Rozdział Piętnasty
— Czyli twierdzisz że widziałaś już kaloryfer, Alexa? — rozbawiony głos młodej Crane dostał się do moich uszu pomimo dzielących nas drzwi. Nawet zamykając się łazience nie była w stanie pohamować rozbawienia. — I jak oceniasz w skali między zero, a dziesięć?
Jęknęłam męczeńsko otwierając drzwi dzielące mnie i córkę koronera. Melanie siedziała na skraju mojego łóżka, delikatnie bawiąc się palcami. Normalnie można byłoby uznać że dziewczyna jest w innym świecie przez rozpływający się na jej ustach uśmiech. Jednak było inaczej.
Po wczorajszych wydarzeniach w kościele nie byłam w stanie skupić się na czymkolwiek. Ostatnia wizja była dla mnie mocnym zaskoczeniem przez co po moim wyjściu z łazienki natychmiast udałam się do domu pod pretekstem złego samopoczucia. Łudziłam się że szybko zapomnę o wizji, jednak niestety było przeciwnie.
— Że też żarty się Ciebie trzymają — mruknęłam przysiadając obok dziewczyny. Nie utrzymałam się długo w pozycji siedzącej, bo po krótkiej chwili opadłam na łóżko. Westchnęłam cicho. — Nigdy nie miałam takiej wizji. Co może ona znaczyć?
— Może coś związanego z waszą więzią — wzruszyła dziewczyna ramionami, a ja słysząc słowa dziewczyny natychmiast obróciłam wzrok w kierunku ciemnych włosów Mel. — No co? Nie mów że zapomniałaś o tym fakcie?
Miała rację. Kompletnie zapomniałam o lykantropii rodziny Stone oraz mojej więzi z bratankiem funkcjonariusza Stone'a. Gwałtownie podniosłam się do pozycji siedzącej przez co nastolatka spojrzała w moim kierunku zaciekawiona. Domyśliła się mojej reakcji.
— Nie wpadłam na to... to efekt ugryzienia? — zapytałam nie oczekując odpowiedzi od przyjaciółki. Bardziej chyba sama szukałam odpowiedzi na swoje pytania bez udziału osób trzecich.
— Albo zbliżającej się pełni. W końcu został ledwie tydzień.
To jedno słowo poraziło mój umysł, przez co wzrok od razu powędrował znów na zaciekawione spojrzenie córki koronera.
— Pierdolisz... Alex mówił że jeszcze jest czas! — niemal krzyk wydobył się z moich ust na słowa dziewczyny. Odruchowo chwyciłam telefon i wystukałam najbliższą pełnie w wyszukiwarce w nadziei na obalenie słów dziewczyny. Bezskutecznie. — Kurwa mać, czemu nie powiedział.
— Może nie chciał Cię denerwować. Dużo przeszłaś w ostatnim czasie. — stwierdziła dziewczyna krzyżując ręce na piersi wciąż wpatrując się we mnie jak w ostatni zabytkowy cud świata.
— Ale ja się nie denerwuję. Jestem kwiatem lotosu na pierdolonej tafli jeziora — warknęłam bezskutecznie próbując udawać spokojną. Melanie zaśmiała się cicho, na co ja westchnęłam tylko spokojniej i wystukałam na klawiaturze telefonu numer mężczyzny.
— Hej mała myszko — łagodny głos starszego z braci natychmiast rozległ się z drugiej strony komórki, a delikatny uśmiech rozgościł się na mojej twarzy kiedy chłopak się odezwał. Nawet chociaż na chwilę zapomniałam czemu tak naprawdę dzwoniłam.
Chociaż uśmiech Melanie od razu przywołał mu trzeźwy rozsądek.
— Czemu nie powiedziałeś mi kiedy jest pełnia? — zaczęłam nie siląc się nawet o delikatność. Odpowiedziała mi cisza, która po jednym słowie mogłaby pozostawiać za sobą echo. — Za ledwie tydzień jest pełnia.
— To nie rozmowa na telefon, myszko — zaczął spokojnie po dłuższej chwili chłopak, a na jego słowa myślałam że dostane wścieklizny. Już nawet wyobrażałam sobie śmieszne komentarze Victor'a na pianę cieknącą z moich ust przez jego brata.
— A kiedy będzie, Alex? — warknęłam mrużąc oczy. Nie ucieknie od tematu. — Przecież tego nie możemy odłożyć i udać że temat nie ma miejsca. Do cholery, Alex.
— Masz rację, ale naprawdę to nie rozmowa na telefon — ciche westchnięcie wydobyło się przez słuchawkę dając mi w miarę prostą odpowiedź. Poddał się — Spotkajmy się w „Sweet Blood" o godzinie trzynastej.
~ ~ ~ ~ ~
Nienawidzę swojego talentu szacowania czasu. Słowo daje nigdy on nie jest poprawny i zawsze przychodzę przed określonym czasem na dane miejsca spotkań. Już od czasów gimnazjalnych męczyłam się z swoją przed wczesną punktualnością kiedy w momencie dotarcia do szkoły byłam o czterdzieści pięć minut wcześniej albo w dzień powrotu z wycieczki szkolnej czekałam przy autokarze ponad półtorej godziny. Z takich właśnie powodów to Margaret pilnowała mojego czasu przez okres szkolny w nadziei że w końcu z tego wyrosnę. Niestety bez skutecznie czego dowodem jest moja obecna sytuacja.
— Ja muszę chyba komuś płacić za ogarnianie mojego czasu — westchnęłam zerkając po raz setny na zegarek w barze, który jak na złość dalej pokazywał dwunastą trzydzieści.
Siedząc samotnie w barze zamówiłam jedynie butelkę wody mineralnej. Nie miałam ochoty na próbowanie innych smakołyków z menu baru ani sił na siorbanie kolejnej zamówionej kawy. Nawet sama butelka z mineralną stała na stoliku zamknięta odbijając się odbiciem od metalowego pojemnika na serwetki.
Jeszcze tylko chwila...
— Wreszcie się widzimy bez twojego kundla — spokojny głos nie należący do Stone'a sprawił iż poczułam jak gula zatrzymuję się w gardle. Odwróciłam wzrok z butelki, napotykając ciemne krucze oczy.
-— Norman — jego imię z trudem opuściło usta. Syn burmistrza przysiadł się naprzeciwko mnie z małym, niebezpiecznym uśmiechem słysząc jak jego imię wydobywało się z moich ust. Zupełnie jakby tego psychola kręciła moja reakcja. Mimo to zebrałam w sobie siły na dalszą rozmowę. — Czego znowu chcesz?
— Przeprosić za moją siostrę to po pierwsze — zaczął spokojnie O'Reilly, a ja zmrużyłam oczy na wzmiankę o Cordelii. Nie miało to żadnego sensu i to mnie niepokoiło. Ta sprzeczność. — I zaprosić Cię na kolację...
— Podziękuję — od razu nim chłopak zdążył dokończyć ucięłam propozycję. Nie miałam najmniejszej ochoty spędzać dobrowolnie swojego czasu z synem burmistrza. Nie po tym jak okazało się że jego zainteresowanie napędza rytuał rodzinny.
— Oh, proszę Cię. Twojego kundla tutaj nie ma, możemy na spokojnie porozmawiać — zaczął syn burmistrza chwytając moją butelkę z wodą. Nie powiedziałam nic kiedy leniwie za pierwszym przekręceniem chłopak opróżnił zawartość pół litrowej cieczy.
Obserwowałam w milczeniu jego ruchy. Jak chłopak łapczywie bierze pierwsze duże łyki opróżniając zawartość butelki do połowy. Wtedy dopiero zauważyłam czerwone plamy w okolicach jego rąk. Zupełnie jak oparzenia od ukropu, jedno na dłonie, drugie przy nadgarstku. Jego ręce przypominały łapy zmutowanego dalmatyńczyka w kropkach z ciemnej czerwieni.
Z trudem ugryzłam się w język, aby pohamować ciekawość wywołaną nietypowym wyglądem dłoni burmistrza. Będąc w pełni świadomą zbyt długo kontaktu z chłopakiem, powoli podniosłam się z kanapy barowej.
— Do widzenia, Norman... — przerwałam niespodziewanie czując jak gwałtownie nastolatek złapał mnie za dłoń. Ścisnął ją niezwykle mocno, przez co z trudem wstrzymałam syk. No kurwa.
— Zostań jeszcze — chociaż jego głos brzmiał prosząco, ciemne spojrzenie syna burmistrza nie było takie zachęcające. Przełknęłam głośno ślinę czując próba wyrwania dłoni, może mi zaszkodzić.
— Norman daj mi spokój, proszę — mimo wszystko starałam się być spokojna. Zupełnie, jakby część mojego zdrowego rozsądku łudziła się że na prośby i miłe słówka chłopak zaprzestanie. — Naprawdę nie jestem zainteresowana.
— Ciężko mi w to uwierzyć, ślicznotko.
— To sobie kurwa idź do kościoła, jak tak trudno Ci wiarę odszukać — chłodne warknięcie doskonale znanego mi osobnika sprawiło, że mój wzrok od razu powędrował za plecy O'Reilly.
Alexander...
Nastolatek odwrócił wzrok w kierunku znanego głosu, nie przestając mocno ściskać mojej dłoni. Od razu napotkał wściekłe, pełne nienawiści spojrzenie bratanka szeryfa, przez które miałam dosłowne wrażenie iż zaraz zostanę świadkiem morderstwa brata Cordelii.
— Stone...
— Zostaw moją dziewczynę, O'Reilly. — moje ciało przeszedł przyjemny dreszcz, kiedy słowa Stone'a rozbrzmiały w moich uszach.
Dziewczyna. Nazwał mnie swoją dziewczyną...
Pomimo dużej niechęci mężczyzna puścił moją dłoń, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy z starszym z braci. Czułam na sobie spojrzenia wszystkich pracowników oraz klientów baru. Kolejna scenka z naszym udziałem, chyba wkrótce zostanie przez właściciela dodana do atrakcji wieczoru. Już widziałam w głowię wielki plakat z napisem „TYLKO U NAS WKURWIAJĄCE AKCJĘ Z RODZINĄ STONE, REYNOLDS I O'REILLY".
Norman powoli podniósł się z fotela, a na jego twarzy była wyraźna obojętność. Czułam napięcie jakie powstaję między nim, a bratem Victor'a. Syn burmistrza schował lekceważąco ręce do kieszeni spodni, po czym ignorując Alex'a pokierował się w kierunku wyjścia. Dwudziestolatek przez dłuższą chwilę stał przede mną wpatrując się z intensywnością w dłoń, którą mocno uciskał czarnowłosy. Dopiero na dźwięk dzwonka potwierdzającego wyjście O'Reilly'a, mężczyzna podszedł do mnie z łagodnym wyrazem twarzy, po czym ostrożnie ujął bolącą dłoń. Moment, jedna chwila i bez żadnych słów poczułam jak delikatne usta mężczyzny stykają się z wierzchem obolałej dłoni.
— Nie dam mu Cię skrzywdzić, myszko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top