KING OF THE STREET
▼ ━━━━・
𝘈𝘯𝘥𝘳𝘦𝘸 𝘚𝘤𝘰𝘵𝘵 𝘫𝘢𝘬𝘰 :
𝙅𝙞𝙢 𝙈𝙤𝙧𝙞𝙖𝙧𝙩𝙮
・━━━━ ▲
Rok 1989
Chłopiec przystanął, mimo strug deszczu bezlitośnie wlatujących mu za kołnierz starej, zniszczonej upływem czasu kurtki i skierował twarz w stronę przeszklonej witryny sklepowej. Jego uwagę przykuł podświetlony na wystawie czarny garnitur, stojący w centralnej części ekspozycji. Opuszkami zmarzniętych palców przejechał po mokrej szybie, pozostawiając na niej pięć rozmazanych lini. Ciepły oddech wydobywał się z jego rozchylonych warg, pod postacią ledwo widocznej pary, a cienki, przemoczony szalik owinięty wokół jego szyi, nawet nie dawał złudzeń na chroniącego przed ziemnem. Zamrugał parę razy. W szybie wśród bogactw i przepychu, dostrzegał odbicie wychudzonego dzieciaka, z rozciętą wargą i sińcem pod lewym okiem; dostrzegał osobę którą gardził jak nikim innym - siebie.
– Moriarty!
Za jego plecami rozległ się znajomy męski głos, który jak zwykle wywołał u ciemnowłosego nieprzyjemny dreszcz, a w przełyku zaczęła rodzić się bolesna gula, niepozwalająca mu na wzięcie kolejnego wdechu.
– Myślałeś, że jak wybiegniesz szybciej ze szkoły to cię nie znajdę, śmieciu?
Jim powoli obrócił się w stronę starszego 'kolegi', ale nie miał dość odwagi by spojrzeć mu prosto w twarz. Stał ze spuszczoną głową, wpatrując się w mokrą ulicę i modlił się w duchu tylko o to, by nie pokazać słabości i nie wybuchnąć niekontrolowanym płaczem, który z całej mocy starał się nim owładnąć. W końcu był tylko siedmioletnim dzieckiem. Miał prawo do łez, tak samo jak teoretycznie miał prawo do szczęśliwego dzieciństwa.
– Ś-śpieszę się – wyjąkał prawie bezgłośnie i przygryzł dolną wargę, jak się okazało za mocno, bo poczuł metaliczny smak krwi na języku. Jego małe piąstki nerwowo zaciskały się to rozluźniał, a paznokcie boleśnie wbijały się w trupio-bladą skórę.
– Co tam mamroczesz?
– Śpieszę się – powtórzył nieco głośniej i na ułamek sekundy przeniósł wzrok na starszego od niego o ładnych parę lat chłopaka. – Ś-śpieszę się do...
Nie zdążył dokończyć, gdyż opryszek niespodziewanie, z całej siły pchnął go na ścianę budynku. Wkrótce przeszył go ostry, pulsujący ból, gdy głowa z impetem uderzyła w twardy beton, ale to było nic... To było nic przy upokorzeniu, które czekało go lada chwila. Dokładnie wiedział, co zaraz się wydarzy, bo scenariusz powtarzał się raz za razem od kilku miesięcy. Nie opierał się, gdy praktycznie dorosły facet z ostatniej klasy ciągnął go po ulicy, w stronę pobliskiego zaułka. Dobrze wiedział, że opór był w tym przypadku bezcelowy. Jakie miał w końcu szanse, z Carlem Powersem, kapitanem szkolnej drużyny pływackiej?
– Proszę, n-nie – wydukał tylko, ostatecznie przegrywając walkę z samym sobą. Pojedyncze łzy zaczęły spływać mu po zaczerwienionych od mrozu policzkach, gdy poczuł jak silna ręka, zaczyna majstrować przy pasku jego spodni.
Nie chciał tego; nienawidził tego. Nienawidził Powersa i sposobu, w jaki go dotykał. Nienawidził całego świata, wszystkich ludzi.
Nienawidził przez to samego siebie, gardził sobą. Za każdym kolejnym razem, wydawał się sobie jeszcze bardziej obrzydliwy.
– Stul pysk, bo sam ci go zatkam – warknął sportowiec i przycisnął chłopca swoim masywnym cielskiem do zimnej ściany, po czym pociągnął za gumkę bokserek przerażonego malca.
━・△・━
Ciemnowłosy wbiegł do domu cały roztrzęsiony i czym prędzej zaczął gnać po schodach na górę do swojego pokoju. Gdy chciał już skręcić do swojej bezpiecznej kryjówki, na jego drodze pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda.
– Oh, Jimmy! – zawołała kobieta, gdy ten wyrósł nagle jakby spod ziemi. – Czemu tak późno wróciłeś do... – przerwała raptownie, gdy kątem oka dostrzegła czerwoną szramę na policzku synka. – Boże, James! Znów się z kimś biłeś?
– To nic, mamo. Mogę iść? – westchnął Jim i spuścił wzrok w podłogę.
– Chyba sobie żartujesz. Trzeba to opatrzyć – powiedziała z szczerą, matczyną troską i złapawszy dziecko za drążąca jeszcze z zimna dłoń, pociągnęła go na dół w stronę kuchni, gdzie znajdowała się apteczka. – Jesteś cały przemoczony. Masz szczęście, że ojciec wróci późno do domu, bo...
– Zawsze wraca późno – wymamrotał chłopiec i skrzywił się lekko z bólu, gdy rodzicielka przejechała nasączonym spirytusem wacikiem, po jego policzku.
– Ojciec ciężko pracuje. Sam wiesz, że odkąd musiałam zmienić pracę na... po prostu nie jest nam łatwo. – Wrzuciła czerwony od krwi wacik do kosza i sięgnęła do pudełka po opatrunek.
– Wcale nie pracuje – burknął pod nosem Jim, z wyczuwalną niechęcią. – Całe dnie siedzi w tych obrzydliwych, śmierdzących barach, a jak wraca to tylko krzyczy i wszytko niszczy. Wiem, że robi ci krzywdę, mamo... nie jestem głupi.
– James, nie bądź niemądry... – wymamrotała bez przekonania w głosie i nakleiła plasterek na zranionym policzku malca.
– Dlaczego nie możemy wyjechać? Nienawidzę go! Zabije go kiedyś, mamo. Najpierw Powersa, a potem jego.
– Ale z ciebie głuptas. – westchnęła tylko kobieta, obejmując synka ramionami i tuląc go do piersi, aż w końcu nachyliła się, składając pełen czułości całus na jego czole– Jesteś dobrym chłopcem, nie zapominaj o tym, dobrze? Obiecaj, że będziesz grzeczny.
– Obiecuję. – Jim wypowiedział pierwsze w swoim życiu kłamstwo i o dziwo, przyszło mu to z wrodzoną łatwością.
Brunetka uśmiechnęła się ciepło, a po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Była przekonana, że jej mały książę osiągnie wiele w przyszłości. Był taki bystry, jak na swój młody wiek! Zawsze przynosił same najlepsze stopnie z matematyki i tych innych ważnych przedmiotów, z którymi ona niegdyś miewała problemy. Jej malutki Jimmy; malutki geniusz. Nie mogła znieść tego, że nie była wstanie zapewnić mu szczęśliwego dzieciństwa, na jakie zasługiwał. Za każdym razem, gdy spoglądała w jego piękne, ciemne oczka, dostrzegała potworny smutek, który ranił ją do żywego i nie pozwalał spać po nocach. Dom powinien być oparciem, ucieczką od zewnetrznego świata, a nie kolejnym piekłem! Miała nadzieje, że ten sobie poradzi, gdy jej już zabraknie... Wiele razy zastanawiała się, czy powiedzieć mu o chorobie, że nowotwór przecież nie wybiera. Nie zrobiła tego, nie była w stanie świadomie dodać mu kolejnej, śmiertelnej dawki cierpienia.
Śmiertelnej dla duszy.
▼ ━━━━・
・━━━━ ▲
Dziesięć lat później...
Rok 1999
Chłopak przystanął gwałtownie i skierował twarz w stronę przeszklonej witryny sklepowej. Jego uwagę przykuł podświetlony na wystawie czarny garnitur, stojący w centralnej części ekspozycji. Uniósł nieznacznie kącik ust i nie zwlekając dłużej nacisnął klamkę, by po chwili znaleźć się we wnętrzu lokalu.
– Proszę zaczekać! – zawołała śpiewnie ekspedientka na dźwięk otwieranych drzwi i niemalże potykając się o własne nogi zbliżyła się do nowego, niespodziewanego klienta. – Oh, sklep jest monitorowany! – jej ton diametralnie zmienił się, gdy ujrzała groźnie wyglądającego nastolatka z papierosem w dłoni.
Ciemnowłosy, jakby nie zauważając blondynki, rozejrzał się po ekskluzywnym sklepie i jak gdyby nigdy nic, rzucił na marmurową posadzkę przygasającego już skręta. Podszedł do jednego z wystawionych garniturów i przez pare sekund przyglądał mu się w zamyśleniu. Był w stanie sobie wyobrazić, jak przemierza ulicę w tym cudeńku.
To zadziwiające, że w świecie nie brakuje debilizmu w drogich garniturach, a inteligencje znajdujesz najczęściej na chodniku.
– Ma może pani gumę? – zapytał nagle, przejeżdżając wierzchem dłoni po miękkim materiale ubrania. – Najlepiej miętową.
– Słucham? Zaraz zadzwonię na policję! Proszę natychmiast wyjść z mojego...
– Chciałbym kupić garnitur. – nie pozwolił jej dokończyć i w końcu, po raz pierwszy łaskawie przeniósł na nią swój chłodny wzrok. Na jego ustach pojawił się niewinny, fałszywy uśmieszek. – Ten czarny, z wystawy. Dużo łatwiej wtopić się w tłum, gdy na pierwszy rzut oka wyglada się jak przykładny dżentelmen.
– Masz pojęcie młody człowieku, ile kosztuje ten model? Myślę, że...
– Gówno mnie obchodzi, co myślisz! – wydarł się ciemnowłosy, na moment tracąc nad sobą kontrolę i zrobił parę kroków w stronę zszokowanej ekspedientki. Z jego gardła wydobył się cichy, przepełniony pogardą śmiech. – Wy ludzie, jesteście doprawdy żałośni! Nie jestem w stanie pojąć, jak tyle głupoty może mieść się w jednym, małym człowieku. Aż się prosi, by skrócić waszą nędzną egzystencje – wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki gruby pęk banknotów i rzucił go pod nogi kobiety. – Tyle wystarczy? Za tyle mi się sprzedasz? Lubię posiadać ludzi. To tak, jakbym miał własne zoo.
Blondynka drążąca rękę podniosła pieniądze z posadzki i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, jednak uciszył ją subtelny gest dłoni mężczyzny.
– Boisz się? – wyszeptał, a gdy ta skinęła potwierdzająco głową, uśmiech na twarzy Moriarty'ego jeszcze bardziej się pogłębił.
– W dzieciństwie nigdy nie rozumiałem czemu inne dzieci bały się umarłych, duchów, potworów... idiotyczne, czyż nie? – pokręcił lekko głową i cmoknął ustami – Ja zawsze rozumiałem, że prawdziwymi potworami są ludzie.
━・△・━
Brunet przeszedł na drugą stronę ulicy i schowawszy zapalniczkę do kieszeni w nowiutkiej marynarce, uśmiechnął się pod nosem, słysząc w oddali syreny zbliżającej się straży pożarnej.
I do diabła! Chciałby zobaczyć, jak cały przeklęty Londyn płonie w podobny sposób.
Gra się zaczyna.
▼ ━━━━・
・━━━━ ▲
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top