Rozdział 37: Chwila prawdy... zjadłeś mi gołąbka?

 Biegłam na dziedziniec modląc się na moich przodków, żeby nie było za późno. Serce waliło mi jak szalone zupełnie jakby było świadome kończącego się czasu. Plan nie był prosty, ale miał szanse powodzenia. Istniało ryzyko że nie wszystko pójdzie zgodnie z planem, jednak nie pozostało nam wiele do zaryzykowania.

Wbiegłam na teren dziedzińca w ostatniej chwili. Wszędzie była niezła jatka, a wokół gruzów można było znaleźć ciała. Po bokach czarodzieje walczyli z sługusami Cateriny, podczas gdy parę metrów dalej obok nieprzytomnej cioci, leżał Blake ledwie sił, a przed nim stała zadowolona Caterina. Niczym śmierć sunęła w jego kierunku tworząc kolejną wielką kulę. Było to dla mnie czerwone światło. On mógł już tego nie przeżyć.

- Catarino! - krzyknęłam zanim kobieta zdążyła zadać ostateczny cios.

Wszyscy zatrzymali walkę unosząc w moim kierunku spojrzenia. Zupełnie jakby moja obecność paraliżowała. Czułam na sobie spojrzenia wielu osób, jednak zignorowałam to utrzymując kontakt wzrokowy z kobietą przez którą byłam zmuszona do ucieczki. Ból blizny był okropny, nie wiem jakim cudem, pewnie przez adrenalinę stałam na prostych nogach, trzymając w dłoni różdżkę gotowa do ostatecznego starcia.

- Wreszcie przestałaś uciekać, potomkini Merlina – wysyczała z jadem kobieta sunąc w moim kierunku niczym królowa.

- Scar, uciekaj!- syknął z bólu Blake nie będąc w stanie się podnieść.

Zignorowałam jego słowa, gotowa na wcielenie mojego planu w życie. Blake pomimo przygotowań i nauk łudził się że sam da radę kobiecie, która przed laty zamordowała jego ojca. I pomimo iż my sami byliśmy gotowi zmierzyć się z mocą kobiety on sam kłamał wmawiając sobie drugie wyjście.

- Cavea* - szepnęłam ledwie słyszalnie pamiętając zapisaną w księgach Merlina wzmiankę o zaklęciu klatki.

Wedle opisu mojego krewnego w miejscach, które śledziłam wzrokiem wyobraźni wyryła się linia kształtująca kwadratowi. W rogach zaświeciła kolorem turkusu zamykając w ten sposób kobietę w niewidzialnej klatce.

- Ty chyba kpisz myśląc iż to małe pudełeczko mnie zatrzyma – parsknęła z histerycznym rozbawieniem Reynolds przez co z trudem powstrzymałam uśmiech.

1

Wyjęłam z kieszeni spodni kamień ducha, po czym skierowałam go w kierunku czarownicy. Całe swoje myśli skupiłam na jednym prostym zadaniu. Unieszkodliwieniu wiedźmy.

2

Usłyszałam kroki i moment później zauważyłam obok siebie dwa światła. Angel i Albus wyciągnęli swoje kamienie. W klatce pojawiła się magma.

3

Kolejne kroki i chwilę później do naszych kamieni dołączył żywioł Sashy i Krissa. Widziałam jak mgła u stóp kobiety znika, a woda doprowadza do stwardnienia lawy.

4

Kolejne światło, podobne do mojego i uścisk w wolnej dłoni. Scorpius. Biała mgła nas otoczyła, wyglądała niczym chmury nieba. Poczułam jak obraz mi wiruję, zaczęłam dostrzegać białe postacie. Z początku ich nie kojarzyłam, jednak widząc idącego w moim kierunku zmarłego Albusa Dumbledora byłam pewna jednego. Zmarli...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top