Rozdział 3


Na końcu tętniącej życiem alei handlowej, łuk bramy z gładzonego piaskowca rozmywał się w falującym, rozgrzanym powietrzu, przywodząc na myśl pustynną fatamorganę. Po drugiej stronie tej śmiesznie ekscentrycznej jak na standardy śródmieścia budowli, wystającej ponad dachy kamiennych budynków z lśniącym na jej szczycie miedzianym posągiem pegaza, znajdował się całkiem inny świat. Wooley, dzielnica krezusów i możnych tego miasta, odcinających się od pospólstwa żywopłotem wysokim na trzy metry, a długim na kilkanaście kilometrów, otaczającym kurtyną intymności bogatych, łaknących prywatności mieszczan. Wooley obejmowało całe północne pasmo porośniętych oliwkami i cytrusami wzniesień, poprzetykanych strzelistymi cyprysami i kaskadami małych wodospadów, toczących się po nagiej skale. Pomiędzy roślinnością dostrzec można było bielone wille o dachach z wypalanej na słońcu rdzawej dachówki. Posiadłości miały imponujący zapas ziem, na których śmiało można by zmieścić niejedną dzielnicę Attbury.

Z wnęk po obu stronach bramy wyłonili się krępi wartownicy, zastępując Laryienie drogę. Pięknie zdobiona archiwolta, wyobrażająca wschód słońca nad kunsztownie wykutym w jasnej skale miastem, górowała nad zakutymi w szyszaki głowami straży, a sam łuk rzucał przyjemny cień, pozwalając zapomnieć o ukropie lejącym się z nieba.

– Ferdo, Gare – rzuciła od niechcenia w ich stronę.

– Panienka Baenor – odpowiedział wartownik z rozpraszająco zakręconym wąsem.

Ciekawiło ją, jak odbierał spojrzenia swoich rozmówców, bez przerwy wracających wzrokiem do tej zawiłej konstrukcji, wyrastającej spod jego orlego nosa. Być może przywykł do tego, nosząc niezmiennie od lat ten sam przesadnie zadbany, fikuśny zarost. Być może wydawało mu się, że ludzie zawsze się tak na siebie gapią, rozmawiając z kimś twarzą w twarz.

– Słuchaj, Gare. Mam pewną sprawę do państwa Castone. Będę potrzebowała eskorty, czy puścicie mnie samą? Tak po starej znajomości.

– Kapitan Castone zdążył poinformować nas o twojej wizycie. Toteż założyłem zawczasu, że zbędnym będzie wysyłanie ludzi do eskorty jednej, spodziewanej kobiety. Nie wydaje mi się też, aby mieszkańcy poczuli się zagrożeni twoją obecnością. – Zaśmiał się do Ferda, jak gdyby rzucił właśnie jakimś świetnym żartem. Ferdo skrzywił się głupkowato, nie spuszczając wzroku z jej odkrytych łydek. Stary zboczeniec, pomyślała z odrazą, ale również uśmiechnęła się do nich, udając naiwne rozbawienie.

Otrzymawszy zgodę, nie oglądając za siebie, oddaliła się od bramy. Próbowała utrzymywać równe tempo. Pośpiech mógłby zostać odebrany jako nietakt z jej strony, a przecież wartowników należało traktować z szacunkiem godnym ich jakże istotnej funkcji. Kolejna bzdurna zasada wymyślona przez burmistrza, którego, nawiasem mówiąc, dom znajdował się może pięć minut od uliczki, po jakiej właśnie się przemieszczała.

Pierwsze, co uderzyło ją po ledwie kilkunastu metrach przemarszu przez Wooley, to cisza. Kompletny brak ludzi, pusta, wysypana drobnym kruszcem nawierzchnia, zawsze równo wygrabiona, bez najdrobniejszego śmiecia. I nie dajcie bogowie, aby zostały na niej jakiekolwiek koleiny po kołach powozów, ani nawet ślady końskich kopyt. Wtedy dopiero by było. Dochodzenie, któż to zaniedbał swoje obowiązki. Przesłuchania, wzajemne oskarżenia, farsa niemożliwa do pojęcia myślą przeciętego mieszczanina, obojętnego na to, po czym stąpa.

Mijała wspaniałe ogrody z symetrycznie przyciętymi krzewami i długimi dojazdami prowadzącymi do ukrytych posiadłości. Po jednym z trawników, na czworaka, przemieszczało się kilku ogrodników, przycinając pojedyncze źdźbła traw, niewspółgrające z panującą wokół perfekcją. Laryiena wywróciła oczami na ten obrazek. Mało brakowało, a minęłaby swój skręt. Nie prowadził on do domu Castonów, a do willi i prywatnej pracowni Sibil. Dróżka pięła się serpentyną pomiędzy kwitnącymi na czerwono hibiskusami, toteż na kilka chwil mogła całkowicie pogrążyć się w dźwiękach uwijających się w pocie czoła pszczół. Poczuła się tak zrelaksowana, że prawie polubiła to miejsce. Prawie, bo ani myślała tu zamieszkać. Czułaby się jak kanarek zamknięty w złotej klatce, a to ani trochę nie zgadzało się z wolnym duchem jej osobowości.

***
Ostrożnie otworzyła drzwi pracowni. Z progu widziała front wielkiego domostwa swojej przyjaciółki. Musiała przyznać przed samą sobą, że trochę zazdrościła jej małżeństwa z Tistanem. Nie należał on może do wysoce przystojnych mężów, ale majątek rodzinny, jaki wniósł do posagu, przyprawiał o palpitację serca. Poza tym był naprawdę sympatycznym chłopakiem.

Sybil pochodziła z biednej rodziny rzemieślników. Zapoznały się w szkole i od tamtego czasu traktowały niczym siostry. Choć niemal wszystko je od siebie odróżniało, dogadywały się praktycznie bez słów i darzyły miłością, jaka łączyć może tylko prawdziwe rodzeństwo. Laryiena zawsze wpadała na szalone pomysły, wiecznie próbowała wciągać je w tarapaty. Sybil była tą, która trzymała wszystko w ryzach i sprowadzała nadpobudliwą przyjaciółkę na drogę rozsądku. Obie wiedziały, że to ta druga prędzej poukłada sobie życie, ale nie sądziły, że Sybil zrobi to zaraz po zakończeniu szkoły. Wtedy właśnie poznała Tistana. Zagadnął je na letnim festynie i oboje z miejsca wpadli sobie w oko. Cztery miesiące później byli już małżeństwem, a przyszywana siostra Laryieny nosiła pod sercem pierwsze dziecko. Miały wówczas po siedemnaście lat. Gdy urodził się Saem, chcąc nie chcąc została więc ciocią, a kilka lat później na świecie powitała małą siostrzenicę, Mayę. Jedenaście lat po małżeństwie, Sybil się nieco zmieniła. Nie była już smukłą dziewczyną, z jaką Lara siedziała w ławce, a włosy, niegdyś wiecznie rozpuszczone, spinała w zgrabny kok. Rysy jej twarzy stały się okrąglejsze, a sylwetka nie przypominała niegdysiejszej powabnej czapli, a bardziej puszystego misia.

– Cześć. – Lara pomachała do skupionej na różanym hafcie przyjaciółki, zamykając za sobą drewniane, przyozdobione barwnym witrażem skrzydło.

Sybil odłożyła igłę na specjalną poduszeczkę. Ozdobiony połowicznie materiał zsunął się ze stolika, opadając krawcowej na kolana. Pozbierała niezgrabnie jego poły, układając niedokończoną pracę na zajmowanym przed sekundą taborecie.

– Lara... Masz na sobie sukienkę. – Otworzyła szeroko oczy, prawie że wstrząśnięta niespotykanym widokiem. – Witaj. Czemu... Co cię tak nagle sprowadza? – Przywitały się ciepłym uściskiem. – Jeju. Wyglądasz obłędnie.– Pogładziła ją po artystycznie wysupłanych z fryzury, zakręconych puklach. – Nawet uczesałaś się jak szlachcianka.

Laryiena odsunęła się od koleżanki, padając ciężko na drogi, pikowany fotel dla klientów z wyższych sfer. Letnia, zwiewna sukienka podwinęła się jej na uda. U Sybil czuła się jak u siebie.

– Nie żartuj sobie z czyjegoś nieszczęścia – mruknęła. – Wiesz dobrze, że to przez Castona. – Wszyscy w Wooley wiedzieli. – Facet chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Chce mieć mnie na oku i przy okazji liczy na to, że spomiędzy nóg wyskakiwać mi będą jego wnuczęta.

Sybil uśmiechnęła się chytrze. Nawet nie ukrywała, jak ją to bawi. Cóż. Charakter jej się nie zmienił, zauważyła Lara.

– Zrobię nam herbaty – zaproponowała. – To, czego ci trzeba? Chcesz zamówić suknię na ślub? – Wskazała dłonią na kilka projektów wiszących pod ścianą.

– Sybil! – Koleżanka na poważnie zaczynała ją drażnić. – Nie chcę herbaty... a tym bardziej sukienki. Nie mówmy, proszę, o tym nieporozumieniu z Castonami. – Poczekała, aż jej rozmówczyni niechętnie przytaknie. – Mam do ciebie inną sprawę. – Zamyśliła się, szukając odpowiednich słów. – Potrzebuję... Potrzebuję, żebyś przebrała mnie za mężczyznę – wyartykułowała, czerwieniąc się jak dojrzewające jabłko. W jej głowie ta niecodzienna prośba brzmiała mniej zawstydzająco.

– Nie mów mi, że chcesz zwiać przed Gylesem. Laro, to naprawdę dobra partia. Gyles jest przystojny, męski i ma przed sobą ogromną karierę, i jeszcze te jego dołeczki w policzkach...

– Nie... – przerwała jej. – Nie chodzi o niego. – Splotła nerwowo palce na podołku. Scenariusz naszkicowany wcześniej we własnym mieszkaniu wydawał się dużo prostszy. Tymczasem czuła się błazeńsko, prosząc o coś tak absurdalnego. – Nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi. Po prostu musisz zrobić coś, żebym wyglądała jak młody chłopak.

Stopnia konsternacji, w jakim znajdowała się Sybil, nie dało się opisać nawet najbardziej wyszukanymi słowami.

– No nie wiem. Znając ciebie, nie wróży to niczego dobrego.

– To naprawdę nic takiego – skłamała.

– I nie ma to związku ani z Gylesem, ani z garnizonem?

Pokręciła głową.

Minuty mijały, a one tkwiły naprzeciw siebie, walcząc z własnymi myślami.

– To jak? Pomożesz mi?

– Laro. Tak sobie myślę: Jak niby mam zrobić z ciebie mężczyznę? Pod męskim odzieniem nie da się ukryć kobiecych kształtów. Masz zaskakująco duże piersi jak na tak wiotką dziewczynę, a i biodra również niczego sobie. – Oceniała ją fachowym okiem.

– Da się. Na próbę owijałam się materiałem i wyglądało to... akceptowalnie. – Skrzywiła się poddając w wątpliwość dopiero co wypowiedziane słowa.

Sybil przyjrzała się jej uważnie.

– Czy ty przypadkiem nie zaczynasz wariować? Chcesz mi wmówić, że to nie ma nic wspólnego z garnizonem i twoją obsesją dathraxami, ani że nie łapiesz się zbutwiałej liny, byleby tylko wykręcić się od małżeństwa. Nie chce się wierzyć.

– Powiedz. Okłamałam cię kiedyś?

Drzwi pracowni otwarły się z trzaskiem.

– Ciocia Lara! – krzyknął jasnowłosy chłopiec, wpadając do środka niczym burza. Rzucił się na szyję siedzącej w fotelu kobiety, odcinając jej na moment dopływ powietrza. – Tęskniłem za tobą! – darł się wprost do jej ucha. – Kiedy znowu powalczymy moimi drewnianymi rycerzami? No, kiedy? Mama nie chce się ze mną bawić, a tata nigdy nie ma czasu. Nudzę się, bo dzieci z Wooley nie potrafią walczyć tak, jak ty. Ty jesteś najlepszym dowódcą i robisz wybuchy i... – trajkotał, nie zwracając uwagi na obecność matki.

– Wybuchy? – wtrąciła Sybil, marszcząc czoło.

– Ciocia ma taki czarny proszek, co robi BUM! – Rozpostarł ramiona, wypuszczając z objęć Laryienę. – Jak się go podpali – odpowiedział, nim Lara zdążyła go powstrzymać.

– Laro!

– Cicho, Saem, to miała być tajemnica – szepnęła półgębkiem. – To całkiem bezpieczne. Uwierz mi – zwróciła się uspokajająco do koleżanki.

– To jak, ciocia? Kiedy się pobawimy? – Mały nie przestawał. – Tata zamówił mi prawdziwy powóz. No, może nie prawdziwy, tylko taki zabawkowy od cieśli. Z czterema konikami. Nie dam go chłopakom, bo popsują, ale ty będziesz mogła się nim bawić. Będziemy mogli zbudować fortecę i wozić do niej zapasy z sadu. Zrobiłem już nawet fosę razem z Mayą i jest tam też wieża astrologów, ale Maya teraz gorzej się czuje i nie może wychodzić na dwór, no to sam nie budowałem dalej...

– Z Mayą jest gorzej? – podchwyciła natychmiast. Słyszała, że dziewczynka chorowała, ale sądziła, że po wizycie stołecznego lekarza, stan dziecka się poprawił. – Dlaczego nic mi nie mówiłaś?

– To nic takiego. Dostaje leki. – Sybil oparła się o osadzony w ścianie blat. – Wiesz co? Młody podsunął mi pomysł. – Trochę zbyt szybko zmieniła temat. Popatrzyła na rozradowanego syna, który właśnie został doceniony, nie wiedząc nawet za co. – Myślę, że znajdzie się coś na twoje przebranie.

– Słuchaj, Saem. Mógłbyś przynieść te koniki, o których mówiłeś – zaczęła Lara, puszczając mimo uszu słowa Sybil. – Tak sobie myślę, że mama mogłaby uszyć dla nich piękne derki.

Chłopiec rozpromienił się, pokazując obu kobietom wszystkie śnieżnobiałe zęby.

– Już biegnę! – krzyknął i wyskoczył na zewnątrz.

Laryiena podeszła do przyjaciółki.

– Z Mayą jest bardzo źle, mam rację? – Położyła dłoń na ramieniu, które trzęsło się teraz pod wpływem tłumionego płaczu.

– Ona umrze, Laro. – Spojrzała pustym wzrokiem w oczy bliskiej sobie kobiety. – Leki nie działają. Lekarz powiedział, że kiedyś mógłby jej pomóc, że kiedyś miał specjalne zioła, ale...

– Sybil.– Wzięła przyjaciółkę w ramiona, by bez skrępowania mogła wybuchnąć płaczem.

– Te zioła... Nazywają się... Och. Nie wiem, jak się nazywają. Nie pamiętam. Rosną tylko na Marghard, na wyspie zagarniętej przez demony. Nie ma sposobu, aby je zdobyć. – Płakała, wtulając się w jej pierś.

Laryiena przycisnęła ją do siebie jeszcze mocniej. Czuła łzy spływające po własnych policzkach. Zamrugała, delikatnie osuszając posklejane rzęsy.

– Nie pozwolę na to. Słyszysz? – Sybil uwolniła się z oplatających ją ramion. Dwie pary mokrych od łez oczu patrzyły na siebie intensywniej niż kiedykolwiek. – Uszyj mi proszę ten strój, a ja obiecuję ci, że zrobię wszystko, żeby uratować życie twojej córki. Zrobię to, czego nie dokonał nikt przede mną.

– O czym ty mówisz?

– Zaufaj mi.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top