3. Aethalin cz.1

– Nienach! Hej, Nienach! Słyszysz mnie?

Uczeń powoli otworzył oczy. Obraz najpierw zafalował. Wydawało mu się, że widzi świat razem z jego odbiciem, niczym w tafli wody.

– Hej, chłopcze. Co ci jest? Nałykałeś się jakiegoś świństwa?

Nad nim pochylał się Iwan. Dwóch Iwanów. Za nim były dwie brzozy i dwa słońca. Po chwili dołączyło do niego dwóch Gnieratów.

– Odtrutka... wziąłem...

Nagły skurcz w żołądku sprawił, że zgiął się wpół. Zwymiotował na trawę, wyrzucając z siebie resztki rzecznej wody.

– Na co? Czym się zatrułeś?

Iwan podtrzymał go, żeby nie opadł zbyt gwałtownie na ziemię. Uniósł podbródek chłopaka i spojrzał mu w oczy.

– Nie masz rozszerzonych źrenic. Co łyknąłeś? Muszę wiedzieć.

– Kotszur... krwawił w rzece... zachłystnąłem się...

– Kotszur?! – zawołał Gnierat, otwierając oczy ze zdziwienia.

– Tak. Był nad rzeką. Zabiłem.

– Zabiłeś? Sam?!

– Tak.

– Mądralo! Krew kotszura nie jest trująca!

– Nnie... wie... wie... działem...

Kolejna fala spazmatycznych skurczów przeszła przez jego ciało. Czuł, jakby żołądek miał mu się wywrócić na drugą stronę.

– Musimy mu dać wody, mistrzu.

– Dokładnie. Dasz radę pić?

Chłopak pokiwał głową.

– Tak się kończy głupie zażywanie mikstur – powiedział łowca, podając mu bukłak – Musimy cię leczyć z zatrucia odtrutką. A teraz się odsuniemy.

Zimna woda podrażniła żołądek. Nienach wyrzucił ją z siebie z głośnym bulgotem.

– Przynajmniej mniej tego paskudztwa zostanie wewnątrz – orzekł starszy uczeń – Nie można pozwolić, żeby się odwodnił. Później zrobimy odwar z kory dębu, żeby go tak nie czyściło.

– Dłu... go tak... leżałem?

– Niezbyt – odparł Iwan – Gdzie spotkałeś tego kotszura?

Przez żołądek znów przeszedł skurcz, ale chłopak nie miał już czym wymiotować.

– Nad... Królewską...

– Strugą? – dokończył za niego Gnierat. Blondyn pokiwał głową.

– Hmm... Powiedzieć mu, mistrzu?

– Co? – spytał łowca.

– Że kotszur nie jest z Nawii.

– A gdyby sam ubił niedźwiedzia, to byś mu nie gratulował?

– Jeśli to nie pooo... twór, to co? – spytał blondyn, obmacując obolałe żebra. Nie przejął się uwagą Gnierata. Był po prostu ciekawy.

– Zwykłe zwierzę. Co prawda rzadkie i groźne, ale zupełnie niezwiązane z Nawią ani innymi częściami Martwych Krain.

– Czyli... możemy wziąć skórę... i pokazać w zamku?

– Jasne, myślę, że będą zachwyceni. Należy im się podarek za ciągłe uzupełnianie naszych sakw.

– Ale...

– Nie możemy jej wozić ze sobą. Tam będzie bezpieczna i dobrze wyprawiona, zapewniam.

– No, dobrze.

Przez chwilę milczeli. Iwan patrzył z niepokojem w niebo, na którym pokazały się szare chmury.

– Jak wam poszło? – spytał Nienach.

– Jak widzisz, doskonale – odparł Gnierat, wskazując na leżącą wśród traw południcę. Porzucili ją, żeby ocucić Nienacha – Ubiliśmy też trzy jej psy, dwa przy leżu i jednego, kiedy pewnie wyszedł po szczura na śniadanie dla swojej pani.

– To południce... zjadają gryzonie? Nie... słyszałem...

– A co myślałeś? Że karmią się tylko strachem wieśniaków? Zaatakowany człowiek raczej nie rozmyśla o tym, co lubi pałaszować jego wróg. Legendy i opowieści to niepewne źródło wiedzy. Większość trzeba zdobyć samemu – odparł Iwan – Musimy szybko zakopać tę południcę. Ma się na deszcz.

Rzeczywiście, powietrze pachniało już wilgocią. Czekali na to od wielu dni.

– Gnierat, ty wykopiesz dół, a ja wezmę Nienacha i poszukam miejsca na obozowisko.

– Ja... może jeszcze poczekam – powiedział blondyn – W głowie mi się kręe...

Znów zwinął się w konwulsjach. Wiedział, że za jakiś czas do wymiotów dołączy biegunka.

– Ileś ty tego wypił?

– Jeden flakonik.

– Cały?!

– Tak, cały.

Iwan uderzył się dłonią w czoło.

– Gnierat, zapamiętaj. Do edukacji młodych łowców należy dodać więcej wiedzy medycznej. Dobrze, zanocujemy w tej buczynie. Ja wykopię dół, a ty rozbij obóz i zrób mu lekarstwo.

Wkrótce uczeń uporał się z rozpaleniem ogniska i rozstawieniem namiotu. Nad ogniem zawisł kociołek czystej wody, do której Nienach miał później dosypać suszoną, pokruszoną korę dębu, będącą najlepszym znanym łowcom środkiem na problemy z żołądkiem. Gnierat zostawił go na straży, sam zaś poszedł pomóc mistrzowi. Okazało się, że Iwan właśnie wkłada ciało południcy do grobu. Leżała w nim już skórzana sakiewka z wyprażonymi szpilami. Niebo zakrywały coraz ciemniejsze chmury, mieszające się z szarością zmierzchu. Na ziemię zaczynały spadać pierwsze krople deszczu.

– Wiesz, kim mogła być, gdyby nie podążyła w mrok? – odezwał się w zamyśleniu do ucznia – Pewnie polnicą, jak ta, którą widzieliśmy w dolinie Mrzyca. Pamiętasz?

Pamiętał. Piękna, złotowłosa, z wiankiem maków na głowie. Objeżdżała konno pola w długiej, lnianej sukience, sprawdzając czy w zbożu nie zalęgły się szkodniki. Towarzyszył jej biały ptaszek wielkości dzwońca. Wśród ludzi mówiono, że kto spróbowałby go zabić, umrze, złożony nagłą chorobą. Oczywiście polnice nie były aż tak mściwe ani potężne, ale ich towarzyszy zawsze otaczano szacunkiem.

– Tak. Pomóc ją zasypać?

– Gdybyś był tak miły...

Gnierat zabrał się do pracy. Skończył, zanim na dobre zaczęła się ulewa. Obaj wrócili do obozowiska, gdzie zastali Nienacha z kubkiem dębowego odwaru. Schowani w namiocie, śmiali się z deszczu i swoich przygód.

Krople zaś spadały, pojąc zmęczoną glebę. Wkrótce tylko rozmyta połać ziemi zdradzała miejsce pochówku nawii, nad którym stanęła biała postać z wieńcem z ostatnich kwiatów lata na głowie. Opłakiwała los swojej siostry, która dała się zwieść ciemności.

Nad ranem odeszła, błogosławiąc Króla Jasności za deszcz, który zesłał dla plonów. Polnice kochały to, co rośnie i żyje, dając pożywienie. Takie już były – wrażliwe i dobre. Takie było wszystko, gdy świat był jeszcze jasny.

***

Nieregularna bryła Airelinu odcinała się na tle jasnego nieba. Zamek, zbudowany z ciemnego granitu, wznosił się na skalnym występie, przypominającym lawinę, spływającą z pobliskich gór. Nie był szczególnie wielki ani piękny, ale zaplanowano go z wielką dbałością o walory obronne. Żaden śmiertelnik już nie pamiętał, kiedy dokładnie powstał. Mówiono, że w czasach, kiedy Nie znali tu ludzie ni wieży z kamienia, ni ostrza ze stali, ni z wełny odzienia, jak głosiła jedna z pieśni. Jedynie w nazwie Aethalin – Wzgórze Elfów, przechowywano pamięć o tych, którzy pomagali przy jego budowie.

Iwan słyszał od pewnej rusałki, że to głupie ludzkie gadanie, bo zamek musiał być dziełem wysłanników Tarsanetha z Białych Gór, ojca panującego obecnie Rillaena. Król elfów ostanowił zawrzeć przyjaźń z ludzkimi władcami i z ich pomocą obwarował wschodnie krańce Lądu takimi właśnie ,,orlimi gniazdami". Może było to w bardzo dawnych czasach, ale tutejsze ludy znały już stal oraz wełnę, a choć kamienne budownictwo stanowiło dla nich coś nowego, na pewno nie były tak prymitywne, jak przedstawiała to pieśń. Zapewne rusałka mówiła prawdę, lecz tamta wersja miała również swój urok.

Łowca czaił się teraz na skraju lasu wraz ze swoimi uczniami. Gnierat wraz z nim obserwował Airelin, zaś blady Nienach siedział pod pniem buka. Ludzie z Pustek twierdzili, że wszystko jest w porządku, a budowla zadawała się być wymarła, ale to nie mogło uśpić ich czujności. Rozsądny dowódca potrafił przejąć kontrolę nad zamkiem bez wielkiej armii, posługując się grupką dobrze wyszkolonych ludzi, którzy załatwiliby wszystko ,,po cichu". Iwan o tym wiedział, znacznie lepiej niżby tego chciał.

Po kilku chwilach obserwacji dostrzegł ruch. W oknie bramnej wieżyczki przemknął ciemny kształt. Na mury wyszedł wartownik. Zaraz potem, w innym miejscu ukazała się smukła postać, cała w brązach.

– To Esteriel? – szepnął Gnierat.

– Tak.

Uśmiechnął się na widok znajomej i wodził za nią wzrokiem, póki nie zniknęła mu z oczu. Kiedy ona swobodnie chodziła po murach, zamek był jeszcze we właściwych rękach.

– Jadę – szepnął – Kiedy zamacham płaszczem z góry, bierzcie konie i jedźcie śmiało.

– Dobrze – powiedział blady Nienach. W nocy wiele razy musiał wybiegać z namiotu na deszcz, ale mimo wszystko trzymał się jeszcze na nogach. Organizm powoli radził sobie z zatruciem.

Łowca w milczeniu wsiadł na Dąbka i wyjechał na otwarte pole, na którym siedem lat temu rozbijano wojskowe obozy. Wtedy tereny dookoła zamku były starannie wykarczowane. Pasły się na nich uwielbiane przez króla wierzchowce i zwykłe, krępe koniki z gór. W czasie wojny wszystkie zostały rozkradzione lub zabite.

Wycinanie drzew na stokach wzgórza sprawiało, że każdy, kto chciał podejść pod mury, był doskonale widoczny. Obecnie wśród młodych brzózek, rosnących na obrzeżach lasu, mogłaby się ukryć co najwyżej armia krasnoludków, ale z każdym rokiem puszcza zbliżała się coraz bardziej do kamiennych ścian, ułatwiając ewentualnym napastnikom atak z zaskoczenia. Ci, którzy obecnie stali na straży zamku niezbyt przejmowali się utrzymaniem okolicznych terenów. Mieli wystarczająco wiele problemów.

Nic już nie wskazywało na to, jak ogromna odbyła się tu rzeź. Krew szybko wsiąkła w ziemię, broń i kosztowności rozgrabiono, a ciała pospiesznie spalono w obawie przed chorobami. Prochy większości poległych spoczęły w długiej mogile na pobliskim cmentarzu.

Iwan przypatrywał się okolicy z pełnym goryczy milczeniem. Nie było go tutaj siedem lat temu, ale obraz tego pustego pola był dla niego jak cierń, wbijający się w świeżo zabliźnioną ranę.

Nie było go tu, gdy Wilczan prowadził królewskie wojska na zachód, by wspomóc ojca w walce ze smokiem. On zbierał inne żniwo. Niestety, buntownik zauważył młodego łowcę, ścigającego nawie, korzystające z zamętu na dotkniętych smoczych ogniem ziemiach. Wszyscy witali go wraz z towarzyszącą mu drużyną jak wybawiciela. Nikt nie podejrzewałby go o nic złego.

Młody łowca... kiedyś tak można było o mnie mówić. Przez te siedem lat postarzałem się w zastraszającym tempie.

Wjechał teraz na mokry od deszczu most nad Królewską Strugą. Nie było go tu, kiedy wojska powróciły pod zamek i co kilka dni, a czasem kilka razy dziennie, przekraczały ją, by zabijać i zdobyć lichą przewagę, którą zaraz potem traciły. On przekraczał opłotki wsi i bramy grodów w tym samym celu. Jego ofiary jednak nigdy nie były przypadkowe.

Falibor z Czarnodrzewia, Niepełka ze Białych Wierzb, Lesław z Szarych Wideł, Luba, wdowa po Lasocie z Jastrzębi, Bytomir z Bukowego Jaru... kiedyś pamiętał całą listę. Wyrył ją sobie w pamięci, a potem spalił, żeby nie dostała się w niepowołane ręce. Wszyscy byli wrogami Wilczana.

Zorientował się, że cały czas stoi na moście. Krystalicznie czysta woda pieniła się na kamieniach. Za potokiem były niegdyś szczątki spalonej osady, zwanej po prostu podzamczem. Nie traktowano tego nawet jako nazwy własnej. Teraz nie pozostała tam nawet jedna zwęglona belka. Wszystko posprzątano, a popioły wsypano do mogiły. Nikt już nie wiedział, kto z wioski uciekł, a kto zginął i zamienił się w proch. Tylko trawa, płacząca lśniącymi kropelkami, przykrywała dawne obejścia.

Nie było go tu w dniu ostatniej bitwy, tak gwałtownie przerwanej przez wtargnięcie tajemniczych istot. Nigdy nie miał wątpliwości, że przybyły z Krainy Zórz, Krainy Prawych. Tylko dlaczego tak późno?

Tylko dlaczego tak późno...

On też mógł nie zwlekać. Prędzej zawrócić z drogi, która wiodła w przepaść.

Popędził Dąbka do lekkiego galopu. Chciał jak najszybciej znaleźć się w zamku. Musiał pokonać jeszcze stromą ścieżkę, która pięła się po skale Aethalinu. Tą samą...

Nie ważne.

Zwolnił nieco bieg konia i zmusił się, żeby nie patrzeć w dół. Ścieżka nie była szczególnie niebezpieczna, jeśli miało się dobrego, spokojnego wierzchowca, ale jadąc nią, odnosił zawsze wrażenie, że wiatr, gwiżdżąc między skałami, płacze jak człowiek. Kiedy wypadło mu iść tędy nocą, wpadł w bramy zamku, zlany zimnym potem.

Kiedy dotarł na górę, zadarł głowę, by zobaczyć, kto tym razem nudzi się na warcie. Mieszkańcy Airelinu wystawiali ją od czasu pierwszej próby wprowadzenia na zamek fałszywej królewny, która odnajdywała się średnio co dwa lata. Strażnik uniósł rękę na powitanie. Wyglądało na to, że wypadła kolej Norenta, cudzoziemca, który po upadku króla nie miał się gdzie podziać. Poznał go po jasnych włosach, wymykających się spod hełmu, który nosił bardziej dla tradycji, niż z konieczności. Odmachnął mu i z kamienną twarzą wjechał w krótki tunel pod wieżyczką strażniczą.

Ciemne, granitowe ściany nosiły, już nieco zatarte przez pracowite dłonie, ślady ostatniej wojny. Nie dało się jednak ukryć osmalonych wrót czy otworu po wyłamanej kracie. Przejście kiedyś można było zamknąć z dwóch stron. Teraz pozostawały tylko wzmacniane żelaznymi okuciami wrota.

Zniszczenia uniknęły jednak płaskorzeźby, wprawione w ścianę. Przedstawiały miecze, trzy z jednej, trzy z drugiej strony, oplecione rzeźbionymi gałązkami i kwiatami. Miały uprzedzać przybyszów, że mieszka tu władca, którego przodkowie brali udział w pokonaniu Czarnoksiężnika w czasie toczonej przed trzystu laty wojny. Ostrzy, które pochodziły ponoć od samego króla elfów, było siedem. Siódmego należało szukać wyżej, nad wejściem. Miecz, przedstawiony w otoczeniu liści, jakby położony na leśnej ściółce, należał do władców Samirthan. Przekazywano go sobie, póki nie zaginął, najpewniej razem z królem Boleborem, zatopiony w jeziorze lub stracony w czasie walk przez jego syna, Miłwita.

Iwan wyjechał na dziedziniec, zalany słońcem. Między kamieniami lśniły jeszcze strużki wody, pozostałe po nocnej ulewie. Dach drewnianego budynku, który mieścił kiedyś stajnie oraz szopy, był wilgotny od deszczu. Pachniało mchem i próchnem. Świat po długotrwałej suszy zdawał się teraz być bardziej żywy, a kolory – ostrzejsze. Nie wiedzieć czemu, za murami tego zamku opuszczały go zawsze krwawe wspomnienia, jakby mimo wszystkiego, co działo się na tej ziemi, Airelin pozostawał błogosławionym miejscem, w którym można odpocząć i naprawić dawne błędy. To właśnie zrobił. Dlatego był teraz tym, kim zawsze chciał być.

– Iwan!

Młodzieńczy głos ostatecznie oderwał go od czarnych myśli. Pod wieżą stał drobny chłopak z łukiem w ręku i kołczanem, przewieszonym przez plecy. Brązowe włosy miał przewiązane przepaską z rzemyków. Lniana koszula, skórzany kaftan, spodnie oraz buty nosiły ślady czołgania się po ziemi i przepraw przez leśne mokradła. Wymagały porządnego prania, nie wspominając o cerowaniu.

– Wis! Witaj, chłopcze! Gdzie twój dowódca?

– Sambor jest w lesie. Zostawił mnie z babami.

– Oj, nie narzekaj. Po co poszedł?

– Na polowanie. Chciałem też się wybrać, ale skoro przyjechaliście...

– Spokojnie, możesz pójść jutro ze mną i Gnieratem, jeśli chcesz.

– Czego nie – stwierdził chłopak, przesuwając palcem po cięciwie – W towarzystwie zawsze raźniej.

– To czego nie poszedłeś z Samborem?

– Stwierdził, że musi trochę pobyć sam.

Łowca uśmiechnął się prześmiewczo.

– A może nie chciał, żebyś spłoszył mu zwierza jak nocnicę w ubiegłym roku?

– Daj spokój! – prychnął Wis, a jego wzrok powędrował do załatanej dziury w dachu szopy, z którego ten podobny do nietoperza stwór zerwał pokaźną połać gontu – Sambor też dalej mi to wypomina.

– Dobra – odparł Iwan, w pokojowym geście rozkładając ręce – Gdzie reszta?

– Sprzątają salę tronową przed świętem. Chodź.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top