Rozdział Niespodzianka [1]
Dzień dobry / Dobry wieczór!
Marli choć raz chciała być spontaniczna i świeża, więc skonstruowała ten ROZDZIAŁ NIESPODZIANKĘ! Generalnie jest to prezent ode mnie - dla was za to, że wybiło już ponad 50k wyświetleń oraz 3k głosów!
Uwaga! - raczej nie wszystkim się spodoba tematyka scenariusza!
Poniżej mam przyjemność przedstawić wam trzynaście historii z różnymi postaciami z KnB, osadzonymi w postapokaliptycznym universum! Jestem świadoma, że nie wszyscy są fanami tego typu - [ZombieApocalypseAU!], także czujcie się wolni by zignorować rozdział!
PS. Przy pisaniu słuchałam smutnych kawałków i ponurych soundtracków z gier i filmów. Stwórzcie sobie jeszcze lepszy klimat dzięki muzyce - serio mówię!
PPS. Ostrzegam przed barwnym słownictwem, pojawia się parę przekleństw, choć się hamowałam.
[ZombieApocalypseAU!] GoM + Kagami + Hanamiya + Takao + Kasamatsu + cztery postaci KnB, gdy zostajesz zarażona!
< Zombie gryzie człowieka, człowieka staje się zombie, wszyscy wiedzą? Wszyscy! >
Akashi
Osunęłaś się bezwładnie po brudnej ścianie, pozostawiając na niej charakterystyczny, krwawy ślad i upadłaś pośladkami na rozmokłe, pokryte mchem deski podłogi. W powietrzu jeszcze unosił się pył i kurz, choć większość przeciwników padło bez ruchu na posadzkę. Twoja drużyna wciąż jednak walczyła, eliminując ostatnie niedobitki.
Spróbowałaś wstać, ale momentalnie zakręciło ci się w głowie. Twoje prawe ramię przeszył ostry ból, który w jedną chwilę przygwoździł cię z powrotem do podłogi. Przestałaś trzeźwo myśleć, twoja broń leżała gdzieś w kącie brudnego pomieszczenia, które kiedyś było czyjąś jadalnią. Nagle wyczułaś obok siebie jakiś gwałtowny ruch, więc odruchowo osłoniłaś się rękoma, zaciskając powieki z rosnącego w piersi przerażenia.
Przeraźliwy huk potoczył się echem po całym mieszkaniu, a twoją kraciastą koszulę zabarwiło kilka dodatkowych kropel krwi.
— [Imię], nic ci nie jest?
Tak bardzo chciałaś powiedzieć, że jesteś cała. Ale uporczywy, przeszywający ból w ramieniu utwierdzał cię w tym, że byłoby to brzydkie kłamstwo.
— Hej, spójrz na mnie — Akashi ukląkł na jedno kolano. Wciąż nie wyrównał oddechu po stoczonej walce. — Kochanie, to ja, opuść ręce.
— HEJ, CZY WSZYSCY SĄ CALI?
— Cicho bądź... Patrzcie.
W pomieszczeniu zapadła zupełna cisza, a ty powoli rozchyliłaś powieki sklejone jakimś płynem i twoim potem. Dostałaś dreszczy, czułaś przerywane uderzenia ciepła. Doskonale wiedziałaś co to znaczy.
— Sei... ja nie chciałam — wydusiłaś, gdy zorientowałaś się na co patrzy teraz klęczący przy tobie chłopak. Sam był niemal nietknięty, miał niewielkie rozcięcia na dłoniach i przedramionach. Efekt uboczny igraniem z zasiekami i drutem kolczastym, który dodatkowo podziurawił nogawki jego spodni.
— Niech wszyscy stąd wyjdą — powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu, nawet nie odwracając się na resztę waszej niewielkiej grupy. Jeden chłopak wyglądał jakby miał zamiar się z nim z miejsca kłócić, ale rudowłosa dziewczyna z zieloną chustką na głowie, złapała go za ramię. W jej oczach można było dostrzec łzy, ani razu nie popatrzyła w twoim kierunku.
— Będziemy czekać przed budynkiem. Załatw to szybko, Akashi.
— Wynoście się stąd — odpowiedział na jednym wydechu i rzucił im wyzywające spojrzenie. — Nie czekajcie na mnie.
— Co?
— Sei, przestań — wydusiłaś i zmusiłaś się do siadu, wciąż opierając się plecami o zimną ścianę, która dawała ci choć trochę ulgi. — Nie przeżyjesz jednego dnia robiąc z siebie samotnego wilka.
— Nie zostawię cię, [Imię] — odparł pewnym siebie tonem głosu i powoli zdjął prawy rękaw twojej koszuli, by lepiej przyjrzeć się zainfekowanej ranie. Na widok opuchniętej, spurpurowiałej skóry wokół głębokiego śladu ugryzienia, zmarszczył czoło i jęknął. To się działo naprawdę.
— To nie ma sensu. Jestem wrakiem! — rzuciłaś z goryczą, a jedna łza stoczyła się po twoim policzku. — Trupem!
— Może gdybym-
— NIE! — zebrałaś resztki swoich sił i odepchnęłaś gwałtownie chłopaka od siebie, by po chwili zaskamleć z bólu. Akashi obserwował cię z głębokim szokiem. Wyglądał jakby od początku waszej wyprawy z bezpiecznej strefy nawet nie brał pod uwagę takiej opcji by którekolwiek z was zostało zainfekowane. — IDŹ Z NIMI! Oni na ciebie czekają, potrzebują cię! Macie większą szansę podróżując we czwórkę!
— Ale ty-
— Mnie już nie ma — odparłaś i wbiłaś palce w boki swojego brzucha, który objęłaś nie mogąc znieść paraliżującego twoje ciało bólu. — Po prostu daj mi odejść w spokoju, Seijuro. Proszę cię o to.
Aomine
Odgłos łamiących się kości czaszki pod wpływem ciężkiego zderzenia z łomem, który dzierżył twój chłopak, wżynał ci się w mózg. Otoczyli was ze wszystkich stron, a ty zastanawiałaś się jak do tego wszystkiego doszło. Byliście tacy ostrożni! Skąd wzięło się w waszej kryjówce tak wielu zarażonych?
— Cholera jasna ile ich tu jest! — wydusiłaś wypuszczając kolejną strzałę i zrobiłaś krok w tył, obserwując z rosnącym przerażeniem w oczach jak przez okiennice do środka zniszczonego salonu dostaje się coraz więcej zombie. — Daiki, nie mamy z nimi szans!
— Walczymy! — wrzasnął twój chłopak, na co ty tsyknęłaś pod nosem z irytacją i sięgnęłaś do kołczanu. Kiedy twoje palce napotkały jedynie powietrze i pustkę, pisnęłaś z zaskoczenia i skoczyłaś do tyłu, by uniknąć ataku przeciwnika.
— DAIKI NIE MAM JUŻ STRZAŁ! — krzyknęłaś poddenerwowana i wykonałaś kolejny unik, tym razem napotykając opór swoimi plecami. Twój chłopak wpadł w szał w drugim kącie pomieszczenia, gdy co chwilę miażdżył kolejnym zarażonym głowę.
Nie widział, że miałaś kłopoty.
— N-NIE... NIE MAM AMUNICJI! — krzyknęłaś na całe gardło i zaparłaś się, gdy jeden z nich rzucił się na ciebie i zaczął kłapać swoją na wpół przegniłą szczęką. Powoli osuwałaś się pod jego ciężarem na zgrzybiałą posadzkę i wrzasnęłaś, czując przeraźliwy ból w lewej łydce. Dopadli cię. — POMOCY!
— ZOSTAWCIE JĄ WY ŚCIERWA!
Upadłaś na podłogę, gdy ból przejął władzę nad twoją lewą nogą, ale widziałaś dokładnie, jak twój chłopak w pojedynkę powalił jednym ciosem dwóch zarażonych naraz. Zatrzymał się nad tobą i z szczerym zmartwieniem na pokrytej brudem i krwią twarzy, obejrzał twoje rany. Gdzieś nieopodal dało się słyszeć jeszcze ciche rzężenie i pojękiwania nieumarłych, zbliżających się do waszej kryjówki.
Przełknęłaś nerwowo ślinę i podparłaś się powoli rękoma o posadzkę, by na niego spojrzeć.
— Daiki...
— Przepraszam, to moja wina. Kurwa, ty krwawisz. To poważna rana, trzeba to natychmiast opatrzyć, bo jak wda się zakażenie...
— Zostaw to kretynie! — wrzasnęłaś, wykrzywiając usta w sarkastyczny uśmieszek. — Jakie zakażenie?! Zostałam ugryziona, jestem zarażo-
— Nie jesteś — upierał się, choć wpatrywał się zupełnie przytomnym wzrokiem w twoją pogryzioną łydkę, którą teraz obwiązywał drżącymi dłońmi uciętym rękawem bluzy. — Pomogę ci iść, uciekniemy. Tutaj nie jest już dłużej bezpiecznie.
— Daiki, przestań — wtrąciłaś już spokojniej, widząc, że zaczął panikować. Złapałaś jego dłoń, kiedy wiązał kokardę na prowizorycznym opatrunku. Czując twój dotyk, znieruchomiał i przełknął nerwowo ślinę. Nie patrzył dłużej w twoją stronę, twarz zwróconą miał w drugi kąt pomieszczenia. Właściwie, dziękowałaś mu za to, bo w ten sposób było ci łatwiej powiedzieć mu aby odszedł.
Gdybyś popatrzyła mu w oczy, chyba zaczęłabyś sama panikować. Albo po prostu poprosiłabyś go żeby cię nie zostawiał samej w tym opuszczonym, pełnym zarażonych miejscu.
— Proszę cię, przestań już — szepnęłaś, starając się opanować łzy, które cisnęły ci się do oczu. — Wiesz co to znaczy zostać przez nich ugryzionym, tak? A ty wciąż żyjesz. Wciąż masz szansę wydostać się z Tokio i... i znaleźć pomoc. Znaleźć ludzi. Żywych!
— [Imię]. Ty nie jesteś... — przerwał, a ty wyczułaś nutę goryczy w jego głosie, kiedy walczył z rozpaczą. — Nie jesteś kurwa jedną z nich.
Zwiesiłaś potulnie głowę i przymknęłaś powieki, pozwalając słonym łzom znaleźć ujście. Podejrzewałaś, że wylejesz ich jeszcze wiele, kiedy już zostaniesz sama.
— Ale jutro rano będę — powiedziałaś i delikatnie ścisnęłaś jego dłoń, zataczając koślawe, maleńkie kółka na jego kciuku. — Wierz mi, nie pozostanie we mnie nawet cień dawnej siebie, Daiki. A teraz już idź i nie odwracaj się za siebie.
Kise
Twój chłopak ciężko dyszał, ale nie zwalniał ani na chwilę, zaparcie biegnąc przed siebie i pokonując setki schodków, które prowadziły do niewielkiej bazy, na samym szczycie kilku piętrowej wieży radiowej. Niemal czułaś za waszymi plecami smród rozkładających się ciał zarażonych, drepczących wam po piętach i dyszących w karki.
Starałaś się oddychać powoli, nie dać się obezwładnić pulsującemu bólowi zakorzenionemu w twoim przedramieniu, które ściskałaś zdrową dłonią, starając się zatamować wylewającą się z ran krew.
— Już zaraz [Imię]cchi... Będziemy bezpieczni, obiecuję ci, że nas z tego wydostanę! — powtarzał ci nad uchem i kopniakiem otworzył drzwi, które po chwili zaczął barykadować w pośpiechu meblami. Zarażeni warczeli groźnie, napierając na żeliwne przejście, ale nie dali rady go sforsować. Obserwowałaś Kise w milczeniu załzawionymi oczyma i ułożyłaś się wygodniej na posadzce, na której sobie przycupnęłaś, wciąż trzymając kurczowo dłonią ugryzione miejsce.
Myślałaś, że jeżeli nie będziesz go widzieć, to być może kiedy zabierzesz rękę, okaże się, że rany nie ma.
— No dobra, nie ma szans, żeby się tutaj dostali. Mamy jakieś... — Kise zerknął na zegarek, który miał na lewym nadgarstku i uśmiechnął się w twoją stronę nerwowo. — No tak, przecież zepsuł się jakieś trzy dni temu!
— Ryouta...
— Spokojnie [Imię]cchi, mam wszystko pod kontrolą! — Zapewnił cię pośpiesznie i podbiegł do pobliskich okiennic, które gwałtownie otworzył. — Wiedziałem! Tu są schody przeciwpożarowe, wydostaniemy się tędy, potem pobiegniemy jakieś piętnaście metrów przez goły teren, wbiegniemy do miasteczka i-
— Ty pobiegniesz. — Przerwałaś mu gorzkim tonem głosu i jęknęłaś, krzywiąc się z bólu. — Boże, jak to cholernie boli!
— [Imię]cchi. — Kise podszedł do ciebie i z czułością odgarnął ci wilgotne od potu włosy z czoła. Gdy spojrzałaś mu w te złote oczy, widziałaś w nich jakąś niewypowiedzianą prośbę. Kise zawsze był dobrym aktorem, a w tej chwili wciąż nie schodził ze sceny. I wyglądał jakby nie miał zamiaru.
— Masz, weź moją mapę, m-moją latarkę i amunicję — powiedziałaś cicho i odkaszlnęłaś ciężko, czując jak powoli twoje płuca zaczynają zalegać jakimś nieprzyjemnym płynem. — Co ci się jeszcze może przydać...
— Nie, po prostu nie! To się nie może tak skończyć! — wykrzyknął buntowniczo twój chłopak i wyrwał ci z rąk skórzaną torbę z zapasami, po czym rzucił ją gdzieś w bok, zmuszając byś na niego spojrzała. — To tylko powierzchowna rana, zabiorę cię do ludzi i cię wyleczą!
— Co ty pieprzysz? — parsknęłaś, nie mogąc uwierzyć, że mówi takie bzdury. — Sam w to nie wierzysz! Kogo próbujesz oszukać? Mnie czy siebie?
— Patrz mi na usta, [Imię]cchi! — Ujął twoją twarz w dłonie i dość agresywnie przysunął może kilka centymetrów przed swoją twarzą. Huki dobijających się do pomieszczenia zombie nie cichły za wami. — Nie mam zamiaru cię tutaj porzucić! Idziesz ze mną, rozumiesz to? Rozumiesz!?
Rozchyliłaś usta i ignorując nasilający się ból, skupiłaś się na każdej zmarszczce powstałej w tym momencie na jego twarzy. Przestał być aktorem. Pokazał, że że się zwyczajnie boi. Zaczynał panikować.
— Nie ma już dla mnie nadziei, Ryouta — szepnęłaś, a on wzniósł wzrok ku górze, starając się opanować łzy, które błysnęły w jego oczach. — Ale dla ciebie jest. Wciąż możesz ocalić siebie i...
— I co? — zapytał gorzko, już nie próbując zgrywać twardego. Po prostu płakał. — Zostawić cię tutaj? Samą? Na pastwę tych potworów tuż za drzwiami? A co będzie ze mną? Jak ja sobie poradzę sam? Bez ciebie? Jesteśmy drużyną! N-Nawet nie umiem korzystać z tej mapy i..!
— Ryouta, spokojnie. Oddychaj.
— [Imię]cchi... Nie zostawiaj mnie, proszę.
Uśmiechnęłaś się delikatnie pod nosem i pogładziłaś czule jego ciepły policzek. Twoje dłonie powoli kostniały, stawały się sine, ich kolor nie wyglądał na zdrowy. Ten widok uświadomił ci coś, co przed chwilą jeszcze nie zajmowało ci myśli. Zakryłaś usta by powstrzymać szloch i chęć poproszenia Kise, by jednak z tobą został.
Ale to musiało być pożegnanie. Umierałaś.
Kuroko
Zamachnęłaś się mocno, wykonałaś cięcie wkładając w nie całą swoją złość i ból, po czym obserwowałaś z jakąś cichą satysfakcją w duchu jak głowa zarażonego oddziela się od jego ciała, chwilę szybuje ponad pole bitewne i ląduje na brudną ziemię, tocząc się pod pobliski wrak samochodu. Strzepnęłaś nadmiar krwi z swojej maczety i obróciłaś się za siebie, spoglądając na swojego chłopaka, który również przed momentem skończył walkę z swoim przeciwnikiem. Z jego rewolweru jeszcze unosił się dym.
— Tetsu- AUĆ!
— [Imię]san!
Opadłaś na ziemię i przycisnęłaś dłonie do prawej kostki, która bolała tak, jakby ktoś dotykał ją rozżarzonym żegadłem. Zacisnęłaś zęby powstrzymując się przed wrzaskiem, który mógłby ściągnąć na waszą pozycję więcej zarażonych.
— [Imię]san, jesteś poważnie ranna? — zapytał szybko twój chłopak, który pomógł ci wygodniej usiąść. Nie widział twojej rany, bo wciąż ściskałaś kostkę swoją dłonią. Spomiędzy palców uciekały strużki ciemnoczerwonej krwi. — Wybacz, że nie zdołałem temu zapobiec.
— T-to nie twoja wina, też przecież miałeś kłopoty... — wydusiłaś, kiedy w końcu złapałaś oddech i powoli zabrałaś dłoń, odsłaniając ranę. W jednej chwili wybałuszyłaś swoje oczy i poczułaś nieprzyjemny kurcz w żołądku. Kuroko zamarł obok ciebie i beznamiętnie wpatrywał się w twoją kostkę, a raczej w głęboki ślad po ugryzieniu.
— [Imię]san, to jest...
— Nie... T-to nie może być to co myślę! — wydusiłaś i pospiesznie podwinęłaś nieco wyżej nogawkę spodni, by lepiej się temu przyjrzeć. — Myślałam, że tylko mnie zadrapał! Byłam tego pewna! Tetsuya!
Oczami przepełnionymi rozpaczą szukałaś na jego twarzy jakichkolwiek emocji, a gdy spostrzegłaś, że jest równie załamany co ty, zaczęłaś płakać. Kuroko przyciągnął cię powoli do siebie, posadził ostrożnie i delikatnie na swoich kolanach i zaczął gładzić twoje plecy, podczas gdy ty wtuliłaś mokrą od łez twarz w jego klatkę piersiową i łkałaś cicho.
— Chcę żebyś wiedziała [Imię]san jak wiele dla mnie znaczysz...
— Nie mów tak — jęknęłaś i naparłaś na niego mocniej. — Nie mów tak jakbyśmy się rozstawali.
— Kocham cię — dokończył cicho i przeniósł swoją dłoń na tył twojej głowy, bawiąc się niezgrabnie twoimi włosami. — Cokolwiek się stanie, chcę żebyś to wiedziała.
Powoli odsunęłaś się od niego i zmrużyłaś na niego oczy, odchylając głowę w bok. Teraz gdy siedzieliście po środku opustoszałej ulicy, kiedy natura odbierała co swoje i opanowywała Tokio w całej swojej okazałości, wydawał ci się taki maleńki.
Maleńki i samotny.
— Tetsuya... — zaczęłaś, przełykając gulę goryczy, która utknęła ci w gardle. — Błagam cię... nie rób głupstw. Wciąż masz szansę, wykorzystaj ją.
Zwichrzone, błękitne włosy twojego chłopaka nosiły na sobie ślady ciągłej podróży. Jego twarz i oczy również nie były takie jak kiedyś. Ale wszystko w końcu wyglądało zupełnie inaczej niż przed epidemią. Nagle poczułaś jak Kuroko chwyta twoją dłoń i ściska mocno. Na jego twarzy błądził słaby, ledwie widoczny uśmiech.
— [Imię]san — zaczął spokojnie i powoli, oparł się czołem o twoje własne, przymykając wilgotne oczy. — Przecież już od dawna wiesz, że pójdę za tobą wszędzie.
Midorima
Twój chłopak nigdy nie tracił pewności siebie - w żadnych sytuacjach.
Może dlatego, że nigdy nie pudłował?
— SHINTAROU!
Obrócił się w twoim kierunku i na chwilę oderwał twarz od lunety swojej snajperki z której zdjął chwilę temu ponad dziesięciu zarażonych, kłębiących się przed budynkiem. Widząc cię schwytaną w łapy jednego z nich, zawahał się na chwilę. To było zaledwie kilka sekund, dosłownie pięć.
— Aaargh!
Gwałtownie nacisnął spust, czując jak uderza w niego fala adrenaliny, a krew burzy mu się w żyłach. Długo jeszcze nie mógł uspokoić oddechu, bo choć trafił trzymającego cię przeciwnika perfekcyjnie, ty również upadłaś bezwładnie na zakurzoną podłogę, przyciskając kurczowo palce do rozszarpanego do mięsa, miejsca ugryzienia na twojej szyi.
— [Imię] — podszedł do ciebie i automatycznie upuścił karabin snajperski na posadzkę, zaraz szukając w plecaku bandaży i alkoholu. — Zaraz się tym zajmę. Skup się na oddechu...
— Shin, o-on mnie ugryzł...
— I nie zamykaj oczu, nanodayo.
— SHIN, TO JEST UGRYZIENIE! — wrzasnęłaś, przestając tłumić w sobie emocje i kopnęłaś go w kostkę, nie mogąc zmusić się do siadu w tym stanie. Obserwowałaś jego plecy, kiedy wciąż pochylał się nad otwartym plecakiem, wyraźnie nad czymś myśląc. — Powiedz coś.
Odpowiedziała ci cisza, która drażniła twoje nerwy mocniej niż świadomość bliskiego końca. Przewróciłaś niecierpliwie oczami i poddałaś się pierwszym drgawkom.
— No powiedzże coś wreszcie! — zacharczałaś i oplułaś się krwią.
— Ile jest stąd do miasteczka?
— C-Co?
— JAK DALEKO JESTEŚMY OD MIASTECZKA?
— NIE WIEM! — Odkrzyknęłaś i powoli, wczołgałaś się na pobliską pufę, o którą mogłaś się oprzeć i wreszcie zdołałaś odkaszlnąć zalegającą w gardle krew. — Jakieś... Jakieś dwa, trzy kilometry?
— Powinniśmy zdążyć przed zachodem słońca — powiedział i wyciągnął z plecaka zapakowany w szczelny, plastikowy woreczek bandaż, buteleczkę alkoholu oraz gazę. — W tej chwili mogę zrobić jedynie prowizoryczny opatrunek, ale kiedy już będziemy na miejscu, medycy się tobą lepiej zajmą.
Patrzyłaś na niego z niedowierzaniem w oczach, gdy zaczął oczyszczać twoją ranę, będąc przy tym zupełnie skupionym. Na szkłach jego okularów, dostrzegłaś krwisty odcisk kciuka, gdy drżącymi dłońmi, owijał twoją szyję w milczeniu, a okulary zsuwały mu się z nosa. Miał całą mokrą od potu twarz. Uśmiechnęłaś się powoli pod nosem, gdy przypomniało ci się jak jeszcze na początku epidemii przesadnie dbał o swój wygląd, higienę, a nawet szczęśliwe przedmioty dnia.
Jak wiele czasu minęło? Nie wiedziałaś.
— A zawsze miałam cię za tego rozsądnego — wyszeptałaś i wzięłaś jego okulary w swoje dłonie, by czystym skrawkiem koszulki przetrzeć brud. Midorima mrużył śmiesznie oczy, ale przestał obwiązywać cię bandażem. — Powiedz mi proszę, jeżeli nawet bym cię posłuchała, choć to oczywista głupota by liczyć na ludzi, kiedy jestem spisana na straty. Wyjaśnij mi, jakie są nasze szanse?
— Nie mogę cię tutaj zostawić samej tak po prostu, nanodayo — oznajmił powoli, acz stanowczo i zabrał ci z dłoni okulary, które w pośpiechu nałożył.
— Właśnie taka opcja, jest jedyną, mądrą i właściwą opcją! — parsknęłaś ironicznym, wymuszonym śmiechem i zaniosłaś się kolejnym kaszlem. Twoją głowę rozsadzał niemożliwy do wytrzymania ból, a mimo to, ty wciąż mówiłaś. — A najgorsze w tym wszystkim jest to że dobrze o tym wiesz.
— To moja wina. Zawahałem się podczas strzału, [Imię].
— A ja dałam się głupio podejść od tyłu, okej? — wykrzyknęłaś i po raz drugi go kopnęłaś w kostkę, tym razem z mniejszą energią. — Przestań się obwiniać i idź. Jeżeli chcesz żeby było mi łatwiej, po prostu zniknij z moich oczu, Shin, bo jak na razie w ogóle nie pomagasz.
— Nigdy sobie tego nie wybaczę, wiesz?
— Wynoś się już stąd — syknęłaś przez zaciśnięte zęby i odwróciłaś twarz w drugi kąt pokoju, chcąc ukryć przed nim swoje żałosne łzy. — Wynoś się zanim zacznę cię błagać żebyś został.
Murasakibara
Twój chłopak w momencie prawdziwego zagrożenia, po prostu chwycił cię w pasie i przerzucił sobie przez ramię, biorąc nogi za pas. Z jakiegoś powodu nie hamowałaś go, nawet jeżeli wiedziałaś, że ta rana w twoim udzie, to nie jest zwykłe otarcie.
Jak ty mu wytłumaczysz, że od teraz musi sobie radzić sam?
Był jak wyrośnięte dziecko, na dodatek zagubione pośród opuszczonego przez ludzi, a opanowanego przez krwiożercze bestie miasta.
— Atsu, p-puść mnie.
— Musimy biec dalej, [Imię]chin. — Usłyszałaś, kiedy wbiegliście do jednego z budynków. — Nie chcę, żeby byli w pobliżu nas.
— Atsushi, proszę...
Murasakibara przystanął w pustym korytarzy jakiegoś biurowca, a ty zaczęłaś nasłuchiwać. W całym budynku zaległa niesamowita cisza, która zwiastowała wasze małe zwycięstwo, ale nie cieszyłaś się ani trochę. Z głuchym jękiem stoczyłaś się na posadzkę, brocząc ją własną krwią.
Murasakibara obserwował cię z prawdziwym strachem w oczach.
— Ara, jesteś ranna? Ale będziesz żyć, prawda?
Zamknęłaś boleśnie oczy i spuściłaś swoją twarz, chcąc ukryć ją swoimi roztrzepanymi włosami. Wiedziałaś, że zostałaś ugryziona stosunkowo niedawno, ale z jakiegoś powodu straciłaś już czucie w kolanie. Powoli wielkie ramiona twojego chłopaka cię objęły i do siebie przyciągnęły, jakby w panicznym, ostatnim uścisku.
— Nie zostawiaj mnie samego! Nie możesz... Nie pozwalam ci! Słyszysz mnie, [Imię]chin!
— Atsu, nie płacz...
— Wcale nie płaczę!
— Od tej pory musisz... musisz iść sam, wiesz? — dokończyłaś słabym szeptem, a łkania twojego chłopaka niosły się korytarzem przez całe piętro. Przymknęłaś oczy i westchnęłaś cicho. Śmierć w ramionach osoby, którą kochasz nie jest taka zła. — Dasz sobie radę. Będę z tobą, Atsushi.
Murasakibara pociągnął nosem i oderwał się od twojego ramienia, by spojrzeć na ciebie czerwonymi od łez oczyma.
— Naprawdę ze mną pójdziesz?
— Nie będziesz mnie widział, ale ja z tobą będę. — Zapewniłaś go i delikatnie przeczesałaś fioletowe pasma jego włosów w taki sposób, w jaki zawsze to lubił. — Będę twoim aniołem stróżem.
— Nie chcę! Chcę żebyś ze mną była jako moja normalna, zwyczajna [Imię]chin!
— Atsushi, idź już. Proszę cię, nie powinieneś tutaj zbyt długo siedzieć. Nie wiadomo czy nie kręcą się tutaj...
— Nie obchodzi mnie to! Nigdzie się stąd bez mojej [Imię]chin nie ruszam!
Prawie zaparło ci dech w piersiach, gdy przytulił cię jeszcze mocniej. Z jednej strony cieszyłaś się, że nie umierasz samotnie w jakimś obcym miejscu, ale z drugiej strony całkiem wyraźna wizja ciebie, zabijającej w szale nieumarłego mordercy twojego chłopaka zwyczajnie łamała ci serce.
Kagami
Powoli, z wielką trudnością wyczołgałaś się na wydmy i padłaś bez ruchu na szarym piasku, kaszląc i starając się usunąć z płuc wszelkie resztki wody. Szum obijających się o pobliskie skały fal i piski mew napełniły twój umysł tajemniczym spokojem, którego potrzebowałaś.
Zostałaś zainfekowana. Od trzech godzin tylko ta jedna, przerażająca myśl miotała się pod twoją kopułą. Ale najgorsze wciąż było przed tobą. Co powiesz Kagamiemu. Czy raczej jak. Nie mogłaś tego dłużej kryć, nawet jeśli teoretycznie pozostało ci jeszcze parę godzin życia by coś wymyślić i ewentualnie strzelić sobie w łeb, gdy nie będzie patrzył.
— [Imię]... O matko, żyjesz. Całe szczęście.
Zwróciłaś wolno twarz w jego stronę, gdy zupełnie przesiąknięty słoną wodą, doczołgał się do ciebie i opadł głową bez życia na twoją klatkę piersiową. Zakaszlałaś ciężko co w mig zwróciło jego uwagę i podniósł się, przyglądając ci się z niepokojem.
— [Imię] ty... ty kaszlesz krwią.
— N-naprawdę? - zapytałaś i przetarłaś z wahaniem usta. — No coś takiego...
— Czekaj, daj mi cię obejrzeć.
— Za-zaraz!
Kagami podwinął ci oba rękawy i na dłuższą chwilę zawiesił wzrok na paskudnie wyglądającym teraz śladzie po ugryzieniu. Twoja skóra była tam zupełnie sina, miejscami nawet czerniała, a z ubytków skóry wypływała ropa, zmieszana z ciemną krwią.
Przełknęłaś z boleścią ślinę. Teraz dopiero wzięło cię na cholerne wyrzuty sumienia, że byłaś takim tchórzem nie mówiąc mu o tej ranie!
— Wybacz — wydusiłaś w końcu, przerywając zaległą między wami ciszę. — Nie chciałam do tego dopuścić, naprawdę.
— A-ale jak to się stało?!
— A czy to ważne? Chyba nie bardzo.
Kagami puścił twoją rękę i opadł na piasek, chowając twarz w jednej dłoni i kręcąc głową przecząco, jakby się nie zgadzał. Oderwałaś od niego wzrok i popatrzyłaś na szare niebo, które przecinało całe mnóstwo mew.
— Przepraszam.
— To się nie dzieje naprawdę!
— Owszem, dzieje.
— Nie tak to wszystko miało wyglądać! — wykrzyknął i poderwał się na równe nogi, marszcząc nos jakby w porywie nagłej furii. Dawno nie widziałaś go takiego wkurzonego. — To tutaj się wszystko kończy?! Po tym jak uciekliśmy z miasta pełnego zarażonych, jak ledwie uszliśmy z życiem na autostradzie i jeszcze ten szaleńczy skok z klifu na sam koniec?! Nie. Nie, nie zgadzam się!
Wpatrywałaś się w niego z zadziwiającym spokojem, podczas gdy ten trząsł się jeszcze ze złości i wydawał się bliski temu, by rozwalić wszystko co stanie mu teraz na drodze. Uśmiechnęłaś się pod nosem, bo uświadomiłaś sobie jedno.
On wyjdzie z tego silniejszy i na pewno przetrwa, nawet jeżeli pozostanie sam z swoim cieniem.
— Rany, już mi ciebie brakuje — wydusiłaś i zacisnęłaś palce na rannym przedramieniu. — Wiesz, Taiga, tutaj się wszystko kończy, ale nie dla ciebie. Twoja walka o przetrwanie wciąż trwa.
— Ale bez ciebie, to ja nie mam już o co dłużej walczyć, [Imię].
Hanamiya
Utykałaś, biegnąc przed siebie i pokonując kamienistą, leśną ścieżkę. Za sobą słyszałaś kolejne strzały, a po nich wiązankę przekleństw, kiedy twój chłopak pudłował. Nagle krzyknęłaś i upadłaś na twarz, boleśnie raniąc sobie wewnętrzne strony dłoni o ostre kamienie. Syknęłaś, gdy dotarło do ciebie, że potknęłaś się o wystający z ziemi konar i to w dodatku ranną nogą.
— Podnoś się [Imię]!
Twój chłopak załadował broń i wykonał ostatni, szósty tym razem celny strzał dosłownie w ostatniej chwili, gdy zarażony rzucił się na niego. Krew rozbryznęła się i pokryła białą korę brzóz oraz mchy.
Powoli podniosłaś się na łokciach i zerknęłaś ponad siebie. Hanamiya dyszał ciężko i wpatrywał się w ciebie z wściekłością.
— Nie umiesz biegać? Takie to trudne przed nimi spierdalać? — pytał, wymachując dookoła siebie rewolwerem. — Prawie mnie pogryzł!
— Masz szczęście — rzuciłaś z goryczą i niezgrabnie wstałaś, bo nie było sensu czekać na to aż zaoferuje ci swoją pomoc. — Większe szczęście niż ja.
— Powinnaś była tam zostać, jesteś jedną z nich — skomentował niewiele myśląc, na co ty zamrugałaś kilka razy oczami, po czym wzruszyłaś ramionami i zaczęłaś iść drogą, w kierunku z którego oboje minutę temu uciekaliście.
Nagle złapał cię za ramię i zatrzymał.
— Czekaj, na żartach się nie znasz? — parsknął i odgarnął niedbale grzywkę z spoconej twarzy, patrząc na ciebie z wyższością. — Co ty myślisz, że robisz?
— Nie udawaj, że to żart — odparłaś. — Ugryzienie na mojej nodze nie jest żartem. Jestem więc jedną z nich.
Hanamiya wyrównał swój oddech i wpatrywał się w twój pewny siebie wzrok z niemałą fascynacją.
— Nawet w obliczu śmierci potrafisz mi czasami dopierdolić. Cholera, nie chcę cię zostawiać.
Skrzywiłaś się, gdy ból w łydce się wzmógł, a Hanamiya łaskawie pozwolił ci wesprzeć się na jego ramieniu. Nie było już cienia wściekłości na jego twarzy, ale nie doszukiwałaś się też na niej smutku czy żalu.
— Masz okazję by powiedzieć mi coś miłego na sam koniec tego całego gówna.
— Chujowo biegasz.
— Serio, Makoto?
— Strzelasz też... nie najgorzej jak na dziewczynę. — Dodał i pokiwał niby z uznaniem głową, na co ty uderzyłaś go w ramię. — No co? To akurat był wielki komplement!
Umilkłaś i pozwoliłaś się mu przytulić do jego umięśnionej klatki piersiowej. Czułaś jak pod cienką powierzchnią bawełnianej koszulki, szaleńczo bije mu serce. Zacisnęłaś palce na materiale i przymknęłaś boleśnie oczy.
— Wiesz co, [Imię]?
— Hmm?
— Za cholerę nie da się na to przygotować.
Dopiero teraz odkryłaś to jak bardzo przeżywał tę stratę. I w tej całej rozpaczy, byłaś szczęśliwa, bo wiedziałaś już jak wiele dla niego znaczysz.
Takao
— H-hej... hej, [Imię]chan! Nooo dalej! — Takao zaczął klepać twój policzek, starając się jeszcze nie panikować. — Błagam cię, obudź się!
Nie zwracał uwagi na broń, która zsunęła się mu bezwładnie z ramienia i na majaczące w oddali postaci zarażonych, sunących się niczym cienie po ulicach zniszczonego miasta. Starając się opanować drżenie dłoni, uderzył cię odrobinę mocniej w policzek, po czym powtórzył tę czynność mając nadzieję, że wreszcie coś zadziała.
— Otwórz już oczy skarbie. Twoje obrażenia to nic poważnego! Spadłem z drugiego piętra tuż za tobą, a jestem zupełnie przytomny! — nieustannie coś mówił, byleby tylko nie stracić rozumu i pozostać zupełnie trzeźwym na umyśle.
To było niesamowite, ale dotąd w waszej małej, dwuosobowej drużynie to ty byłaś tą zawsze opanowaną, zorganizowaną, zatrzymującą zimną krew w każdych sytuacjach. No i poważną, bo Takao nawet żyjąc w postapokaliptycznym świecie zachował resztki pogody swojego ducha i doszukiwał się żartów na każdym kroku.
Tym razem był jednak śmiertelnie poważny i przerażony.
— [Imię]chan, wszystko będzie dobrze! Zobaczysz wyjdziesz z tego i jeszcze kiedyś będziesz się śmiać. My będziemy! Bo dojdziemy w końcu do naszego celu! Weźmiemy ślub, będziemy mieć dzieci. Zawsze i na zawsze razem, tak?
Powoli, jakby z wielkim wahaniem rozchyliłaś powieki, a jasność dnia niemal raniła twoje oczy. Widziałaś jego uradowaną twarz jak przez mgłę, ale te krople na twoich policzkach nie mogły kłamać. Cieszył się, że wciąż żyjesz.
— Moja noga, Kazu. — Powtarzałaś jak w gorączce i kręciłaś na boki głową, czując rozsadzający od wewnątrz ból. Upadek z drugiego piętra na ulicę wcale nie był takim małym piwem jak twierdził twój chłopak.
Kiedy ucichł jego głos, już wiedziałaś, że zrozumiał. Nie będzie wspólnej przyszłości. Nie z tobą.
— Hej... to jest ślad po ugryzieniu — wydusił, siląc się na spokojny ton. — Skąd... kiedy? Dlaczego, [Imię]chan?
— Tak bardzo boli — szeptałaś, na co on pociągnął w odpowiedzi nosem i przetarł wilgotne oczy. Kiedy na ciebie z powrotem spojrzał był już w miarę spokojny i nawet słabo się uśmiechał.
— Jeżeli tylko chcesz to zostanę z tobą do samego końca, [Imię]chan. Jestem na to gotowy.
— Kazu, nie...
— Po prostu, nie miałbym serca zostawiając cię tutaj samą w takim stanie, więc nawet jeśli się nie zgadzasz, mam to gdzieś i zostaję!
Kasamatsu
Nie wierzyłaś, że wciąż trzymał cię za rękę i ciągnął za sobą, po tym co wydarzyło się w tamtym supermarkecie. Dreptałaś za nim posłusznie, starając się przebić swoimi myślami przez jego umysł. Najgorsze było to, że nie widziałaś jego twarzy.
Czy to co wtedy powiedział, pokrywało się z tym, co czuł?
No bo przecież Kasamatsu zawsze postępował logicznie i nie podejmował głupiego ryzyka. A już na pewno nie robił z siebie niepotrzebnego bohatera w sytuacjach kryzysowych.
— Nie wymyślimy niczego, Yukio — powiedziałaś na głos i zatrzymałaś się w półkroku, zmuszając go do tego samego. Wyrwałaś dłoń z jego uścisku i przyciągnęłaś do klatki piersiowej. — Nie ma nic, co możesz zrobić, poza tym, że pozwolisz mi...
— Nie.
Ponownie zapadła między wami martwa cisza, a ty miałaś ochotę zacząć na niego krzyczeć. Przełknęłaś wszelki zbitek nerwów, który wiązał ci w gardle język i rozłożyłaś ręce na boki.
— Jestem zarażona — poinformowałaś go ostrożnie, kiwając wolno głową. — I ty też będziesz, jeżeli zamierzasz dalej ciągnąć mnie za sobą.
— ...
— Mało mądre z twojej strony. — Dorzuciłaś uszczypliwie i obejrzałaś się za siebie, na miejsce, które przed chwilą opuściliście. Supermarket z piekła rodem, w którym dokonało się twoje przeznaczenie. — Nie jestem twoją dziewczyną, Yukio. Już nie.
Wiedziałaś, że on postąpi rozsądnie i ostatecznie wybierze właściwą opcję. Jedyne co cię martwiło, to fakt jak przeżyjesz resztę godzin swojego życia w zupełnej samotności. Pozbawiona wszelkiej nadziei, pozbawiona chłopaka, pozbawiona każdego rodzaju ciepła...
— Jeżeli miałbym ostatni dzień życia przed sobą — powiedział nagle, odwracając się w twoim kierunku. — To chciałbym go spędzić z osobą, którą kocham.
Rozchyliłaś lekko usta, dostając ciarek na całych plecach. Zawsze czytał ci w myślach. Poza tym nawet się nie zarumienił po tym wyznaniu, a przecież wciąż miał małe problemy w otwartym obnażaniu się z uczuć.
— Ty tego... nie chcesz?
To nie tak. Chciałaś tego tak bardzo, ale równocześnie nie brałaś nawet pod uwagę tej opcji. Zatracenie rozumu na oczach ukochanego, byłoby dla niego potężnym ciosem. A poza tym nie chciałaś się zmienić w jednego z nich przy nim. Chciałaś być przez niego zapamiętana jako człowiek.
— Kocham cię Yukio. I dziękuję, że przez cały ten czas się mną opiekowałeś...
— [Imię], proszę cię... — Jego błagalny ton, wbił kolejny cierń w twoje przepełnione bólem serce.
— Ale teraz musimy się rozdzielić i iść osobnymi ścieżkami. — Świadomość, że widzi twój ostatni uśmiech, nakazała mu przestać udawać twardziela i w pośpiechu pozbyć się rękawem bluzy tych głupich łez z oczu. — Wiem, że sobie poradzisz. Zawsze wierzyłam w ciebie trochę bardziej niż w samą siebie.
*cztery postaci od autora*
-Imayoshi-Hayama-Hyuuga-Himuro-
Imayoshi
Był już zmierzch, gdy parliście przed siebie przez opustoszałą uliczkę Tokio. Ty leżałaś nieprzytomna na rękach twojego chłopaka, który choć miał na ogół bardzo dobrą kondycję, tak po godzinnym, nieustannym biegu z tobą w ramionach, ledwie już łapał oddech. Sam nie wiedział ile to już trwało, jak udało wam się wydostać z tamtego piekielnego budynku w którym to wszystko się wydarzyło. Imayoshi w pewnym momencie obrócił się w biegu za siebie, po czym zwolnił, gdy zrozumiał, że nikt dłużej was nie ścigał.
— Shouichi? — Jego imię wypowiedziałaś bardzo słabym, cichym głosem, starając się wyostrzyć wzrok po przebudzeniu się z płytkiego snu. Ciemnowłosy natychmiast spojrzał na ciebie. — Gdzie my..?
— Czekaj, najpierw zejdziemy z ulicy i znajdziemy jakieś bezpieczne miejsce, [Imię]chan.
— A-ale...
— Yare, yare, ledwie oczy otworzyła i już za dużo mówi — powiedział, starając się utrzymać żartobliwy ton głosu, choć na jego twarzy odznaczało się typowe napięcie charakterystyczne dla objawów stresu i strachu. Jego wzrok zbyt często lądował na twoich kończynach. — Jesteś poważnie ranna, skarbie. Oszczędzaj oddech.
Wtuliłaś się policzkiem w jego klatkę piersiową i pozwoliłaś mu się dalej nieść, wiedząc, że z tak okropnie poharataną nogą, nie zdołasz zrobić nawet kroku. Gdyby to była tylko zwykła rana, ale nie - ten okropny stwór musiał zatopić w twojej łydce swoje zęby. Nie było już dla ciebie żadnej nadziei - to rozeszło się po twoim organizmie niczym trucizna.
Błądziliście jeszcze z dobrą godzinę, zanim Imayoshi skrył waszą dwójkę w małym, parterowym mieszkanku, które wyglądało, jakby ktoś żywy wcześniej je dobrze zabezpieczył i zabarykadował.
Twój chłopak położył cię na starej kanapie w salonie, zapalił tam wszystkie świece które znalazł w mieszkanku i zajął się twoją raną w pierwszej kolejności.
— Po co to robisz? — zapytałaś słabym głosem, czując jak drżysz w gorączce, która chwyciła cię jakąś godzinę wcześniej. Imayoshi nie odezwał się od razu, wiążąc w supeł bandaże uciskające twoją nogę. A raczej to co z niej zostało.
— Cóż, tak jest chyba lepiej, czy nie? — zapytał zupełnie spokojnie, przykrywając twoje nogi grubym kocem.
— Bez różnicy — wyszeptałaś, zaciskając dłonie w pięści pod kołdrą. — Zimno mi.
— Wiem — powiedział i kiwnął głową, po czym posłał ci coś na kształt słabego uśmiechu. Wtedy, przez nieco zabrudzone szkła okularów dostrzegłaś jakiś smutny błysk w jego oku. — Chciałbym wiedzieć jak mógłbym ci jeszcze pomóc, [Imię]chan.
Na zewnątrz rozpadał się deszcz, słyszałaś jak wielkie, ciężkie krople bębniły o szyby. Powoli przymknęłaś oczy i pomyślałaś, że nie marzysz o niczym innym, aby to wszystko się już skończyło. Ten okropny ból i niekończące się poczucie winy, że przez twoją nieostrożność rozdzielacie się już na zawsze. Oczy nagle zaszły ci łzami, gdy przypomniałaś sobie czasy w których chodziliście razem do szkoły i byliście normalnymi nastolatkami z gównianymi problemami na koncie.
— Jeśli tylko chcesz, to zostanę — powiedział, po czym pogładził cię po czubku głowy. — Yare, yare wiesz przecież, że dla ciebie zrobię wszystko, maleńka.
— Nie... nie chcę cię narażać — wydukałaś niemrawo, oczyszczając kąciki łez rękawami brudnej bluzy. — To niebezpieczne żebyś tutaj ze mną zostawał. Nie chcę... Nie wybaczę tego sobie.
— Nie będziesz wtedy sobą — oznajmił spokojnie Imayoshi, po czym kucnął przy tobie i złożył krótki pocałunek na twoim czole. Westchnęłaś cicho, przez chwilę napawając się ciepłem jakie pozostawiły jego usta na twojej skórze. — Pomogę ci odejść. Jestem wystarczająco silny, dam sobie z tym radę.
Gdzieś w środku swojego ducha cieszyłaś się, że nie odchodzisz z tego świata będąc zupełnie sama jak palec. W tamtym momencie nie wyobrażałaś sobie nic bardziej straszniejszego niż śmierć w samotności.
Hayama
Był zaraz za tobą, dosłownie krok, może dwa.
— [Imię]chan, szybciej!
Ponaglał cię, a ty mrużyłaś oczy, starając się wypatrzyć w tych ciemnościach drogę do wyjścia. W czarnym tunelu ściekowym, echem odbijały się za wami krzyki zarażonych, a twoja rana na łydce dokuczała coraz mocniej, przypominając ci o tym, że jedyną istotą żywą w tych ściekach, jest już tylko Hayama.
— Tędy, szybko! [Imię]chan!
Nie zwróciłaś dokładnie uwagi kiedy schwycił cię za rękę i pociągnął w boczny korytarz. Wspinaliście się chwilę po drabinie, a ty z każdym kolejnym krokiem zaczynałaś wątpić w sens swojej ucieczki. Zatrzymałaś się nagle i ciężko oddychając, obserwowałaś w napięciu wspinającego się nad tobą Kotarou.
Powiedzieć coś na pożegnanie czy może po prostu skoczyć?
— Hej, [Imię]chan, co jest?
— Kotarou — zaczęłaś powoli, uważnie obserwując jego roziskrzone oczy. — Bo ja chyba nie idę dalej.
— Co? Nie możesz tutaj zostać [Imię]chan! — krzyknął i zsunął się po śliskich rączkach drabiny zaraz za tobą. — Te stwory są niebezpieczne!
— Nie bardziej niż ja teraz.
Nie musiałaś się dłużej tłumaczyć. Nawet on to zrozumiał. Zdawało ci się, że wrzaski zarażonych zniknęły gdzieś w labiryntach korytarzy, a wy pozostaliście sami w ciemnościach kanału, starając się pogodzić z tym, że najwyższa pora się rozdzielić.
— Nie chcę iść dalej sam... bez ciebie to wszystko traci sens — wyjaśnił cicho i zbliżył się do ciebie, by złapać twoje dłonie. Zaczynałaś dygotać, twoje kości przeszywał na wskroś niesamowity chłód, choć z drugiej strony, rana po ugryzieniu płonęła jak żywy ogień. — Na pewno znajdziemy jakieś wyjście. Wyjdźmy z tych ścieków i zastanówmy się nad tym wszystkim spokojnie na górze, co [Imię]chan? Dobry pomysł, prawda? O wiele lepszy niż twój!
Rozchyliłaś usta, gotowa w jednej chwili się na to zgodzić, kiedy pokręciłaś gwałtownie przecząco głową i pociągnęłaś nosem. Było coraz gorzej.
— Będzie mi tylko trudniej odejść, Kotarou. A poza tym nie ma nic co moglibyśmy wymyślić.
— A jeżeli wynajdą na to lekarstwo? — Przyciągnął cię panicznie do siebie i potrząsnął. — N-no powiedz, że się ze mną zgadzasz! Przecież jest taka możliwość! W wszystkich filmach o zombie, czasami jest happy end i znajdują antidotum na samym końcu!
W tamtym momencie zza rogu korytarza wyłonił się zarażony, który ryknął i skoczył w waszym kierunku z wyciągniętymi łapskami. Hayama odepchnął cię na bok i nie namyślając się dłużej zacisnął dłonie w pięści i wyprowadził cios prosto w szczękę nieumarłego. Kiedy ten padł, zaczął agresywnie wbijać mu kilkakrotnie obcas swoich wysokich oficerek w czaszkę, aż połamał kość i rozmazał mózg na całym swoim bucie.
— Kotarou. — Podeszłaś do niego powoli i ostrożnie położyłaś dłonie na ramionach by odciągnąć go od zwłok. — Mi też jest ciężko. Kocham cię, ale nie wyjdę z tobą na powierzchnię.
Płakał.
Hyuuga
Siedziałaś na parapecie wielkich, starych okiennic z których drewnianych ram złuszczała się biała farba i przyciskałaś zwilżoną podkoszulkę twojego chłopaka do odsłoniętego, lewego ramienia.
Drgnęłaś gdy usłyszałaś kroki i skrzypnięcie drzwi za sobą, na co powoli odwróciłaś się w tamtą stronę. Patrzyłaś jak Hyuuga barykaduje za sobą drzwi sali pobliskimi ławkami szkolnymi i krzesłami, cały czas mając jeden ten sam spięty wyraz twarzy. Westchnęłaś ciężko.
— Znalazłem trochę alkoholu w gabinecie pielęgniarki — powiedział i przysunął sobie krzesło pod okno, po czym odsunął twoją dłoń od ramienia. — Zaciśnij zęby, będzie szczypać.
— To ślad po ugryzieniu, Junpei. Nie trać tego alkoholu, może ci się jeszcze przydać — rzuciłaś nerwowo i złapałaś za szyjkę butelki, aby powstrzymać go przed polaniem jej zawartości na twoją krwawiącą wciąż ranę. Hyuuga ściągnął mocniej brwi i popatrzył na ciebie z wściekłością.
— Nie ruszaj się, głupku!
Wciąż był uparty jak cholera, więc uniosłaś ręce przed sobą w obronnym geście i pozwoliłaś mu zająć się swoją raną. Skrzywiłaś się i przygryzłaś dolną wargę ust niemal do krwi, gdy poczułaś pulsujący ból w lewym ramieniu.
— Zostanie ci po tym paskudny ślad — stwierdził nagle, przecierając nasączonym wacikiem poszarpaną miejscami skórę. Nagle znieruchomiał na chwilę, po czym jakby z wahaniem spojrzał ci w oczy. — To znaczy zostałyby gdyby... gdybyś tylko...
— Nie dała się zarazić? — Dokończyłaś za niego i z jękiem, wyprostowałaś się, po czym usiadłaś wygodniej na parapecie. Świat, który przyszło ci oglądać zza brudnych, zakurzonych okiennic był ponury i taki zdewastowany. Czy była jeszcze jakaś nadzieja, by mogło być tak jak kiedyś?
— Chciałem temu zapobiec.
— Wiem, Junpei — odparłaś spokojnie i powoli zakręciłaś buteleczkę z resztką alkoholu, którą wciąż trzymał w prawej dłoni. — Zawsze byłeś wobec mnie taki opiekuńczy. Chroniłeś nawet kosztem swojego życia. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek.
Widziałaś jak zacisnął mocno zęby, powstrzymując się przed wybuchem złości.
— Mogłem cię wciągnąć! Złapać jeszcze zanim się ześlizgnęłaś z tamtego dachu!
— Cokolwiek — rzuciłaś beznamiętnie. — Już i tak jest za późno.
Siedzieliście jeszcze przez chwilę w opuszczonej sali od biologii starej szkoły gimnazjalnej, rozmawiając półgębkiem o mało istotnych sprawach. Hyuuga chciał podejść do waszej sytuacji bardzo poważnie i dojrzale, więc uznał, że odejdzie pod osłoną nocy.
— Śpisz, [Imię]?
Przekręciłaś się wolno na drugi bok, nie przestając dygotać z gwałtownych uderzeń gorąca i zimna. Czułaś niesamowity, trudny do opisania ból w swoim ramieniu, który powoli przemieszczał się żyłami po całym twoim ciele. To było jak trucizna. Pokręciłaś z wahaniem głową, po czym zwróciłaś na niego swoje zapłakane oczy.
— Proszę... zakończ to.
— ... — Wyglądał jakby dostał czymś ciężkim w twarz. — Nie tak się umawialiśmy. Masz zasnąć, a kiedy zaśniesz, ja...
— Nie uda mi się zasnąć w tym stanie, okej?! — wrzasnęłaś z wyraźną paniką w głosie. — To moja ostatnia prośba, Junpei...
— Nie możesz mnie o to prosić.
— Błagam! Choć raz... choć raz pozwól mi być egoistką i daj postawić na swoim.
Himuro
Staliście przy sobie, opierając się o swoje plecy i oddawaliście strzał, za strzałem niemal równocześnie. Czułaś jak adrenalina podskoczyła w twoim organizmie, tuż po tym, gdy jeden z nich zdołał cię dopaść i pokonać w walce w zwarciu.
Dłoń piekła cię tak mocno, że choć bardzo chciałaś, nie mogłaś myśleć o niczym innym niż o tym bólu.
— Jak tam [Imię]chan? Dajesz sobie tam radę? — Usłyszałaś za sobą głos Himuro i uśmiechnęłaś się ponuro pod nosem. On jeszcze nie wiedział.
— Tak.
— Skąd się ich tutaj tyle wzięło...
— Narobiliśmy sporego hałasu, Tatsuya — skomentowałaś głośno i przeładowałaś pistolet w pośpiechu, by oddać jeszcze trzy ostatnie strzały. Z hukiem zakończyliście swoją potyczkę, a ty pewnie uznałabyś, że ten końcowy headshot był piękny, gdyby nie fakt, że nie mogłaś zacisnąć prawej dłoni w pięść.
— Już po wszystkim. — Himuro odetchnął i wsadził broń do kabury przy skórzanym pasie, odwracając się do ciebie automatycznie. — Och, zostałaś ranna? Kiedy?
— Nie jestem pewna... Auć, cholera!
Natychmiast zaczął szukać w torbie podręcznej apteczki, kiedy ty krzywiłaś się z bólu, oglądając z rosnącym w oczach przerażeniem głębokie ślady zębów odciśnięte w twojej skórze. Himuro sięgnął po twój nadgarstek i gwałtownie przyciągnął twoją dłoń do siebie, by lepiej się temu przyjrzeć.
— Ja też nie chcę w to uwierzyć, Tatsuya.
— [Imię]chan to jest... — Podniósł swoją twarz i zajrzał ci w oczy z niedowierzaniem. — Jesteś zarażona, [Imię]chan.
Przełknęłaś ślinę i skinęłaś z wahaniem głową.
— Tak... jestem.
— Jak mogłem do tego dopuścić...? — wyszeptał na jednym wydechu, przyciskając zbroczone twoją krwią palce do skroni. — Co teraz zrobimy? Mieliśmy swoje plany, mieliśmy swój cel!
— Ja już nie mam celu — rzuciłaś i opadłaś na zakurzoną ścieżkę, chowając twarz w dłoniach. — Zostaw mnie samą, proszę.
Himuro stał przez chwilę na swoim miejscu w zupełnym bezruchu i bił się z własnymi myślami. Rozglądał się dookoła jakby w poszukiwaniu pomocy, aż w końcu kucnął tuż obok ciebie i wtulił swoją twarz w zagłębienie twojej szyi.
— Mówiłam ci żebyś sobie poszedł..!
— Zostanę z tobą do końca, [Imię]chan — oznajmił załamanym tonem głosu i mocniej oplótł cię w pasie ramionami. — Tak jak obiecałem.
Hejo, Marli jest tutaj!
Czaiłam się na tę tematykę już od jakiegoś czasu, postanowiłam złapać więc byka za rogi kiedy przyszło natchnienie, wyssać wszelką wenę jaką miałam i czekać na okazję by wam to tutaj zaprezentować. Bawiłam się zajebiście podczas pisania tych historyjek i wyobrażałam sobie scena po scenie, wszystkie te wydarzenia, więc ostatecznie nie żałuję niczego.
A co wy byście zrobili w obliczu apokalipsy zombie? *Marli wychodzi na podwórko, otwiera kłódkę warsztatu i przygląda się różnym, ciekawym przedmiotom*
— Jest coś na mój rozmiar!
*chwyta siekierkę i szczerzy do siebie zęby w przerażającym uśmiechu*
Nie, a tak serio, to raczej nie przetrwałabym zbyt długo. Mam w sobie za mało pewności siebie i odwagi, a poza tym jestem dupa w walce wręcz. No i mam słabe nerwy na widok krwi. Zaczynam panikować ;_;
Dziękuję, że tutaj jesteście, rozdział trzydziesty pierwszy już niedługo, za wszelkie błędy przepraszam, pozdrawiam~
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top