słyszał już za sobą szybkie, choć ciche kroki Norenta, więc przeszedł chyłkiem pod wieżę, wykorzystując cień mostu, a potem zniknął we wnętrzu przybudówki. Wspinaczka po schodach dalej sprawiała mu trudność. Kiedy dotarł do swojej komnaty, czuł perlący się na czole zimny pot. Odszukał jednak kołczan, nałożył cięciwę na łuk i odwrócił się do wejścia. Wtedy usłyszał szelest skrzydeł.

Spojrzał na okno. Przez chwilę widział tylko cienie, przemykające przez snop księżycowego światła. Potem w otworze pojawiła się ptasia głowa. Jasne pióra zamigotały, gdy wsunęła się dalej, jak gdyby właściciel chciał rozglądnąć się po pomieszczeniu.

Strzyga byłaby sową. To nie jest...

Nienach wycelował do intruza z łuku i przesunął się bliżej, ale zaraz tego pożałował. Ten zobaczył go, zerwał się do lotu i szybciej, niż chłopak zdołał wycelować, śmignął ku oknu. Gdy dopadł do muru, zobaczył jak ptak nurkuje między drzewami ogrodu w stronę zielarni Isiriel.

Chłopak zerwał się do biegu. Krew, szalejąca w żyłach, na chwilę zagłuszyła słabość. Prawie zeskoczył na dół, przebiegł dziedziniec, gwiżdżąc krótko na Wisa, który znalazł się w zasięgu jego wzroku i stanął zziajany pod drzwiami zielarni. Strażnik stanął tuż obok, dobywając broni.

– Coś wleciało do środka. Obejdź zielarnię. Ja wchodzę – rzucił krótko, dziwnie czując się ze świadomością, że rozkazuje starszemu od siebie. Wis posłusznie skinął głową i zniknął w mroku.

Mistrz zawsze powtarzał, że pewność siebie to podstawa w ich fachu. Podkreślał jednak, że w bezpośrednim starciu z nawiami równie ważne jest chłodne rozumowanie. Dlatego chłopak w kilka uderzeń serca uspokoił oddech i zaczął przypominać sobie krótkie lekcje Iwana.

Ludzi mrok przemienia w trzy rodzaje upiorów: cielesne, strzygi oraz cienie, to znaczy: ,,sypać i strzelać", ,,strzelać i wiać" oraz ,,wiać jeśli nie jesteś elfem".

Chłopak ostrożnie pchnął drzwi. Zielarnia składała się tak właściwie z trzech pomieszczeń: przedsionka, pełnego słojów, woreczków i koszy, z którego można było szybko zabrać to, co akurat było potrzebne w zamku, suszarni oraz sypialni Isiriel, w której zielarka trzymała swoje księgi. Nienach wkroczył do pierwszego z nich tak cicho, że rozmawiające za uchylonymi drzwiami kobiety w ogóle go nie usłyszały.

Strzygi mają zdolności zmiennokształtne. Są starsze od zwykłych, cielesnych upiorów, więc ich ciała prawie zupełnie wyniszczył mrok. Widzisz je w dwóch postaciach – albo widmowej, albo sowiej. W widmowej może zabić je tylko elfia stal, alerfen, jednak jako sowy są podatne na zranienia i wystarczy zwykła broń.

Sowy... tylko, że to, co widział, wyglądało raczej jak jastrząb albo krogulec.

Upewnił się, że strzała pewnie leży na cięciwie. Rozglądnął się po ascetycznie uporządkowanym wnętrzu, które przy ciasnocie wiejskich chat i chaosie, jaki panował zwykle w ich namiocie, wydawał się czymś niespotykanym. Nie zauważył żadnego ruchu, więc ostrożnie poszedł dalej. Myślał, żeby krzyknąć do Dobromiry, ale wtedy spłoszyłby intruza, który mógł być w pomieszczeniu obok albo już odlecieć. Nasłuchiwał więc najcichszych dźwięków. Tocząca się rozmowa nie ułatwiała mu zadania.

– Mam nadzieję, że zaraz przyjdzie – mówiła Isiriel – Musi jeszcze wypić leki.

– Spokojnie, nic się nie stanie, jeśli zażyje je później – odparła Dobromira – Jest już prawie zdrowy.

Nienach zaglądnął do środka. Isiriel krzątała się przy stole, drewnianą szpatułką rozdrabniając susz w glinianym naczyniu. Kucharka siedziała na ławie. Nie zauważył żadnego podejrzanego ruchu, oprócz kołyszących się pod kamiennym sklepieniem pęków ziół. Nocny wiatr wpadał przez niewielkie okno, niosąc ich zapach po wszystkich pomieszczeniach.

– Rzucasz się w pracę jak w ogień, żeby o sobie zapomnieć – mówiła dalej Dobromira. Szpatułka zastygła w bezruchu – Wiem, że żałujesz Mira, ale zamęczając siebie i innych, nie przywrócisz mu życia ani nie uleczysz wszystkich ran świata. Usiądź, dziewczyno i uspokój się.

Znów nastała cisza. Isiriel spojrzała na staruszkę, jakby ta rzuciła w nią kamieniem.

Mir. Ten strażnik, którego zabiły strzygi – pomyślał chłopak. Zawiasy zaskrzypiały ostrzegawczo, pchnięte nagłym podmuchem wiatru. Postanowił nie czekać. Nałożył strzałę na cięciwę i, nie naciągając jeszcze łuku, wkroczył do środka. Syknął ostrzegawczo i gestem poprosił kobiety, żeby kontynuowały rozmowę, a potem wskazał na drzwi do sypialni zielarki.

Isiriel szybko zrozumiała, o co chodzi. Zaczęła opowiadać o mieszanych ziołach idealnie naturalnym tonem, jakby chciała ominąć temat Mira, co było teraz jak najbardziej na miejscu. Wyciągnęła jednak ukradkiem sztylet. Dobromira też dobyła noża, który dziś mógł posłużyć do nieco innych celów niż krojenie pasternaku. Obie z gotowością obróciły się ku drzwiom. Nienach chciał poprosić kucharkę o otworzenie, żeby móc od razu wpaść do środka z bronią, gdy usłyszał szuranie, a zaraz potem dźwięk zamykanej skrzyni.

Nie mówcie, że będę musiał szukać strzygi w skrzynce. Co ona kombinuje?

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich czarnowłosa, blada kobieta, ubrana w białą suknię. Szybko podniósł łuk, ale natychmiast poczuł, jak ktoś łapie go za ręce. Broń opadła w dół.

– Isiriel! Co robisz!?

– To moja siostra!

Chłopak zamarł i powoli odprężył cięciwę. Kobieta zdawała się lśnić blaskiem gwiazd wśród ciemnej nocy, ale jednocześnie słaniała się na nogach i chwytała nierównych desek drzwi.

– Alaive! Co ty tu... – zaczęła Isiriel.

– Zaraz... wszystko... powiem... tylko...

Przybyła spojrzała na postawiony na stole garnek z wodą. Jej oczy zalśniły.

– Z czego to?

– Moczyłam w tym korę dębu...

– To dobrze – odparła przybyła. Wyrzuciła z wody ćmę, która akurat do niej wpadła i duszkiem wychyliła całą zawartość. Potem podała naczynie osłupiałemu Nienachowi. Wis wpadł do środka, ale widząc, że nic im nie zagraża, opuścił broń – Dobrze, siostrzyczko, teraz wytłumacz mi, co tu się dzieje – powiedziała, dłońmi wyczesując z włosów szare pióro, które się w nie wplątało – A ty chłopcze... skoro już nie chcesz mnie zabić, nalej tu czegoś. Obojętnie czego. Teraz wypiłabym i całą Kamienną. Nie cierpię zmieniać się w jastrzębia na tak długo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top