Rozdział 8

– Rozgość się, proszę.

Bredo wskazał okryte haftowaną narzutą łóżko, na pierwszy rzut oka wyglądające na łoże małżeńskie, po bliższych oględzinach okazujące się niczym innym, jak rozbudowaną wersją jedynki. Tyle miejsca, ile zajmował obszerny mebel, starczyłoby dla trzech łóżek Lary. Przepych męczył ją do tego stopnia, że nie potrafiła porządnie zebrać myśli, a na jej skroniach zbierały się drobne kropelki potu. Ile progów by tutaj nie przekroczyła, ile razy nie odwiedziłaby dysfunkcyjnej rodziny kapitana, tyle razy na widok fikuśnej strojności wzbierała w niej gotująca się krew. Przepych - nawet u Breda - wylewał się spomiędzy wszechobecnych hobbistycznych drobiazgów i psuł przyjemną atmosferę przytulności, jaka próbowała przebić się w pokoju dzięki wypełniającym go dziełom sztuki, żywym roślinom i rozłożonym przy bajecznym wezgłowiu poduszkom. Atmosferze szkodził również brak światła. Ciężkie kotary, podobne do tych bawialnianych, zwieszały się przed oknami, pomyślanymi tak, aby wpuszczać jak najwięcej ciepła i naturalnego światła. Nie dało się ukryć, że Bredo był typowym mrukiem, lubującym się przebywaniem we własnym towarzystwie, we własnej ciemnej gawrze, wraz z własnymi myślami.

– Mógłbyś tu od czasu do czasu przewietrzyć, poodsłaniać te kurtyny – mówiła, sadowiąc się na grubym materacu. – Już w twojej pracowni było duszno i śmierdziało farbą, ale tutaj prawie nie da się oddychać. Jak w jaskini trolla. Gdybym teraz rzuciła siekierą, pewnie zawisłaby w powietrzu.

– Nie żebym był uszczypliwy, ale nie wspominam twojego mieszkania jako miejsca będącego wzorem ładu i porządku – odgryzł się. – Że już nie wspomnę o bukietach zapachowych.

Lara wydęła policzki i złączyła kolana. Bezwiednie bowiem rozkraczyła nogi, niczym chłop jadący na kobyle. Zapomniała, że nie jest u siebie. Zapomniała też w jakich warunkach przywitała ostatnio swojego gospodarza. Nie odezwała się, urażona wyraźnym przytykiem.

Jeśli chciał, potrafił odpowiedzieć ciętą ripostą, która bodła bardziej, niż mogłaby przypuszczać. Nie lada zaskoczenie, zwłaszcza że odczytanie charakteru starszego z braci nie należało do czynności prostych. Odgadnięcie, jakim jest człowiekiem, zakrawało niemal na niemożliwe. Raz był taki, raz zupełnie inny. Niby pustelnik chowający się przed ludźmi, ale w jej towarzystwie najwyraźniej całkiem nieźle się bawił i potrafił prowadzić przyzwoity, błyskotliwy i na swój sposób zabawny dialog. Zupełnie tak, jakby lubił towarzystwo ludzi. Niemniej pamiętała również o jego wybuchowej stronie, zaprezentowanej podczas pierwszego spotkania z Castonami.

– Mogę? – zagaiła, po części, by ukryć chwilowe zażenowanie.

Wstała, obeszła Breda i odsłoniła zasłony, zalewając pokój ciepłymi promieniami. Z perspektywy osoby stojącej tuż przed umytymi na błysk szybami, okna wyglądały jak szklane drzwi. Miały takie same klamki, z tym że tylko od wewnętrznej strony. Nie pytając o pozwolenie, nacisnęła na jedną z nich, uchylając masywne okno na pełną szerokość. Mimo że powietrze na zewnątrz trwało w bezruchu, do wnętrza wtargnął świeży podmuch.

– Od razu lepiej – zaopiniowała, odwracając się uśmiechnięta do gospodarza. Nie chciała dać po sobie poznać, ile z tego, co wcześniej powiedział, wzięła do siebie.

– Zaraz zleci się tu całe robactwo z okolicy – podsumował jej szlachetny czyn z niepewnym wyrazem twarzy. Rozejrzał się nawet niespokojnie po pomieszczeniu, jakby lada moment miał pojawić się w nim rój bzyczących insektów.

Lara tymczasem niewzruszona, lekceważąco zajęła wybrany wcześniej skrawek łóżka.

– Chyba trochę przesadzasz – stwierdziła chłodno. – Nie mów mi, że siedzenie w półmroku, w zawiesinie własnych oddechów i cholera wie czego jeszcze, sprawia ci przyjemność. Planujesz przemienić się tutaj w jakiś rodzaj demona, czy co?

– Nie tak to chyba działa. – Uniósł brwi. – Nie wydaje mi się również, żeby było to w ogóle możliwe.

– Nie tak działa: co? – dopytała, bo skupiła się akurat na wiszącym naprzeciwko pejzażu, na widoku dzikich łąk zamkniętym pomiędzy dwoma ośnieżonymi szczytami.

– Przemiana w demona. Poza tym, tutaj tylko śpię i czytam. Większość dnia spędzam w pracowni.

– Mhm, bo tam jest dużo lepiej – zakpiła, wracając do niego wzrokiem. – Poza dostępem dziennego światła i odmiennym bukietem zapachowym, oba pokoje praktycznie niczym się nie różnią. W holu poczułam, że macie dziś na obiad zasmażaną kapustę. Wiesz jakie po tym ma się gazy? Gdybym przyszła tutaj w porze wieczorowej, całkiem możliwe, że wynieśliby mnie stąd nogami do przodu.

– Domniemywam, że wiesz to wszystko z doświadczenia. – Uśmiechnął się szelmowsko, zadowolony z trafnej riposty.

W odpowiedzi otrzymał spojrzenie tak zimne, że w sekundę mogłoby przeobrazić człowieka w bryłę lodu.

– Bogowie, Laryieno! Dobrze, już dobrze, zrozumiałem. Wyleciała mi z głowy twoja butna zuchwałość i zaskakująca bezpośredniość. Doprawdy... – Pokręcił głową zrezygnowany.

Podciągnął się na kulach i przekuśtykał przez środek pokoju, by zająć miejsce obok kompletnie nieporuszonej własną prostolinijnością kobiety, tak że musiała teraz przekręcać szyję, aby móc z nim rozmawiać. Nie zaoponowała, gdy zajmował miejsce tuż przy niej, opierając kule o rzeźbiony przód łóżka, dając tym samym odpocząć zmęczonym rękom. Pochylił się, oparłszy łokcie na kolanach i splótł palce, nerwowo bawiąc się kciukami. Patrzył się w ziemię.

– Jestem, jaki jestem – zaczął niepewnie. – Lepiej mi, kiedy odcinam się od świata, ale wezmę sobie do serca zasugerowane wskazówki... Skoro tak ci na tym zależy.

– Nie powiedziałam, że mi zależy – żachnęła się natychmiast, choć połowa z tego, co usłyszała, brzmiała całkiem żartobliwie.

– W porządku. – Nieco zmieszany podrapał się po czuprynie. – Mimo wszystko jestem rad, bo bądź co bądź troska jest jakimś sposobem okazywania sympatii.

– Nie dopowiadaj sobie, Castone. Jestem tutaj tylko i wyłącznie dlatego, że obiecałeś mi pomoc. Co prawda nic nie idzie dotąd po mojej myśli – przyznała szczerze – ale nie znaczy to, że powinieneś o tym zapominać.

Strzepnęła z kolan nieistniejący paproch, zdumiona własną otwartością. Czuła, że Bredo żartobliwym tonem próbuje nieco rozładować atmosferę, ale nijak nie umiała się rozluźnić.

– Przynajmniej jesteś szczera. – Nie omieszkał zauważyć, zamiast przejść do kontrataku, który ona prawdopodobnie zastosowałaby po podobnej wymianie zdań. – Mogę służyć ci informacją i ewentualnie wspomóc finansowo – zaproponował.

– Skoro mowa o szczerości... Liczyłam na coś więcej niż informacje i pieniądze. – Zmieniony, roszczeniowy ton zmusił rozmówcę, by na nią patrzył. – Wspaniale, że pławicie się tutaj w luksusach, ale nie znaczy to, że ja należę do ubogiego pospólstwa, które litościwie wspomaga się garścią miedzi dla złudnego spokoju własnego sumienia. Żyję tak, jak żyję nie dlatego, że jestem biedna, ale dlatego, że tak właśnie mi się podoba – wybuchła.

Nie chodziło nawet o to, co powiedział Bredo. Chodziło o ten dom, o jego rodzinę, o chorobę małej dziewczynki, o niespełnione marzenia, o to wszystko, co kumulowało się w niej od rozmowy z rodzicami.

Bredo westchnął bezradnie.

– Dlaczego wszystko bierzesz zaraz do siebie?

– Bo się na mnie uwzięliście! Twoja rodzina się uwzięła – poprawiła się. – Żadna normalna kobieta nie wytrzymałaby w tym domu nawet jednego dnia... Ale twój ojciec ma na mnie haka i doskonale wie, że w przeciwieństwie do innych kobiet, nie mogę odmówić. Doprowadza mnie to do szału, przez co nie panuję ani nad sobą, ani nad swoimi emocjami. Jestem jak jajko wrzucone do wzburzonego oceanu. Raz nad wodą, raz pod jej powierzchnią, wstrząsana w środku ze wszystkich stron, drażniona przez gryząca sól.

– Przepraszam – odparł krótko, nie wiedząc, jak inaczej mógłby zareagować.

– Na dodatek bez względu na to, co bym nie powiedziała, ty odnosisz się do mnie z tą swoją irytującą uprzejmością – poskarżyła się. – Nawet obrazić mnie porządnie nie umiesz. Zamiast tego rzucasz dowcipnymi aluzjami i delikatnymi przytykami na prawo i lewo. – Złapała głębszy oddech, bo aż zabrakło jej tchu. W jej głowie naprawdę działo się coś niedobrego. Lada moment mogła wpaść w histerię. – Przepraszam. Zaraz się uspokoję. – Spróbowała siłą przestawić umysł na racjonalne „ja". Oddychała rytmicznie. Skupiła się na wciąganiu i wypuszczaniu powietrza.

– Napijesz się czegoś? Mogę zadzwonić...

– Widzisz?! O tym właśnie mówię! – krzyknęła, niegotowa, by opanować nerwy.

– To czego oczekujesz? – Bredo o dziwo też się zdenerwował. Podniósł głos. Brzmiał inaczej. – Mam być taki jak mój ojciec?... A może taki jak Gyles?

– Nie – odpowiedziała pośpiesznie.

– To jaki mam być? Jak mam ci pomóc? Jak z tobą rozmawiać? Co mam mówić, żeby do ciebie dotrzeć? – mówił jednym ciągiem.

Poczuła drżenie dolnej wargi, zwiastujący koniec walki z Bredem i samą sobą.

– Nie wiem. – Z bezsilności schowała twarz w dłoniach.

Nie była wcale twarda. Nie potrafiła być. Pogubiła się we wszystkim.

Gdy zaszlochała cicho, Bredo położył jej dłoń na ramieniu. Nigdy dotąd nie pozwoliła sobie płakać przed obcymi. Po prawdzie nie płakała jeszcze przed nikim, ale tym razem nie umiała przestać.

Widząc, jak wstrząsają nią coraz silniejsze dreszcze, jak coraz głośniej zanosi się płaczem, wsunął rękę głębiej za jej plecy i delikatnie przyciągnął ją do swojej piersi. Przechyliła się ku Castonwi niczym szmaciana lalka. Podkuliwszy dłonie pod brodą, przycisnęła twarz do miękkiej koszuli. Pomiędzy kciuki a palce wskazujące chwyciła chciwie skrawki drogiego materiału. Bez skrępowania pozwoliła się objąć. Zapach męskich perfum zajmował umysł i uspokajał. Potrzebowała tego tak bardzo. Nie miała przecież nikogo, kto byłby dla niej oparciem. Nie chciała zaprzątać nerwów przyjaciółki swoimi problemami. Sybil miała własne, dużo większe zmartwienia. Poza nią nie zostawał jej kompletnie nikt, kto mógłby okazać szczere wsparcie. Jakiekolwiek wsparcie. Miłe słowa otuchy rzucane przez matkę nie wystarczały, skoro ta i tak postępowała zgodnie z wolą ojca. Czyżby Bredo, praktycznie obcy mężczyzna, mógł okazać się wyczekiwaną latami podporą?

Nie znała dotąd Breda. Nie aż tak dosłownie. Tak na dobrą sprawę zapoznali się kilka dni wstecz. W rzeczywistości jednak widywali się już jako dzieci. W pewnym sensie. W mętnych wspomnieniach widziała siebie, małą szczerbatą dziewczynkę w kucykach i falbaniastej sukience, bawiącą się pod murami garnizonu wraz z małym Gylesem. Widziała drugiego chłopca, siedzącego pod owymi murami, obserwującego ich dzikie popisy i niepoważne figle. Wiedziała, że to starszy brat Gylesa, znała nawet jego imię, ale sądziła, że nie bawił się z nimi, bo za nią nie przepadał, bo to wstyd, żeby taki duży chłopiec bawił się z dziewczynką. Tak również mówił jej Gyles. Zapobiegawczo więc nie wchodziła mu w drogę. Nieraz tylko pomachała na powitanie albo pożegnanie, nie zawsze licząc, że odmacha. Sporadycznie wręczyła mu zerwanego na łące kwiatka, aby trochę rozweselić wiecznie nachmurzonego dzieciaka. Zdarzało się, że podzieliła się kawałkiem chleba z masłem, albo zerwanymi w sadzie czereśniami. To wszystko. Teraz jako dorosła kobieta zrozumiała, że nie bawił się z nią, nie dlatego, że nie chciał, czy jej nie lubił. On po prostu nie mógł się bawić, nie będąc w stanie nadążyć za zdrowymi dziećmi.

– Przestałaś płakać...

Usłyszała.

– Skupiłam się na czymś innym – wymamrotała cicho, opierając czoło ponad mostkiem mężczyzny. Czuła się wykończona stresem i związanym z nim wybuchem.

Bredo, bardzo łagodnie wodził palcem po jej łopatce. Ani trochę nie przeszkadzało to Larze. Wręcz przeciwnie, było zaskakująco przyjemne.

– Na czym się skupiłaś?

– Niczym szczególnym – spąsowiała, czego na szczęście nie mógł zauważyć.

Zapadła niezręczna cisza. Pewnie trwała od dawna, ale dopiero wracając do rzeczywistości, zdołała ją odnotować.

– Możemy jeszcze chwilę posiedzieć w ten sposób? – wyszeptała, aby przełamać kompletny brak dźwięków. Było jej niewygodnie, ale co z tego.

Przez moment milczał.

– Pewnie – odparł w końcu krótko.

Mimo wszystko odczuła silną potrzebę wyjaśnienia powodów nieoczekiwanej prośby.

– To nie tak, że chcę się przytulać czy coś – wypaliła głosem człowieka tłumaczącego się przed wymiarem sprawiedliwości.

A on ponownie odczekał, nim dał jej odpowiedź.

– Oczywiście... Rozumiem.

– Chodzi o to, że wyglądam okropnie, kiedy zaczynam ryczeć – dodała.

– Daj spokój. Nie może być aż tak źle.

– Poczekajmy po prostu, aż moja twarz wróci do normalności. – poprosiła. – Nie chcę, żeby ktoś mnie taką oglądał.

Zaśmiał się niewesoło.

– Wiesz... Nie wydaje mi się, abym był osobą, przy której powinnaś obawiać się takich drobnostek. Uwierz mi, że na co dzień widuję rzeczy dużo gorsze niż czyjaś zapłakana twarz. Starczy, że spojrzę w lustro.

Nie odpowiedziała na tę bezlitosną szczerość. Miał przecież rację. Głupio było w ogóle się odezwać wobec nietaktu, który palnęła.

– Bredo? - zagaiła kilka chwil później.

– Hm?

– Pomógłbyś mi dostać się do Pogranicza? – zapytała ostrożnie, wsłuchując się w ciche bicie serca.

– Pewnie – odparł bez zastanowienia.

Wyprostowała się. Nie dowierzając szeroko otworzyła podpuchnięte powieki. Plecy zdrętwiały jej od nienaturalnej pozycji, w jakiej dotąd siedziała. Nogi, zabezpieczające ją przed spadnięciem z łóżka, od statycznego wysiłku zrobiły się jak z waty. Upadłaby, ale Bredo w porę złapał jej przedramiona. Wgapiła się w niego wielkimi oczami.

– Tak po prostu? – Nie dowierzała.

– To żaden problem skoro i tak zamierzam się tam wybrać.

Zmarszczyła czoło. Była w końcu w stanie usiąść normalnie, bez wsparcia ze strony mężczyzny.

– I nie zapytasz mnie nawet, po co?

Wzruszył ramionami.

– A czy to ważne? To akurat coś, w czym bez problemu mogę ci pomóc. Sama mi powiesz po co, jeśli uznasz, że powinienem wiedzieć. Jeśli nie... trudno.

Przez otwarte okno wleciał koliber, zaprzątając ich uwagę. Malutki ptaszek zawisł nad dwójką ludzi, obserwując ich z zainteresowaniem, przechylając uroczo łepek. Zakreślił pełną ósemkę nad wazonem ze słonecznikami i rzucając im ostatnie spojrzenie, wyleciał w zalany słońcem świat.

– Bredo? – powiedziała, patrząc się na zielony ogród.

– Tak?

– Po co wybierasz się do Pogranicza?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top