Rozdział Piąty
Po urodzinach u rodzeństwa O'Reilly miałam wrażenie że wszystko zaczęło wracać do spokojnego rytmu. Zupełnie jakby po wydarzeniach w domu państwa Grancy obecny limit pecha oraz przygód został na jakiś czas wyczerpany. Przez praktycznie tydzień nie budziły mnie dźwięki syren policyjnych, a w wiadomościach Killtown jedyne zaginięcia jakie były znane to zaginięcia kotów albo innych zwierzaków domowych. Nawet wizję przeszłości miasta ustały.
Niestety nawet i ten cudowny moment wyspania się został przerwany. I to nie przez policję, wizję czy coś podatnemu mrocznej naturze Killtown. Tylko przez jedną podekscytowaną, może nawet naćpaną kobietę przez, którą wraz z siostrą przeniosłyśmy się do drugiego Salem.
— Scarlett! Nie ma spania, dzisiaj imprezujemy — podekscytowany głos Margaret nie dawał mi spać już od szóstej i nawet teraz, gdy próbowałam się zdrzemnąć w salonie około godziny trzynastej kobieta krzyżowała moje plany.
— Pięć minut, ciociu — mruknęłam wtulając się w poduszkę w nadziei że kobieta się zlituję i da mi w moją osiemnastkę chociaż piętnaście minut snu. — Przecież goście mają być dopiero na czternastą.
— Kochanie to twoja osiemnastka, wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Wręcz musi być idealnie — poczułam jak kobieta zabiera mi poduszkę, przez co jęknęłam niezadowolona. — podnoś się i marsz doprowadzić się do ładu. Lucy masz pilnować siostry, a ja jadę odebrać tort. Jak wrócę mam was widzieć, pięknie wystrojone i gotowe.
Na dźwięk zamkniętych drzwi odetchnęłam z ulgą. Jak ja nienawidzę czternastego lutego.
Leniwie otworzyłam oczy i podniosłam się do pozycji siedzącej. Od razu w moje oczy rzuciła się masa różnokolorowych serpentyn i balonów. Niemal można odczuć klimat urodzin dla dziecka, i gdyby nie transparent z życzeniami urodzinowymi oraz osiemnastką może ciężko byłoby się skapnąć. Mimo to podniosłam się z kanapy i skierowałam do swojego pokoju. Kątem oka widziałam jak Lucy szykuję przegląda coś w telefonie kompletnie nie interesując się tym co dzieję się w domu. Aż ciekawi mnie czy słyszała słowa Margaret.
Weszłam do swojego azylu i wygrzebałam leniwie z szafy czarne delikatnie podziurawione na kolanach legginsy oraz długi sięgający połowy ud krwisto czerwony sweter. Chwyciłam szczotkę oraz kosmetyczkę i skryłam się łazience. Szybki, chłodny prysznic szybko postawił mnie na nogi.
Wyszłam gotowa z łazienki odkładając wybrane rzeczy na półkę. Moje szare kudły związałam w zgrabny kucyk, pozostawiając opadające na twarz delikatne pasma. Do tego delikatny makijaż i miałam już problem z głowy.
— Hej Lucy, Scarlett w domu? — głos Melanie rozległ się w moich uszach jak tylko dotarłam do schodów.
Zerknęłam na zegarek zdezorientowana myślą że mogłam godzinę przesiedzieć w łazience. Na szczęście jednak do planowanej czternastej było jeszcze dużo czasu. Nie całe trzydzieści minut. Powoli zeszłam po schodach na dół do salonu, gdzie chwilę później moim oczom ukazała się moja młodsza siostra w towarzystwie córki koronera oraz młodszego z braci. Wszyscy mnie zauważyli po niecałej chwili.
— A Alex gdzie? — zmarszczyłam brwi widząc brak najbardziej ogarniętego osobnika z naszej paczki.
— Wyciąga coś z samochodu. A co za nim tęskniłaś najbardziej — Melanie nie czekała długo z przytulaniem. Od razu poczułam słodki zapach kwiatowych perfum dziewczyny. — Wszystkiego najlepszego.
— No najlepszego, zaraz będziesz tak samo sztywna co Lex, może nawet będziemy mieć dwie opiekunki. — parsknął z rozbawieniem Victor trzymając torebki z prezentami.
— Pieprz się, Vic.
Odwróciłam głowę w stronę wejścia gdzie stał najstarszy z naszej kompanii. Odsunęłam się delikatnie od przyjaciółki analizując wygląd mężczyzny. Czarna opinająca koszulka z krótkim rękawem ukazująca tatuaż starszego brata oraz dżinsy. Włosy jak zawsze idealnie wprowadzone w artystyczny nieład niemal połyskiwały w świetle.
— Jakiś ty milutki, Lex. Normalnie baranek — Victor przekręcił oczami z rozbawieniem, po chwili zerkając na Lucienne. — Młoda odłożysz te torby?
Parsknęłam z rozbawieniem nawet już nie zwracając pełnej uwagi na swoich towarzyszy, bo rumieńce zawitały na mojej twarzy kiedy dostrzegłam trzymany w dłoni mężczyzny średniej wielkości bukiet śnieżnobiałych róż.
— Wszystkiego najlepszego, mała myszko. — powiedział wręczając mi kwiaty pierworodny bratanek policjanta.
Ostrożnie przyjęłam bukiet z delikatnym uśmiechem. To były prawdziwe, żywe kwiaty. Ich zapach łaskotał przyjemnie mój nos. Powróciłam wzrokiem z kwiatów na starszego z braci i nasze spojrzenia się zetknęły. Wpatrując się w jego błękitne tęczówki dostrzegłam tajemniczy błysk. Był piękny, aż dziwi mnie to że dopiero teraz go dostrzegłam.
Z trudem powróciłam do teraźniejszości i szybko skierowałam się do kuchni. Nie łatwo było znaleźć tak pojemny wazon na kwiaty, ale ostatecznie się udało. Postawiłam ostrożnie kwiaty na stole w salonie, gdzie w towarzystwie skromnej zastawy oraz przekąsek miały wyczekiwać Margaret i tortu. Moment później do salonu wtargnęła Luc w towarzystwie moich gości.
— Jak ręka? — zerknęłam do młodszego z braci siadając na kanapie. Moim śladem podążyła reszta.
— Przeżyję, spokojnie. To nie najgorsza rzecz jaką odjebałem — parsknął z rozbawieniem młodszy z braci delikatnie obejmując córkę koronera zdrową ręką.
— Potwierdzam – mruknął Alexander siadając obok mnie, na co jego brat zmarszczył brwi. — No co? Przypomnieć Ci wycieczkę do Chicago?
Victor natychmiast odwrócił niezadowolony wzrok od brata, na co Melanie zaśmiała się cicho. Uniosłam brew nie wiedząc czy odważyć się zadać pytanie odnośnie epizodu.
— Dobra zmieniając temat — Mel podniosła się i zgrabnie chwyciła dwie torby. Jedną położyła u nóg młodszego brata, a mi wręczyła średnią torbę w kolorze pudrowego różu z starannie rysowanymi dwiema różami w kolorze krwi. — Skoro jeszcze nie ma tortu to może zerknij na prezenty. Ten jest ode mnie.
Ostrożnie chwyciłam torebkę i wyjęłam zawartość. W środku znajdowały się dwa pudełka. Jedno średnie, a drugie małe. Oby dwa były w kolorze granatu. Otwierając małe pudełko rozczuliłam się na widok srebrnych kolczyków. Były one prostej budowy i nie zawierały żadnych wielkich kamieni szlachetnych przez, które bałabym się je założyć lękając się prezent spadnie z moich uszu.
Drugie pudełko zawierało mały portret. Chociaż nad tą nazwą nie byłabym pewna. Skryte w pięknej ramce o kolorze moich włosów pięknie narysowane postacie przedstawiające mnie oraz moich przyjaciół. Nie był to rysunek na kształt dzieci z podstawówki składający się z głównie figur geometrycznych. Był bardzo realny, niemal wszystkie zmarszczki oraz detale zostały uchwycone. Obraz nie był kolorowany. Był w czarno białych kolorach i to właśnie skradło w nim moje serce. Jego prostota.
— Poprosiłam Lucienne i Margaret o jakieś twoje zdjęcie. Otrzymałam ich z dziesięć, ale ostatecznie udało mi się narysować cię wśród nas w mieszance.
— Jest przepiękne — tylko tyle zdołałam z siebie wykrztusić ostrożnie chowając prezenty od młodej Crane.
—Cóż ode mnie tylko masa mazideł, bo kompletnie nie wiedziałem co Ci kupić — podsumował Victor podając mi średnią beżową torbę z bałwankiem. — Chociaż wahałem się nad kupieniem maski...
— Ale wybiłam mu ten pomysł z głowy, więc został finalnie przy poznawaniu słynnych marek kosmetyków — przerwała Melanie podsumowując wyjaśnienia młodszego z braci.
Pomimo świadomości iż wiedziałam mniej więcej co otrzymałam ciekawość zrobiła swoje. Delikatnie rozsunęłam torebkę i zajrzałam do środka. Nie przyglądałam się dokładnie, ale moim oczom nie umknęła marka Dior, Maybelline, Avon czy NYX.
— Nie sądziłam że znasz te kosmetyki.— powiedziałam odkładając torby obok siebie.
— Bo nie znałem... ale Melanie i ekspedientce w sklepie jakoś to nie przeszkadzało. — wzruszył z rozbawieniem chłopak, za co oberwał kuksańca od córki koronera.
Zaśmiałam się szczerze widząc relacje między tą dwójką. Słowo daje jeśli to nie skończy się małżeństwem z dwójką dzieci to ja osobiście wstąpię do zakonu i przyjmę śluby milczenia.
Nagły odgłos otwierających się drzwi sprawił iż wszyscy spojrzeliśmy w ich kierunku. Mimo iż to było dla nas oczywiste, kto wchodził ciekawość była silniejsza. Jak u dziecka na widok Mikołaja z prezentami. Jednak nie mogliśmy skłamać że nie zdziwił nas widok Margaret wchodzącej do domu w towarzystwie bożego wysłannika o płomiennych włosach.
— Ojciec Jonathan? Co ksiądz...
— Wybacz Scarlett że niepokoję Cię w twoje urodziny, jednak proszę o rozmowę w cztery oczy. — zaczął rudowłosy powoli wyciągając coś z kieszeni czarnej sutanny.
Zgrabnie podniosłam się z kanapy, po czym wraz z mężczyzną udałam się w stronę kuchni kompletnie ignorując Margaret, która za wszelką cenę próbowała niezauważalnie wnieść trzy pudełkowy tort na moje urodziny. Troszkę bezsensowne, ale oklaski za próby.
— O co chodzi?
— Znalazłem to w książkach miasta. Pismo twojego ojca — powiedział mężczyzna podając mi zgięty na pół brudnawy papier. — Niestety nie znam treści, ale mam nadzieję że Ci pomoże.
Ostrożnie chwyciłam podpisaną elegancką czcionką ojca kartkę papieru. Kiwnęłam księdzu głową i gdy już myślałam że to wszystko płomiennowłosy podszedł, ucałował mnie w czoło, szepnął jakieś słowa po łacinie i odszedł. Chwilę stałam wpatrując się w drzwi w, których zniknął wysłannik boży i dopiero dźwięk zamykanych drzwi wybudził mnie z transu. To było szalone.
Wyszłam z kuchni trzymając mocno w dłoni zaciśniętą kartkę od mężczyzny i o mało nie otrzymałam solidnej dawki zawału. Głośne fanfary z głośników oraz spadające confetti z sufitu dały mocno do zrozumienia iż pomimo małego opóźnienia impreza się rozpoczyna. Na stole wśród przekąsek oraz zastawy wyłaniał się tort w kolorze czerni i złocistego odcienia. Zdobiony czarnymi różami, makaronikami oraz złotym topem z „Happy Birthday" powalał na kolana, a nawet świeczki z numerem jeden i osiem wyglądały nieziemsko.
Wybuchnęłam śmiechem słysząc próbne fałsze muzyczne ciotki oraz Lucy. Uwielbiałam to, chociaż było mocno żenujące.
Dopiero jednak poczucie obserwacji sprawiło iż odwróciłam wzrok. Od razu napotkałam błękitne tęczówki, które wpatrywały się we mnie z błyskiem. Były cudowne, a ja dopiero teraz zaczynałam to dostrzegać.
Poczułam przy nadgarstku u lewej dłoni zimny metal, a mój wzrok powędrował na rękę. Serce zabiło mi szybciej widząc srebrzystą bransoletkę z delikatnymi zielonymi kamieniami przeplatającymi się z ich błękitnymi kompanami. Po przyjrzeniu się dokładniej dostrzegłam pięknie opadającą zawieszkę z wilkiem. Pięknie zdobionym.
Przytuliłam dwudziestolatka mocno, czując zapach jego wody kolońskiej. Nie interesował mnie ani tort ani list ojca. Miałam teraz wszystko i chciałam chociaż ten jeden dzień żyć bez klątwy miasta.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top